poniedziałek, 29 grudnia 2014

Obrzydzenie, lęk, niechęć czy panika?

3 komentarze

  Każdy się czegoś boi. Bardzo często okazuje się, że wbrew naszym intencjom to strach odgrywa znaczącą rolę w naszych działaniach. Uważam, że właśnie dlatego tkwi w nas taka niechęć do ryzyka. Boimy się ryzyka, bo ryzyko oznacza porzucenie sztywnych ram rozsądku i próbę stawienia czoła temu, co nas przeraża. Nie jest to łatwe. Boimy się tego. Jestem przekonany, że każda osoba myśląca i poszukująca głębi, czegoś się boi. I to boi się tak na poważnie. Tak śmiertelnie. 
  Zanim przejdę do opisywania tego, co mnie osobiście dręczy, postaram się przybliżyć wam hierarchię strachu, jaką stworzyłem sobie podczas analizowania tego problemu. Choć pewnie dla osób o wąskich horyzontach myślowych pojęcia takie jak lęk, bojaźń i strach znaczą to samo, to dla mnie i dla moich wielce inteligentnych czytelników, strach nie jest pojęciem prostym.


Ogień wzbudza w nas panikę
Na samym dnie znajduje się panika - zwierzęca, nieokiełznana, często wypływająca nie od nas, a od naszych nawyków i przyzwyczajeń. Na pozór wydaje nam się, że panika jest charakterystyczna dla sytuacji ekstremalnych, np. pożaru czy burzy. Faktem jest, że tracimy wtedy na jakiś czas zdolność racjonalnego myślenia. Jednakże interesujące jest dla mnie to, że bardziej od bodźców zewnętrznych (żar, płomienie, pioruny, grzmoty), na nasze zachowanie wpływa nasz umysł i nasz strach. Zauważyliście, że tak naprawdę panika jest w równej mierze kwestią indywidualną, jak i przypisaną? Pewnych rzeczy boimy się, bo tak decydują nasze geny i jest to w nas podświadomie zakorzenione. Ale strachu przed pewnymi rzeczami się uczymy. Dla mnie właśnie sytuacje należące do tych dwóch kategorii można przypisać do części strachu zwanej "paniką"
   Czasami pod nazwą strachu ukrywamy to, czego po prostu bardzo nie lubimy. Niekoniecznie ta rzecz wzbudza w nas przerażenie; już znacznie bardziej niechęć. Moim zdaniem szczególnie owa niechęć ujawnia się w sytuacjach, w których dochodzi do naszej kompromitacji. Możemy się zarzekać, że po nienawidzimy i panicznie boimy się sytuacji, w których cały otaczający nas świat może do woli nas wyśmiewać i szydzić z nas, ale prawda jest taka, że na pewno już kiedyś stanęliśmy w obliczu takiego zdarzenia. Ile to razy popełnialiśmy jakieś głupie pomyłki, plątał nam się język, w naszej pamięci pojawiała się przedziwna wyrwa, a skutkiem tego wszystkiego był powszechny wybuch śmiechu? Ile to razy dawaliśmy się głupio podpuszczać, by tylko w imię ambicji dokonać czegoś niezwykłego (a w swojej niezwykłości zwyczajnie idiotycznego)? Jednakże ten rodzaj strachu, który nazwałem "niechęcią" nie ogranicza się jedynie do zawstydzenia. Są to te wszystkie sytuacje, rzeczy, osoby i miejsca, których już raz doświadczyliśmy i których nie wspominamy dobrze.

Takie klimaty zdecydowanie kwalifikują się do obrzydzenia
  Najbardziej rozpropagowanym rodzajem strachu jest w mojej ocenie obrzydzenie. Największa w tym oczywiście zasługa filmowych producentów promujących ten rodzaj horrorów, w których krew leje się strumieniami, a tym co nas przeraża jest nie atmosfera, nie klimat, nie nastrój, lecz fruwające ze wszystkich stron wnętrzności bohaterów i makabryczne sceny ich agonii. Dajemy się tu złapać chyba na jeden z najprostszych mechanizmów, jaki mamy w sobie: mechanizm obrzydzenia odczuwanego wobec, co może okazać się potencjalnie niebezpieczne. Swego czasu chlubiłem się umiejętnością wytrzymania najbardziej krwawych i okrutnych scen bez mrugnięcia okiem, teraz po prostu ciężej wzdycham, gdy jestem zmuszony stawić czoła takiej sytuacji. "Obrzydzenie" to chyba najpłytszy z wszystkich rodzajów strachu. Nie odnosi się ono rzecz jasna tylko do horrorów, ale np. także do dzikich zwierząt czy pająków.

  No i jest w końcu lęk, w którym dla mnie naprawdę zawiera się istota tego, co nazywamy strachem. Lęk jest uniwersalny. Nie ma jasno określonych granic. Lęk może dotyczyć każdej sfery naszego życia. Może mieć działanie zniewalające i wyzwalające. Może prowadzić do klęski i do zwycięstwa. Lęk nie zawsze przenika nas na wylot i nie zawsze obraca nasze życie i plany w pył, jednakże zawsze jego wpływ jest odczuwalny. Czasami staramy się go zamaskować, utopić w morzu codziennych i błahych spraw, lecz on zawsze się w nas czai i przy pierwszej dogodnej okazji zatapia w nas swoje małe, ale ostre, zębiska. Lęk nie jest płytki. On czerpie swoją siłę z naszej głębi. On nie jest naiwny. On zna nas na wylot i wie, gdzie należy zaatakować. Atakuje dokładnie tam, gdzie jesteśmy najsłabsi. Gdzie mamy najwięcej wątpliwości. Osobiście nie utożsamiam lęku z poczuciem grozy; znacznie bardziej przemawia do mnie stopniowe dawkowanie nam czarnego obrazu sytuacji i późniejsze nagłe uświadomienie sobie konsekwencji. Jest w tym trochę z poczucia beznadziei, ale dopiero w końcowej fazie. Jednakże lęk nie jest chorobą. Lęk jest czymś absolutnie naturalnym. Jest dowodem na to, że sami nie jesteśmy w stanie uporać się z rzeczywistością poprzez tak wąski i mierny szereg środków, jaki posiadamy. Zmysły, dusza, umysł, racjonalność - to wszystko nic nie znaczy. Lęk zmienia układ sił. To wszystko wtedy traci na znaczeniu. Pozostajemy sami w obliczu lęku.

 Nie mam zamiaru pisać o tym, jak przezwyciężamy lęk, bo ani nie jestem w nastroju, ani nie ma to szczególnego sensu, bo każdy przypadek jest inny. Aby to jakoś zrekompensować przybliżę wam dwa moje osobiste przypadki sytuacji, w których się boję. W których odczuwam prawdziwy lęk. Nie wyję wtedy wniebogłosy, nie rozpaczam, nie płaczę, nie uciekam (a może?), nie kryję się po kątach, nie drżę. Po prostu się boję.

 Jako że żadna z tych sytuacji nie jest dość typowa, zacznę chyba od tej najbardziej ludzkiej (a najmniej filozoficznej) sprawy. Boję się, że nie potrafię odpłacać dobrem za dobro. Boję się, że jestem stworzony tylko po to, by ranić. Jakkolwiek te słowa brzmią trochę głupio, kiedy piszę je w pełni świadomie, to na poziomie duszy i tego, co tkwi we mnie głęboko, mają one solidny i poważny wydźwięk. Nie tylko czuję, że nie potrafię kochać, ale też widzę, na jak wielkie cierpienie i ryzyko narażają się ci, którzy zdecydowali lub zdecydują się mnie pokochać. Kawał niewdzięcznej roboty. Wziąć na siebie ciężar pokochania, przyjęcia mnie takim, jakim jestem, próby zrozumienia - to wszystko nie dość, że jest beznadziejnie trudne (jeśli nie niemożliwe), to jeszcze na dodatek z pewnością będzie obfitowało w ból. Czuję się trochę jak brzytwa; być może dla kogoś tonącego będę ostatnim ratunkiem, ale z pewnością nie będę ratunkiem przyjemnym. A jak to wygląda z drugiej strony? Jak wiele ran zadam tym, których zdecydowałem się pokochać, żeby tylko im tą moją miłość udowodnić? Absolutne wariactwo.

 Druga kwestia jest nie tak skomplikowana, jak mogłaby się wydawać. Nieustannie błądzę, zadając sobie pytanie: "Co jeżeli po drugiej stronie nic nie ma?". "Co jeżeli zmierzamy po złote runo nicości?". Co jeżeli śmierć jest naprawdę końcem?" Być może jako chrześcijanin powinienem się wstydzić takich pytań, ale one po prostu raz za razem mnie nachodzą. Nie dopatruję się w tym działania złych mocy, lecz po prostu jest to jeden z tych problemów, z którymi zwyczajnie nie potrafię się uporać. Z całego serca wierzę, że coś tam po drugiej stronie istnieje, bo zdaję sobie sprawę, że bez tego cała reszta nie miałaby większego sensu. Ale wątpliwości pozostają i nie potrafię (i chyba nie chcę) się z nimi do końca uporać.

Idealne ucieleśnienie wszystkich trzech moich lęków

 No i pozostała trzecia, chyba najbardziej przerażająca kwestia. Okropnie się boję, że wyschnę. Boję się zgorzknienia. Boję się, że zgubię gdzieś ścieżkę i zacznę spadać w dół. Nikt nie mnie za rękę. Wyląduję w bagnie śmierci i będę zmierzał nieubłaganie w kierunku dna. Boję się, że wszystko, co kocham i podziwiam przemieni się w coś maksymalnie obrzydliwego i zacznie gnić na moich oczach. Boję się, że w końcu moja dusza stanie się pusta, wszystkie ideały i wartości stracą swoją (cóż za ironia!) wartość, a mój świat legnie w gruzach. I co najgorsze, nie będę w stanie się podnieść i go odbudować. To nie jest lęk przed jakimś nagłym i nieoczekiwanym kataklizmem. To jest lęk przed tym, że stanę się absolutnie bezsilny wobec zła i porzucę wszelką nadzieję. Poniekąd jest to też może strach przez spowszednieniem. Boję się tego, że sprawy ciała zaczną u mnie wygrywać z ciałami duszy. Puste rozrywki zastąpią intelektualną, ale nie pozbawioną wrażliwości, zabawę. Ironia zastąpi radość życia. Bezsens zastąpi wiarę. Poczucie klęski nadzieję. Ostateczny mrok spowije moje losy i nigdy się nie wygrzebię z bagna, w którym z minuty na minutę będę zatapiał się coraz bardziej. Brzmi to aż przesadnie poetycko, ale tak naprawdę jest.

Boję się. Strasznie się boję. To chyba normalne.
Boję się, więc jestem normalny.
Na pewno?

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Depresja czy deprecjacja?
Dusza
Nocny postój
Trzy poszukiwania


Read more

niedziela, 21 grudnia 2014

Reportaż z OM-u w Popowie

0 komentarze
 Jeden budynek. Ponad czterdzieści osób w wieku od trzynastu do dziewiętnastu lat, zgromadzonych pod czujnym okiem księdza Marcina. Trzy dni, czterdzieści osiem godzin. Od piątkowego wieczora, aż do wczesnego niedzielnego popołudnia. Przeważająca ilość dziewczyn, ale nie na tyle, aby zauważenie chłopaka graniczyło z niemożliwością. Cała plejada barwnych i porywających postaci. Szczerzy, poszukujący, czasem niepewni, czasem wiedzeni po prostu zwykłą ciekawością i fascynacją. Wszyscy bez wyjątku niepowtarzalni i wyjątkowi.



 Bardzo lubię myśleć o Oazie wyobrażając ją sobie jako prawdziwą oazę, położoną gdzieś na pustyni naszego życia. Taki jej obraz od razu narzuca myśl, że to nie jest miejsce dla ludzi, którzy czują się niezagrożeni w życiu i przez pustynię podróżują z potężnymi zapasami wody, którymi nie mają zamiaru podzielić się z wrakiem człowieka, który przypadkiem znalazł się na ich drodze. Oaza to miejsce dla ludzi, którzy zbłądzili, zagubili się w gąszczu dróg lub przeciwnie, przez jakiś czas wędrowali wytartym szlakiem i nagle zrozumieli, że on donikąd nie prowadzi. Oaza to także miejsce, gdzie pełno jest ludzi, którzy na swoich barkach przytargali tych wszystkich zagubionych i gdy tamci leżeli bez sił i bez nadziei, oni zdecydowanymi ruchami poili ich wodą życia. I w końcu Oaza to miejsce dla ludzi, którzy trochę z ciekawości wyszli na pustynię, podróżowali ostrożnie i rozważnie, mając swoje zapasy wody, zaczęli zastanawiać się, czy starczy ich im do końca podróży. Jest to nieco skomplikowana alegoria, ale uważam, że narzuca bardzo interesującą perspektywę patrzenia na Ruch Światło-Życie. To już nie jest to stereotypowe miejsce, gdzie napotkać można najbrzydsze z możliwych dziewczyn, rozmodlone, ascetyczne i surowe (nawiasem mówiąc, jest to naprawdę doskonałe miejsce na poznanie przyszłej żony lub męża, bo w zdecydowanej większości do Oazy należą ludzie wartościowi). To nie jest miejsce, gdzie przychodzą sami świętoszkowie, aby kontemplować swoją doskonałość i zastanawiać się nad tym, kiedy Bóg weźmie ich do Nieba. To jest miejsce, gdzie spotykają się ludzie mniej lub bardziej niedoskonali. Ludzie, którzy się boją. Ludzie, którzy szukają drogi. Ludzie, którzy potrzebują szlaku. Ludzie, którzy są spragnieni Boga i Prawdy. Ludzie, którzy nie boją się otwarcie przyznać do popełnionego błędu czy niewiedzy. No i także ludzie, którym pusta i szara rzeczywistość nie wystarcza.

  Są dwa pojęcia, które dla przeciętnego chrześcijanina nie mają większego znaczenia. Który traktuje je powierzchownie, kwituje je zmęczonym uśmiechem i traktuje z lekceważeniem. W mojej opinii to właśnie one świadczą o wyjątkowości Oazy Modlitwy, którą miałem okazję przeżyć w Popowie.

 Po pierwsze, rekolekcje. Powiedzmy sobie szczerze, niewiele jest ludzi, dla których rekolekcje, czy to adwentowe, czy wielkopostne, stanowią okazję do przemiany serca. Większość poprzestaje na konstatacji "Hej, to, co ten ksiądz gada, rzeczywiście ma sens!". Potem postanowienia, obietnice, deklaracje, tracą na mocy, giną w gąszczu codzienności. Rozmywają się w oceanie rzeczywistości. Dla oazowicza, rekolekcje (wakacyjne - dwutygodniowe, lub takie jak te nasze, weekendowe) stanowią nie tylko czas refleksji. Oazowicz nie poprzestaje na rozmyślaniach. On naprawdę zbliża się do Boga, wkracza na nową ścieżkę. Gdzieś w głębi siebie poszukuje siły, aby móc słabe i płonne obietnice przekuć w czyn. Kto mu w tym pomaga?

 Oczywiście, wspólnota. Nic tak nie umacnia chrześcijanina, jak wspólnota. Jednakże dla oazowicza wspólnota jest pojęciem znacznie przekraczającym wąskie ramy parafii czy diecezji. Dla oazowicza wspólnota jest spoiwem łączącym ludzi, którzy wybrali tą samą drogę. Zdarzyło się wam kiedyś iść samotnie wieczorem ciemną uliczką, kiedy wydawało się, że niebezpieczeństwo czai się za każdym rogiem? Bez wątpienia przyznacie, że taka wędrówka jest znacznie raźniejsza, gdy ktoś nam towarzyszy. Właśnie dlatego wspólnota dla oazowiczów, to takie towarzyszenie, wzajemne podtrzymywanie się i pocieszanie. W tej alegorii oazy na pustyni, jest to właśnie owo pojenie wodą.

 Dla mnie, obraz grupy ludzi siedzącej na pustyni obok źródła, rozmawiającej i pijącej wodę, jest po prostu przepiękny. Ich relacja wypływa nie z więzów krwi lub innych zobowiązań, ale z pobratymstwa dusz. Tu nie ma granic. Nie gra roli płeć, nie gra roli wiek, nie gra roli wygląd czy charakter. Liczy się tylko wzajemne wpatrywanie się w Boga i rozmowa. Oni siedzą obok tego źródła na tej pustyni, bo tak im się podoba. Bo czują, że tak trzeba. I choć całe karawany mijają ich bez słowa, traktując ich jak powietrze, to oni trwają. Bo tak im się podoba.

 Co jeszcze czyniło ten wyjazd tak wspaniałym? To, co zawsze wprawia mnie w podziw. Fakt, że za pomocą tak niewyrafinowanych i zrozumiałych dla każdego, od ośmiolatka po studenta, środków, powstaje tak niesamowity efekt. Skołatane i zranione dusze się odnawiają, puste i zniszczone serca napełniają się energią i radością, a uśmiech pojawia się na każdej twarzy.

 Życzliwość i serdeczność towarzyszy.

 Rzecz jasna także działanie Bożej Opatrzności.

 To, że mogłem być naprawdę sobą. Mogłem myśleć, mogłem czuć, mogłem spoglądać głębiej. Mogłem chodzić opatulony kocem. Nikt nie starał się mnie zmienić na siłę. Przemodelować. Wreszcie znajdowałem się w miejscu, gdzie na moją wyjątkowość patrzono nie jak na zagrożenie, lecz jak na zaletę.

 Także to co stanowi chyba największą i najbardziej kontrowersyjną zaletę Ruchu Światło-Życie, szczególnie w bardziej ortodoksyjnych kręgach - przeplatanie modlitwy, adoracji, eucharystii, z rozrywkami mniej wyszukanymi, takimi choćby jak gra w bilard czy piłkarzyki. Nie da się jednak ukryć, że to po prostu jest nieodzowne; pozwala nam się odprężyć i po prostu dobrze bawić, w towarzystwie przyjaciół.

 Być może zabrzmi to sztampowo, lecz po prostu nie chciałem stamtąd odjeżdżać, a ściskając wszystkich po kolei, czułem straszne wewnętrznie rozdarcie. Bo z jednej strony ta beztroska radość wywracała moją duszę na wszystkie strony, a z drugiej, to rzeczywiście był już koniec.

 To był naprawdę wyjątkowy czas, spędzony w towarzystwie wspaniałych osób i w towarzystwie Boga, który smarował nasze poranione dusze solidną dawką mazi zwanej "przebaczeniem".

 Dziękuję.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Grzech
Zadziwiająca potęga dobra
Oaza, której źródło nigdy nie wysycha
Lednica!
Read more

wtorek, 16 grudnia 2014

Rycerze, smoki, bitwy i księżniczki uwięzione w wieżach...

0 komentarze

 Rzadko w moich tekstach korzystam z apostrof. Prawie nigdy o nic Cię nie proszę. Najczęściej opisuję jakieś zjawisko, od czasu do czasu, w absolutnie neutralnej i nie obligującej Ciebie do niczego formie,
publikuję swoje przemyślenia i spostrzeżenia. Dziś jednak mój tekst nie będzie dotyczył jakichś skomplikowanych rozterek wewnętrznych czy problemów społecznych. Ten tekst będzie o Tobie. Ten tekst będzie o mnie. Ten tekst będzie o każdym z nas.

 Od dzieci można nauczyć się naprawdę sporo. Umysł dziecka nie jest skalany koniecznością twardej walki o byt. Dziecko potrafi nieustannie wpadać w zachwyt i podziwiać zjawiska, które nam wydają się oczywiste. Dziecko poszukuje nowych dróg i nie boi się popełniać błędów - stąd np. tak często śmiejemy się, gdy jakiś nasz młodszy kuzyn czy siostrzenica popełni gramatyczno-językowy błąd. Pamiętasz swoje zabawy z dzieciństwa? Pamiętasz marzenia, które kryły się wtedy na dnie Twojej duszy? 

To nie jest naiwne. To jest piękne.
 Tak, chodzi mi dokładnie o to wszystko, co znajduje się w tytule tego tekstu. O wyobrażaniu siebie jako rycerza lub księżniczki, o pojedynkach ze smokami, o walkach, o olśniewaniu swym pięknem i byciu najpiękniejszą... Nie ma co się oszukiwać; każdy posiadał kiedyś takie lub podobne marzenia. Czasem rycerz zmieniał się w kowboja lub rycerza Jedi, ale pewne wzorce są niemożliwe do wykorzenienia z naszej natury. Chłopiec, będąc małym, marzy o tym, żeby być silnym, umieć świetnie posługiwać się mieczem, toczyć zwycięskie bitwy i pojedynki i ucinać głowy smokom. Dziewczynka, będąc mała, marzy o tym, żeby być księżniczką, olśniewać swym pięknem, mieszkać w zamku i mieć przy swoim boku przystojnego królewicza. Marzenia marzeniami, ale z czasem przychodzi życie, z całą swoją ponurą rzeczywistością. Zauważyłeś może, jak rodzice traktują marzenia swoich dzieci? Najczęściej z lekką kpiną, ironicznie. Jakby już z góry zakładali, że ich syn/córka nigdy ich nie zrealizują. Co prawda ich sceptycyzm nie jest w stanie w żaden sposób zaszkodzić ich marzeniom, ale robi to za nich później życie i jego brutalność. Jednakże, czy postawa rodziców nie jest wymowna? Przecież to jest otwarte przyznanie się do tego: "Tak, ja też kiedyś w to wierzyłem/wierzyłam, ale doszłam do wniosku, że to nie ma sensu. Nie róbcie sobie nadziei, i tak wam się nie uda..."

 Być może przeceniasz swoje umiejętności i możliwości, pozwalasz żeby to społeczeństwo mówiło Ci, kim jesteś i co powinieneś robić. I jakie powinny być Twoje marzenia. Zastanów się, dlaczego tak może się dziać. Nie znam Ciebie tak dobrze, jak Ty. Wiem jednak jedno: masz prawo błądzić. Masz prawo robić błędy. A ja będę ostatnią osobą, która Cię za to potępi. Przepraszam, przedostatnią. Tam na górze jest jeszcze Ten, który przebaczy Ci zawsze i bez względu na wszystko...

 Wiesz, jakie pytanie zadaje sobie każdy mężczyzna, w głębi siebie, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób? "Czy jestem silny?". I wcale to nie dotyczy kwestii czysto fizycznych, bo wtedy rozwiązanie sytuacji byłoby banalnie proste. Tu chodzi o siłę wewnętrzną; o to, czy stając do bitwy (o cokolwiek, choćby o kobietę, o wartości czy o coś innego) mężczyzna da sobie radę. Czy udowodni swoją moc, czy zwycięży albo czy zginie z honorem? My, mężczyźni, boimy się tego pytania. Strasznie się boimy. Niejednokrotnie tworzymy sobie różne fasadowe mury, które mają nas ochronić przed koniecznością stoczenia bitwy. Dzisiejszy świat stara się okiełznać nieokiełznaną naturę mężczyzny. Karze się ich i stara się im wpoić konieczność trzymania swojej siły na wodzy. Jest to jak umieszczanie lwa w klatce; potężny zwierz, król zwierząt, znajduje się w zamknięciu; bezsilny i bezradny. Ze wszystkich stron padają wskazania, że idealny mężczyzna powinien być miły, grzeczny, ułożony. Czy nasz wyimaginowany rycerz, którym pragnęliśmy stać się w przyszłości był miły, grzeczny i uładzony? I czy taki osobnik, sztucznie pozbawiony poczucia siły jest w stanie pokonać smoka, z którym każdy z nas musi się kiedyś zmierzyć?

 Jeśli nadal uważasz, że w tych słowach czai się jakiś błąd, to podam Ci jeszcze dwa dowody: jeden teologiczny i jeden z życia wzięty. 

 Co Bóg rozkazał Adamowi po stworzeniu świata? Czy kazał mu siedzieć w jednym miejscu, zajadać się rajskimi owocami i od czasu do czasu dobrze bawić się z Ewą? Nic z tych rzeczy. On kazał mu badać, eksplorować, poszukiwać. Dał mu całą ziemię, stworzył dla niego niezliczone gatunki zwierząt, roślin, przygotował dla niego cały wachlarz możliwości. Nie kazał mu się ograniczać, poprzestawać na tym, co od Niego otrzymał. Można nawet pokusić się o tezę, że Bóg przygotował całkiem sporo rozrywek dla każdego z nas na tej ziemi!

  Dowód drugi, z życia wzięty. W większości badań i ankiet, kobiety szczerze przyznawały się, że wolą mężczyzn niebezpiecznych. Zresztą,w większości filmów z Jamesem Bondem agent 007 nie przypomina nudnawego księgowego. No i w tych naszych dziecięcych marzeniach, rycerz zawsze pokonywał tego złego smoka, czyli jednak był człowiekiem groźnym i niebezpiecznym.
 
 Wiesz, jakie pytanie zadaje sobie każda kobieta, w głębi siebie, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób? "Czy jestem ładna?". I znów, nie chodzi o to, co większość postrzega jako urodę. Tu chodzi o to, czy ten mój jedyny, mój mąż, mój mężczyzna, dostrzeże we mnie piękno i będzie gotów o mnie zawalczyć. Czy jestem godna jego poświęcenia i walki? 
  
 Cóż, my mężczyźni, mamy głupią tendencję do marginalizowania i sprowadzania na proste płaszczyzny naszych relacji z kobietami. Tak się nie da. Pełni obaw stajemy do walki, uwalniamy Piękną z wieży i odjeżdżamy w stronę zachodzącego słońca... Jakże by było pięknie, gdyby na tym się kończyło. Tylko że w życiu tak nie jest. Czasami okazuje się, że to my tak naprawdę tą naszą kobietę na powrót zamykamy w wieży i to w dodatku jeszcze wyższej, jeszcze ciemniejszej i jeszcze chłodniejszej...

 I mężczyźni, i kobiety, często wewnętrznie krwawią. W ich duszy żywym ogniem płonie rana. Rana niewłaściwej, krzywdzącej, brutalnej odpowiedzi na to jedno pytanie. Mężczyzna pogrąża się w sobie, bo nie wierzy, że jest na tyle silny, żeby stawić czoła życiu. A co dopiero myśleć o uratowaniu Pięknej i pokonaniu smoka! Kobieta, przekonana o swojej brzydocie i bezwartościowości, gorzknieje i usycha. Nie wierzy, że jest w stanie kogokolwiek zafascynować. Nie wierzy, że kiedykolwiek przybędzie ten rycerz, pokona smoka i uwolni ją z wieży.

 Na koniec przyznam, że od pewnego czasu to dziecięce marzenie przemieniło się dla mnie w alegorię życia. Szczerze pragnę, żebyś też spróbował spojrzeć na Twoje życie, niejako na walkę i spróbował odnaleźć swoją rolę w świecie rycerzy, smoków i księżniczek.

 Pamiętaj! Wielkość rycerza nie wynikała tylko z jego siły fizycznej. Był to zaledwie jeden ze składników jego charakteru. Honor, odwaga, poświęcenie, wierność, gotowość, lojalność - to wszystko odgrywało równie wielką, jeśli nawet nie większą rolę.

 Pamiętaj! Wielkość księżniczki nie wynikała tylko z jej piękna. Był to zaledwie jeden ze składników jej charakteru. Miłość, wierność, poświęcenie, ciepło, uśmiech, oddanie - to wszystko odgrywało równie wielką, jeśli nawet nie większą rolę...

 I już tak naprawdę na koniec: nie rezygnuj ze swoich marzeń! Choćby Ci mówili, że nie warto, że to wszystko bez sensu, że to ryzykowne... Rób, co uważasz za słuszne, nie pozwól, żeby Tobą manipulowali i wpuszczali Cię w gąszcz fałszywych opinii. Idź przez świat jak rycerz lub księżniczka - dumnie, z podniesioną głową, świadom tego, że jeśli na to zasługujesz, chcąc nie chcąc zdobędziesz szacunek ludzi. Wiedz, że nie po to istnieje na świecie tyle możliwości, żebyś, tłumacząc się strachem, z nich rezygnował. Decyduj, idź, błądź. Wracaj z powrotem. Znowu gub się we mgle. Odnajduj ścieżkę. I tak w nieskończoność.

 Pokonaj złego smoka, jaki zaczaił się w Tobie!
 Szanowny rycerzu, uratuj Piękną z wieży! Ona tam na Ciebie czeka!  
 Szanowna Piękno, daj się z tej wieży uratować! Ten, który Cię w końcu uratuje, będzie wart tej całej miłości, jaką jesteś w stanie mu zapewnić.
 Wspólnie pomknijcie na spotkanie najpiękniejszej i najwspanialszej przygody, jaką można sobie wymarzyć! Razem stawajcie czoła kolejnym dniom, miesiącom, latom! 
  Nie bójcie się!
  Bądźcie szczęśliwi!

Don't fade away
My brown-eyed girl
Come walk with me
I'll fill your heart with joy
And we'll dance through our isolation

Say what you mean
Mean what you say
I've heard that innocence
Has led us all astray

But for now
Let us dance away
This starry night
Filled with the glow of fiery stars
And with the dawn
Our sun will rise
Bringing a symphony of bird cries 






Read more

sobota, 13 grudnia 2014

Dusza

3 komentarze

  Zastanawialiście się kiedyś nad tym prostym faktem, że mamy duszę? Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić życie bez niej? Przecież to wstrząsające, a my przechodzimy nad tym ot tak, do porządku dziennego. Czy my przypadkiem nie zapomnieliśmy o tym, że nie składamy się wyłącznie z atomów, komórek, białek i całej tej biologiczno-chemicznej reszty? 
  Ostatnio przez przypadek miałem (nie)przyjemność podsłuchać rozmowy dwóch nieznanych mi pierwszoklasistek z mojej szkoły. Grzebiąc w szafce w poszukiwaniu odpowiednich książek i nie mając czasu na szczegółową obserwację, moją uwagę przykuła treść ich konwersacji. Nie była ona zbyt głęboka, bo można ją zawrzeć w jednym słowie - "obgadywanie". Jedna opowiadała drugiej o tym, co robiła, a czego nie robiła trzecia. Wybaczcie, szanowne Panie, ale dla mnie jest to pusta i czcza gadanina, tak samo jak zapewne dla Was nasze męskie dyskusje o futbolu. Pewnie przeszedłbym całkiem obojętnie obok tej rozmowy i wyleciałaby mi ona z głowy, gdyby nie kolokwialne i niskie sformułowanie, jakiego użyła jedna z owych dziewczyn, w stosunku do tej, którą obgadywały. Bez owijania w bawełnę, posłużę się cytatem:
" - Widziałaś, jak ona się zachowuje? 
 - Która, ta z krzywym ryjem?
 - Tak, ta."
  Szok i niedowierzanie. Rozumiem, że każdy ma swoje sympatie i antypatie. Niektórzy odczuwają potrzebę bycia szczerym i posiadają cięty język. I jedno, i drugie, rozumiem. Sam staram się zgrabnie ukrywać niechęć, jaką wzbudzają wobec mnie niektóre postawy (trwam w postanowieniu krytykowania postaw, nie ludzi), lecz nie zawsze mi się udaje powstrzymać irracjonalną chęć krytykowania, marudzenia i poprawiania ludzi.
  Ale użycie sformułowania "krzywy ryj" w moim odczuciu jest wytoczeniem najcięższych dział. Przypomina to wyciągnięcie noża w sytuacji, kiedy mężczyźni w barze tłuką się krzesłami. Starcia poglądów i inne wizje rzeczywistości są oczywiste i niezaprzeczalne, a co więcej, szczerze pożądane. Lecz takie, bezpardonowe i bezpodstawne, atakowanie innych ludzi jest po prostu niezrozumiałe. Kto wie, może rzeczywiście obgadywana osoba nie należała do największych piękności. Jednakże w żaden sposób nie uzasadnia to takiego postępowania. Jestem szczerze zniesmaczony.
  Powyższym przykładem z życia wziętym posłużyłem się w jednym prostym celu. Pragnę ukazać wam, jak bardzo w dzisiejszych czasach skupiamy się na wyglądzie i na cielesności. Mnie osobiście to przeraża. We wszystkich rankingach dotyczących podstawowych cech pożądanych u partnera życiowego wygląd zewnętrzny zajmuje pierwsze miejsce (jest też bogactwo, ale to temat na inną notkę). Nie da się ukryć, że pewnie w sporej mierze zasłużenie. Pewnie sam poszukując kobiety życia uznam ten czynnik za kluczowy. 
   Lecz czym jest piękno bez głębi? Pustą powłoką. Czymś straszliwie przerażającym. Dla mnie nie ma nic gorszego od widoku pięknej, a zarazem głupiej, kobiety. Taki widok zawsze napawa mnie olbrzymim smutkiem.
   Piękno wewnętrzne człowieka kryje się w głębi jego duszy. Człowiek emanuje prawdziwym pięknem tylko dzięki duszy. Wszystkie wartości - odwaga, wolność, miłość - jeżeli nie mieszczą się w duszy, są niepełne.
   No i w końcu dzięki duszy jesteśmy niepowtarzalni.
  "Mamy coś więcej, znaczymy coś więcej.."
  "Nie jesteśmy cyfrą wpisaną na marginesie..."
  "Jestem głupcem, mam duszę, mam serce, mam ideały..."

Droga do prawdy i do wyjątkowości prowadzi przez duszę. 
Nie ma innej drogi.
Nie ma co się oszukiwać. 

 Można robić sobie setki operacji plastycznych. Tylko do czego to prowadzi? To po prostu beznadziejne próby zatrzymania upływu czasu i udoskonalenia siebie. Nie sztuką jest przemienić samego siebie w ideał. Szczerze powiedziawszy, nienawidzę perfekcjonistów. Człowiek jest wspaniały dzięki swoim niedoskonałościom; wyzbycie się nich oznacza rezygnację z wyjątkowości i dostosowanie się do schematu.

"Słyszałem też o malowaniu się waszym: nie dość wam jednej twarzy otrzymanej od Boga, dorabiacie sobie drugą; sztafirujecie się, krygujecie, cedzicie słowa, przedrzeźniacie boskie stworzenia i swawolę pokrywacie płaszczykiem naiwności. Precz, precz! nie chcę już patrzeć na to: to mnie we wściekłość wprawia. Wara odtąd mężczyznom żenić się; ci, co się już pożenili, jednego wyjąwszy, niech żyją zdrowi, reszta pozostać winna tak, jak jest. Do klasztoru! Do klasztoru!" - W. Szekspir, Hamlet, a.III

 Po wyeliminowaniu goryczy ze słów Hamleta, odnaleźć możemy znakomitą krytykę fałszywości i cielesności. Hamlet ubolewa nad tym, że kobiety przybierają "drugie twarze". Doprowadza go to do szału; on szczerze łaknie czegoś prawdziwego, nieskalanego fałszem i obłudą. Czegoś, co nie prowadzi do jakiegoś celu.

Oczywiście jego słowa mają odniesienie także do mężczyzn, choć nie ma co się okłamywać, że w zdecydowanej większości do serca powinny je sobie wziąć kobiety.
Niektórzy intensywnie ćwiczą po siłowniach, żeby później móc olśniewać i porażać wyglądem. Czy wyłącznie ze względy na chęć zachowania dobrej formy i sportowej sylwetki? A może po prostu boją się spojrzeć do wnętrza siebie? Może boją się tego, kim tak naprawdę są? Obawiają się swoich duchowych problemów i uważają, że przemienienie swojego ciała w fortecę uratuje ich od lęku?

Mam duszę. Moja dusza jest pełna lęków, mam na sumieniu wiele niedobrych rzeczy. Nie wszystko, co gości w mojej duszy, jest czyste. W zasadzie poniekąd boję się tego, co mam we wnętrzu. Boję się, bo nie wiem dokąd może mnie to zaprowadzić. Już teraz błąkam się po krętych ścieżkach i przedzieram się nieuczęszczanymi szlakami. Już teraz nie kroczę wydeptanymi drogami. Stronię od ludzi i ich fałszywości. Tonę, poszukując szczerej prawdy i bezinteresowności. Szukam piękna nieskalanego zepsuciem i mądrości nieskalanej pychą. Jestem przytłoczony ciężarem niezrozumienia i samotności.

Krótka i alternatywna wizja końca świata i sądu ostatecznego:

Nadejdzie długa i zimna noc. Każdy z nas spędzi ją w samotności. Podczas niej będziemy mieli możliwość ujrzenia tego, co mamy w głębi siebie tak, jak widzi się gwiazdy na tafli jeziora. Noc będzie trudna i wymagająca. Nigdzie nie będzie przyjaznej dłoni. Nie będzie płonął ogrzewający i dający nadzieję ogień. Wszechogarniający chłód i mrok wprawią nas w przerażenie i otępienie. Lecz wreszcie nadejdzie świt. Do świtu przetrwają jedynie, ci, którzy w głębi duszy będą mieli wystarczająco ciepła. Których dusza nie będzie skażona obojętnością. Których dusza będzie gorzała żarem prawdziwej miłości i prawdy.

Mi pozostaje wierzyć, że jest we mnie, w mojej duszy, na tyle tego ciepła, że tę noc przetrwam.


 
 Piosenka doskonale oddająca w mojej opinii wygląd tej nocy, którą powyżej opisałem.

"I gave you my soul, you left me dying (freezing in the cold wind that screams through the silence,
in the barren wastes of my heart)
Within the walls of my mind... alone
The winter serenade fell silent to me"







* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
O nijakości
Nocny postój
Trzy poszukiwania
Wilk wyjący do księżyca


Read more

niedziela, 7 grudnia 2014

Zachwyt

1 komentarze

  Już w pierwszym zdaniu wyrażę to jasno, tak aby nie było wątpliwości: to nie jest tekst o miłości. Nie piszę o miłości z wielu względów, pewnie przede wszystkim dlatego, że brak mi doświadczenia życiowego, szczególnie w sferze emocjonalnej. Zresztą, cóż to byłaby za przyjemność czytać kolejny tekst dotyczący miłości? Przecież od zarania dziejów jest to główny temat poruszany przez twórców i artystów. Ponadto mógłbym się wysilać i pisać, sięgając ku głębi mojej duszy i serca, a i tak nie mam żadnych szans z hymnem o miłości Św. Pawła Apostoła.
  Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, możemy przejść do sedna. O czym będzie to tekst? Tu tkwi największy problem. Nie mam pojęcia co to jest. Nie wiem, jak to nazwać. Mogę z ręką na sercu przyznać się do porażki. Z punktu widzenia intelektualnego, z punktu widzenia rozumu czy filozofii, moje rozmyślania nie mają większego sensu. Jest to coś tak niewyobrażalnie pięknego, a zarazem ulotnego i delikatnego, że w chwili, gdy to uczucie się pojawia, cały misterny mechanizm, system obronny, jaki sobie stworzyliśmy, kapituluje bez walki.
  Uczucie, które mam zamiar opisać, nie posiada właściwej nazwy. Podczas własnych rozmyślań nazwałem je "zachwytem" i tej formy będę się trzymał w tym tekście, lecz z góry uprzedzam, że nie warto przywiązywać się zbytnio do przekazu, jakie niesie ze sobą to słowo w oryginale. Czym jest zachwyt? Zachwyt jest jak porażenie prądem, zachłyśnięcie, napełnienie się. Jest jednocześnie jak sztorm i bryza. Niesie ze sobą siłę ognia i delikatność mgły. Kruszy mury, topi lody, łagodzi rany i odpędza smutki. Jest jak niespodziewane sięgnięcie ku głębi. Jak zanurzenie się w oceanie. Pewnie ma w sobie coś z narkotykowego upojenia. Jesienny deszcz. Mrok i niepewność letniej nocy. Radość wiosennego poranka i beztroska zimowego wieczoru spędzanego przy kominku. Zachwyt mocuje nam na plecach skrzydła, uspokaja serce, wywołuje uśmiech na twarzy. Pozbawia lęku, wypełnia duszę radością. 
  Zazwyczaj w swoich tekstach unikam poetyki, ale aby uwydatnić niezwykłość tego uczucia, jestem zmuszony po nią sięgnąć. Bo sztywne ukazanie tego uczucia odziera je z całego uroku.
   Zachwyt rzecz jasna dotyczy relacji międzyludzkich. Relacji pomiędzy kobietą i mężczyzną.
  Gdzie zatem, na skali wartości, której szczytem jest "bezgraniczna miłość" a dnem "śmiertelna nienawiść", możemy umieścić zachwyt? Moim zdaniem właściwym miejscem jest obszar pomiędzy zauroczeniem, a pożądaniem. Zauroczenie wymaga przede wszystkim czasu, a zachwyt nie trwa długo i nie niesie ze sobą żadnej dłuższej obietnicy. Pożądanie dotyczy wyłącznie sfery cielesnej, zaś natura zachwytu opiera się na refleksji odnośnie urody; jest wyrażeniem podziwu. Pożądanie, jakkolwiek by go nie odbierać, nie jest z natury czymś moralnie czystym. Zachwyt jest. Zachwyt pojawia się w jednej chwili, przez jakiś czas ci towarzyszy i znika, równie niezapowiedzianie, jak się pojawił. Zauroczenie pozostawia po sobie jakiś ślad w duszy; jest to albo żal, albo neutralność i zniechęcenie, albo ironiczne szyderstwo ("Kurde, jak ja mogłem/mogłam szaleć na widok kogoś tak brzydkiego/głupiego/niewychowanego/gruboskórnego/nieczułego etc."). Pożądanie pozostawia po sobie, w moim odczuciu, niemiłe wrażenie braku kontroli nad własną duszą. Zachwyt jest uosobieniem ludzkiego losu: przychodzi niespodziewanie, niezależnie od naszej woli, odchodzi w dowolnym momencie, najczęściej wtedy, kiedy najbardziej pragnęliśmy go zatrzymać.
  Lecz nie pozostawia po sobie tęsknoty. W swojej prostocie, a zarazem w swoim pięknie, jest tak niezwykły, tak niesamowity, tak wymykający się naszej zdolności rozumienia świata, że gdy jest już po wszystkim, gdy już "znormalnieliśmy", nie budzi on w nas żadnych negatywnych uczuć. Nie można się na niego gniewać. Jest to trochę jak gniewanie się na zachód słońca, albo na tęczę. Po prostu się nie da.
  To, co w mojej opinii jest najpiękniejsze, to całkowita niezależność zachwytu od wszystkiego. Zachwyt może odwiedzić cię w każdej chwili, niezależnie od pogody, nastroju, atmosfery, zmęczenia, miejsca lub pory dnia. Ponadto zachwyt nie jest monumentalny czy spektakularny. Zachwyt mieści się w czymś tak drobnym jak spojrzenie, gest, odgarnięcie włosów. Najczęściej objawia się jednak w zwyczajnym istnieniu drugiej osoby. Nagle, fakt obecności w twoim towarzystwie kogoś nieznajomego, promieniejącego oszałamiającym pięknem, urasta do rangi czynnika wpływającego na twoje samopoczucie i napełnia cię przedziwną radością. 
  Zapewne zawsze będę spoglądał na owo przedziwne uczucie z męskiego punktu widzenia. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie należy ono tylko i wyłącznie do mnie. A nawet jeśli, to z całego serca pragnę, by każdy miał okazję zakosztować krótkiej, beztroskiej i niewinnej radości, jaka wiąże się z przeżywaniem zachwytu.
   Na koniec to, co najważniejsze: w moim przypadku zachwyt wynika z niemożności ogarnięcia przeze mnie kobiecego piękna. Świat składa się z wielu rzeczy, których nie potrafimy zrozumieć, lecz szczerze przyznam, że tajemnica kobiecego piękna jest tą najpiękniejszą.
   Zdaję sobie sprawę, że do grona moich czytelników w sporej mierze zaliczają się kobiety, dlatego na zakończenie, specjalnie dla was, drogie panie, teza pochodząca z książki "

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Uczuciowe metamorfozy
Agape
Fascynacja
Kim chcę dla Niej być?
  
  
 
Read more

piątek, 5 grudnia 2014

Walking on a Flashlight Beam - recenzja

0 komentarze

  Istnieje wiele rodzajów muzyki. Istnieje wiele kategorii, wiele podziałów, wiele sposobów przyporządkowania danego artysty do danego gatunku. W dzisiejszym świecie, wszystko musi być uporządkowane, pasujące, niewybijające się ponad przeciętność. A jeżeli już jakiś artysta ma zwracać większą uwagę społeczeństwa, to nie dzięki swoim dokonaniom artystycznym i twórczości, lecz dzięki krzykliwym hasłom rozgłaszanym pełnym wyższości tonem. Na szczęście są artyści, którzy nie szukają poklasku, nie szukają uznania, nie szukają powszechnych braw i nagród, ale śmiało kroczą swoją drogą i nie boją się eksplorować i eksperymentować. 
   Jednym z takich artystów jest Mariusz Duda. Muzyk niezwykle wszechstronny, znakomity basista, a z kompozytorskiego punktu widzenia, wizjoner. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak laurka bądź panegiryk, jednakże spoglądając na jego ostatnie dokonania z obiektywnego punktu widzenia, nie sposób nie docenić jego klasy. Poza przewodzeniem zespołowi Riverside, grającemu rock progresywny, Mariusz Duda posiada równocześnie drugi projekt, noszący tytuł Lunatic Soul. Wszystko to, co nie mieści się w, i tak niezwykle szerokich, ramach twórczości Riverside, znajduje swoje miejsce w muzyce Lunatic Soul. Jest to muzyka bez granic, bez żadnych barier, bez ograniczeń. Jest to muzyka dla dusz, które czują się nie do końca zrozumiane, nie do końca doceniane, nie do końca pasujące.
   Co możemy odnaleźć w najnowszej płycie Lunatic Soul, zatytułowanej "Walking on a Flashlight Beam"? Przede wszystkim, bogactwo muzyczne. Sporą przypadłością w dzisiejszych czasach jest budowanie kompozycji muzycznych na trzech akordach, dołączaniu do tego śpiewu i nazywanie tego prawdziwym dziełem. Tu nie mamy do czynienia z piosenkami; tu mamy do czynienia z kompozycjami muzycznymi. Na tej płycie możemy odnaleźć wiele różnorodnych motywów muzycznych; autor płyty sięga ku różnym gatunkom, czerpie z nich obficie, a zarazem łączy to wszystko ze sporym kunsztem, dodając także sporo od siebie.
  Ponadto na uwagę zasługuje warstwa tekstowa tej płyty. Sam Mariusz Duda przyznawał w wywiadach, że głównymi inspiracjami przy nagrywaniu były dla niego twórczość Zdzisława Beksińskiego oraz zjawisko występujące w Japonii pod nazwą hikikomori. W tekstach poszczególnych utworów możemy odnaleźć opisane, z niezwykłą wyrazistością i poetyckością, emocje związane ze strachem, samotnością, poczuciem opuszczenia, przerażeniem, zrezygnowaniem, rozpaczą czy zobojętnieniem. 

"silence/how long am i here?/no sorrow/maybe just one tear/frozen/somewhere in my heart/I close my eyes/please don't wake me up"

"Embraced by the storm of clouds/My lucid nightmare is back again/For swathes of the rising tide/I run away from the flood of vile fields/I reached out my hands to you/But I drown in the murk with my silent scream/Suddenly!/Suddenly!"

  Myślę, że trudno nawet przyporządkować tą płytę do jakiegokolwiek gatunku muzycznego. Zgrabnie przenikają się na niej elementy rocka progresywnego, ambientu i elektroniki. W połączeniu z niezwykłym talentem muzycznym Mariusza Dudy, który zagrał sam na wszystkich instrumentach poza perkusją, przyniosło to niezwykły efekt. "Walking on a Flashlight Beam" to znakomita płyta. Płyta, która nie ma w sobie zbyt wielu akcentów optymistycznych, natomiast perfekcyjnie pasuje do szarego, lekko depresyjnego, krajobrazu jesienno-zimowego. Jest to dzieło dojrzałe, różnorodne, bardzo szczere i wyraziste, a zarazem wysublimowane i głębokie.
 
  Każdemu, kto nie boi się odkrywać nowych szlaków, kto jest wrażliwy na muzyczną głębię, kto ceni muzykę wyrazistą, różnorodną i przełamującą schematy, szczerze polecam tą płytę. Nie jest to muzyka, do której można tańczyć. Nie jest to muzyka, przy której wszystkie twoje smutki odpłyną w siną dal. Wręcz przeciwnie: jest to muzyka, przy której możesz poczuć przypływ bliżej nieokreślonego lęku. 

  Szum morza, przenikliwy chłód, rozczarowanie, płynący z wnętrza niepokój, orientalne akcenty, świadomość porażki, klęska marzeń, wyzwolenie.

  Arcydzieło.

  Moja ocena: 10/10.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne recenzje, które mogą Ci przypaść do gustu:
"Wybacz mi, Leonardzie"... - recenzja
Baśń dla dorosłych [recenzja]
"Źródło" - recenzja


 
Read more

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Gniew i pogarda

0 komentarze

"a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys" 

- Zbigniew Herbert, Przesłanie Pana Cogito

  Często się gniewacie? Zdarza się wam, że czujecie wyższość i pogardzacie innymi? Pewnie tak. Nie powinniście się specjalnie przejmować. Ja mam tak samo. Setki razy dopada mnie frustracja i bezsilność, kiedy okazuje się, że rzeczy nie idą po mojej myśli. Kiedy przez własną nieodpowiedzialność, przez głupotę, przez dumę i pychę, ponoszę klęskę. Narzekam, gotów jestem prawić żale swoim bliźnim, wytykam ich wady, a na końcu i tak tłumię przekleństwa cisnące mi się na usta. 

  Po pewnym czasie odzyskuję równowagę i nie tyle wybaczam, co puszczam w niepamięć dawne przewiny. Dochodzę do wniosku, że są rzeczy znacznie ważniejsze od tych drobnych czynności, które z mojego punktu widzenia są ledwie akceptowalne, a dla innych stanowią codzienność. Spoglądając z innej perspektywy, odkrywam, że ja także nie jestem wolny od grzechu. I wybaczam. Wyrzucam z siebie ten gniew, rezygnuję z pogardy i poniekąd "zniżam się" do poziomu innych. W mojej opinii, w tym zniżeniu się, oddaniu się sprawom innych, poszukiwaniu braterstwa i prawdy, a także w poświęceniu, zawiera się istota bycia człowiekiem. Żyjesz dla siebie? Gratuluję, jeżeli nie cierpisz na rozdwojenie jaźni, to z pewnością nie posiadasz zbyt wielu zmartwień w życiu. Poszedłeś na łatwiznę i przestałeś walczyć.

 Kojarzycie ten fragment, kiedy w Ewangelii Pan Jezus ustanawia nowe prawo, w którym stwierdza m.in., że  "ten, który spojrzał pożądliwie na kobietę, już zgrzeszył" oraz "ten, który w myśli gniewa się na swojego brata, to już go zabił"?

 Można interpretować go różnie. Jedni tłumaczą go bardzo dosłownie, inni z kolei dorabiają do niego różne teorie. Dla mnie jest on poniekąd wskazówką, że jedna z zasad, jaką kieruję się w życiu, jest słuszna. "Nienawidź ideę a nie człowieka". "Walcz z nieprawością, a kochaj grzeszników". W tym ujęciu gniew jest uczuciem ze wszech miar pożądanym, bo trudno jest stanąć do walki i otwarcie sprzeciwić się złu, jeśli nie potrafimy się na nie wściec i nim nie pogardzamy. Gniew i pogarda to pierwszy krok, jaki każdy z nas musi uczynić, jeśli ma zamiar być kimś więcej niż raptem przypadkowym obserwatorem zdarzeń. Zło wymaga od nas sprzeciwu.

  Pozostało to najtrudniejsze. Istnieją osoby, których po prostu nie da się lubić. Podczas jednej ze spowiedzi, mój spowiednik szczerze i po ludzku odkrył przede mną tą prawdę. Lecz nie jest naszym zadaniem osiągnąć doskonałość i kochać cały świat. Z całym szacunkiem, ale jesteśmy na to zbyt niedoskonali. Zresztą, jest Ktoś, kto kocha wszystkich po równo, bez względu na to kim są, w co wierzą, a nie zważając nawet na to, czy ta druga osoba odwzajemnia Jego miłość. Nie powinniśmy nawet próbować prześcignąć Boga w miłości, bo nie mamy w tym wyścigu żadnych szans.
 Można coś jednak z tą niechęcią zrobić. Bo to, czy uda nam przezwyciężyć niechęć i spoglądać na ich poczynania z obiektywnego punktu widzenia, nie kalając swojej opinii niepotrzebnymi uprzedzeniami, zależy tylko od nas. Łatwo nie będzie, ale czy ktoś powiedział, że życie jest łatwe?

  I na zakończenie krótka i szczera deklaracja ode mnie: łatwo wybaczam nie tym, których przewinienia są małe i nieskomplikowane, lecz tym, którzy biorą za swoje poczynania odpowiedzialność, a gdy coś pójdzie źle, nie udają niewinnych. Staram się wybaczać naiwnym, lecz głównie wtedy, gdy ich naiwność jest nie niewiedzą, a brakiem doświadczenia.

  Lecz nie wybaczam szpiclom, katom i tchórzom. Szczerzę pragnę, by Gniew mój był jak morze i żeby siostra Pogarda kroczyła wraz ze mną przez życie.

 Być może przegram, a oni przyjdą na mój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę.

 Może i tak. Lecz nie zrezygnuję z gniewu i pogardy; są to dwa najprostsze, a zarazem najbardziej wyraziste środki wyrażania sprzeciwu wobec zła, jakimi aktualnie dysponuję.



Read more

piątek, 28 listopada 2014

"Bądźcie pozdrowieni za samotność i niezwykłość waszych dróg..."

0 komentarze

 Człowiek jest istotą społeczną - do takiego wniosku doszedł niegdyś Arystoteles. Myślę, że nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie obalić tego twierdzenia. W końcu wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, potrzebujemy rodziny, przyjaciół, ale w pierwszej kolejności innych ludzi.  Każdy pewnie przeżył w życiu kiedyś taki moment, kiedy szczerze pragnął, żeby wszyscy go zostawili w spokoju, tak aby w samotności mógł kontemplować swój żal i rozgoryczenie. Prędzej czy później jednak taka sfrustrowana osoba przełamywała swój opór i powracała na łono społeczeństwa. Prawda jest taka, że nie potrafimy żyć bez innych ludzi.
  Chrześcijanie to także ludzie, choć czasami można odnieść wrażenie, że pochodzimy z innej planety. Mamy inne priorytety, inną wizję postrzegania świata, inaczej żyjemy, wierzymy w to, co na pierwszy rzut oka może wydać się głupie i nierealne. Ale jesteśmy ludźmi i potrzebujemy towarzystwa. Chrześcijaństwo w sporej mierze opiera się na wzajemnym wspieraniu się, pomocy i wspólnocie. Jednakże istnieje taka jedna płaszczyzna, w której nie możemy pozwolić by towarzyskość i zamiłowanie do poświęcania całego swojego czasu przyjaciołom zdominowały nasze odczucia. Jest to przestrzeń osobistej relacji z Bogiem. Każdy w głębi serca rozmawia z Bogiem sam. Owszem, czasami może nas łączyć wspólnota pragnień, jednakże takie przypadki są rzadkie. Uważam, że aby nasza modlitwa była szczera i poważna, musi płynąć z głębi naszego serca. A głębi naszego serca nie da się osiągnąć znajdując się w towarzystwie przyjaciół, nawet jeżeli są oni chrześcijanami. Człowiek ma tendencję do wcielania się w różne role, aby zaimponować lub zrobić wrażenie na innych. Przed Bogiem nie musimy udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Przed Bogiem możemy stanąć w prawdzie. Do mnie szczególnie trafia porównanie szczerej modlitwy, do sytuacji, w której aktor przygotowujący się wytrwale do jakiejś roli niemalże stopił się z bohaterem, którego odgrywa, wystąpił na scenie, dając z siebie wszystko i wreszcie może zrzucić maskę. Może być sobą i nie musi więcej udawać. Dla mnie czymś takim powinna być relacja z Bogiem.
Jednym z wielu miejsc, gdzie objawia się Boża Miłość, są góry
  Podczas ostatniego oazowego spotkania tematem przewodnim spotkania, w którym uczestniczyłem, była Boża Miłość. Animatorka prowadząca spotkanie umiejętnie wskazywała poszczególne aspekty i cechy Ją charakteryzujące, a wnioski przez nas osiągnięte były naprawdę interesujące. W międzyczasie dotarliśmy do cechy, o której często zapominamy rozpatrując zagadnienie Bożej Miłości. Jest to jej nieograniczoność. Niepojętość. Niemożliwość Jej zrozumienia i ujęcia Jej w jakiekolwiek ramy. Jej potęga i umiejętność przemieniania ludzkich serc. Istnieje wiele przykładów, w których z łatwością możemy dostrzec Jej działanie. Najsłynniejszym i najbardziej oczywistym jest, rzecz jasna, śmierć Jezusa na krzyżu. Trochę mniej dosadny, ale równie wartościowy przykład, stanowi naw
rócenie Szawła, prześladowcy gotowego skazywać chrześcijan na śmierć, który później został Apostołem Narodów.
  I tu dochodzimy do sedna problemu. Szaweł dostąpił nawrócenia podczas podróży. Każdy chrześcijanin w pewnym sensie jest w podróży. Ostatecznie to, co ziemskie, kiedyś przeminie. Podróżujemy przez krainę, gdzie wszystko jest niedoskonałe. I podczas tej podróży, to my wybieramy szlak. Łudzimy się, że mamy wpływ na ostateczny cel, do którego zmierzamy. Ostatecznym celem jest zbawienie lub potępienie. Nie ma drogi pośredniej. Od nas zależy jedynie wybór drogi.
  Jaka jest droga, którą kroczy przez życie chrześcijanin? W mojej ocenie, taka jak napomknąłem w tytule: samotna i niezwykła. Samotna, dlatego że idziemy przez życie sami, a nasi bliscy i przyjaciele są swego rodzaju głosem zza ściany. Niezwykła, dlatego że idziemy, będąc pewnymi, co, a właściwie Kto, czeka nas na końcu drogi.
  Na koniec jeszcze taka myśl, jaka pojawiła się u mnie ostatnio, kiedy jak zwykle próbowałem zasnąć i jak zwykle setki różnych dziwnych pomysłów nachodziło mnie z różnych stron. Bóg jest wszędzie, prawda? Może działać na nieskończenie wiele sposobów. Może przemawiać do nas przez ludzi, których poznajemy, przez Pismo Święte, lub też przez piękno natury. Teoretycznie, bardziej prawdopodobne jest, że Bóg przemówi do nas w odludnym, odciętym od świata miejscu, jak np. w Bieszczadach, aniżeli w pełnym ludzi centrum miasta. Tylko że to jest tylko teoria. Bóg równie dobrze może wystawić nas na próbę i milczeć, kiedy jesteśmy gotowi by go wysłuchać, jak i w chwili, gdy mamy wszystkiego dosyć, świat nas irytuje i najchętniej zamknęlibyśmy się w sobie, przyjść do nas, pocieszyć, obdarować niespodziewanym szczęściem i pozwolić nam poczuć Jego bliskość.
  Bóg jest dla nas tajemnicą; właśnie dlatego wzbudza w nas taką fascynację.
 * * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Czy warto być idealistą w dzisiejszych czasach?
Dusza
Momenty
Męstwo i wrażliwość 








Read more

sobota, 22 listopada 2014

Zaklęta trwa pośród wieków w ścianach kreteńskiego labiryntu...

1 komentarze

  W tym tekście zdecydowałem się na podróż w przeszłość; najpierw do czasów dzieciństwa, a następnie ku dawnym wiekom, o których bez większego zastanowienia zapominamy wśród codziennego zgiełku i zamieszania. Będzie to opowieść, opowieść o pierwszej żeńskiej bohaterce literackiej, która zrobiła na mnie wrażenie. Co więcej, zrobiła ona na mnie wrażenie wtedy, kiedy w swojej naiwności uważałem mężczyznę i kobietę za istoty całkowicie sobie przeciwstawne, nie zaś uzupełniające się. Byłem wtedy świeżo po lekturze kilku beznadziejnych lektur szkolnych i potrzebowałem jakiejś odtrutki na papierowych bohaterów i doprowadzające mnie do mdłości ich nudne problemy. Na szczęście zetknąłem się wtedy z książką, którą odmieniła moje życie i aż do dziś jest dla mnie numerem jeden wszech czasów (dla przypomnienia, miejsce numer jeden w tym oto rankingu). A w tej książce pojawiła się ona - niesamowita, bezpośrednia, dzika, wyrazista i prawdziwa - bohaterka.
 Minea.
   Zdając sobie sprawę, że nie każdy z czytelników miał okazję zetknąć się z książką, z której ta bohaterka pochodzi, myślę, że mogę bez ocierania się o streszczanie całej fabuły opisać pokrótce losy Minei; jest to zaledwie jeden wątków tej niesamowitej powieści historycznej i w żaden sposób nie zasługuje na generalne wywyższenie spośród całej reszty; wybrałem go tylko dlatego, że ma dla mnie osobiste znaczenie.

  Aby nie przedłużać, pierwszy raz Mineę poznajemy, gdy główny bohater powieści - egipski lekarz Sinuhe (akcja powieści dzieje się w czasach starożytnych, jakieś 1500 lat p.n.e.) podróżując po świecie, trafia do Babilonu. Tam, w krótkim czasie, staje się przyjacielem króla Burnaburiasza i jednym z jego niewielu zaufanych ludzi. Ma możliwość korzystania z niezwykłych, jak na te czasy, odkryć tamtejszych uczonych i poznania babilońskiego społeczeństwa z różnych perspektyw.
    Pewnego dnia, król Burnaburiasz prosi go o pomoc. Jego ludzie mają problem z poskromieniem dzikiej kobiety, niedawno przez niego zakupionej, mającej stać się kolejną z jego żon. Kobieta ta ciska z furią przedmiotami w służących, wydziera się wniebogłosy i grozi, że podetnie sobie gardło. Z rozmowy w cztery oczy Sinuhe dowiaduje się, że owa kobieta nie jest zwykłą niewolnicą, lecz pochodzi z Krety i należy do wyższych kręgów arystokracji, a jej religia nakazuje jej zachowanie czystości. Egipcjanin, nieco zmęczony już babilońskimi zwyczajami, ale przede wszystkim kierując się współczuciem, postanawia jej pomóc. Pod osłoną nocy i pijackiej zabawy, uciekają wraz z jednookim, ale diabelnie sprytnym służącym Sinuhego. Szybko porzucają łódź jako środek transportu i decydują się na wędrówkę. Zrzucają z siebie bogate szaty, pozbywają się wszystkiego, co mogłoby ułatwić ich rozpoznanie i jako trójka biedaków podróżują przez ziemie należące do ówczesnego Królestwa Babilonu. I właśnie jako biedacy, przeżywają szczęśliwe chwile. Martwiąc się jedynie o to, aby mieć gdzie przespać noc czy o to, żeby coś zjeść, uświadamiają sobie jak prostą i nieskomplikowaną naturę ma szczęście. Do końca życia Sinuhe i Kaptah (jego sługa) wspominali ową wędrówkę jako najszczęśliwszy okres w życiu i byli gotowi oddać całe swoje bogactwo, po to, aby raz jeszcze móc poczuć atmosferę tamtych dni.
   Bez większych problemów dotarli do bogatych miast, w których mogli zrezygnować z ukrywania swojej tożsamości i po krótkiej naradzie postanowili udać się na Kretę - do domu Minei. W międzyczasie Sinuhe poznał zawód jakim parała się jego towarzyszka - była kapłanką a jej zajęciem był tzw. taniec przed bykami. Było to niezwykle niebezpieczne, ale również pełne emocji, pasji i radości widowisko. Minea była jedną z najbardziej uzdolnionych tancerek, swoim wdziękiem i umiejętnościami rzucała na kolana widzów, a w tym co robiła, czuła się absolutnie spełniona.
   I tu dochodzimy do pierwszego z dwóch punktów kulminacyjnych tej opowieści. Gdy płynęli na Kretę, Minea zaczęła sobie uświadamiać, że miłość zaczyna znaczyć dla niej więcej niż wiara. Owszem, pozostała wierna nakazowi o zachowaniu czystości (Sinuhe to zrozumiał, choć wprawiło go to w smutek), lecz w głębi siebie wiedziała, że jest gotowa porzucić swojego boga, na rzecz ukochanego. Toczyła w sobie zażarty wewnętrzny bój, czuła się rozdarta i zagubiona. Ostateczną decyzję podjęła już na Krecie.
  Wieczorem, wśród blasku świec, w przyzwoitym pokoju w karczmie, Sinuhe i Minea stłukli ze sobą dzban. Był to staroegipski zwyczaj małżeński, nieposiadający żadnej wartości formalnej, ale wiążący ze sobą dwójkę ludzi aż po grób.
  W przeciągu kilku następnych dni Minea prezentowała swoje umiejętności swoim dawnym nauczycielom. Jej taniec był doskonały, pod względem technicznym nie można było jej już nic zarzucić. Natomiast cała radość, całe uwielbienie, wszystkie emocje, to wszystko gdzieś przepadło. Jej talent został doceniony i została wybrana, aby starym zwyczajem odwiedzić Ciemny Dom - miejsce zamieszkania boga Krety. Wśród Kreteńczyków panowało przekonanie, że ci, którzy mogą spotkać boga w cztery oczy doświadczają takiego szczęścia, że nie czują najmniejszej chęci powrotu, stąd możliwość wejścia do Ciemnego Domu traktowano jako przywilej najwyższej rangi. Minea nie pragnęła spotkać się ze swoim bogiem, lecz nie mogła odmówić; oznaczałoby to dla niej hańbę i zapewne śmierć. Dlatego weszła do środka, prowadzona przez najważniejszego kapłana, przekonana o tym, że dane jej będzie wyjść, uciec i wieść szczęśliwe życie z ukochanym.
   Sinuhe szalał z miłości i podejrzewał jakiś podstęp, dlatego niczym mityczny Tezeusz wziął ze sobą sznur i wraz ze swoim sługą udał się na poszukiwanie ukochanej. Odnalazł ją, lecz martwą, uśmierconą nie spojrzeniem boga, lecz sztyletem kapłana. W jednej chwili zasłona spadła mu z oczu i zrozumiał, że kapłan nie miał innego wyjścia - bóg Krety był już martwy, a fetor jego rozkładającego się ciała panował w całym labiryncie. Egipski lekarz, na długi czas postradał zmysły, a gdy otrząsnął się ze straszliwej słabości, jaka opanowała jego ciało i duszę, już nie był taki sam jak wcześniej...
   
  Tu dochodzimy do kresu opowieści o Minei. Mógłbym opisywać jej zalety bez końca, choć znam ją jedynie ze stronic tej książki. Dla mnie jednak, na zawsze będzie ona trwać, zaklęta w ścianach kreteńskiego labiryntu, ufna i rozdarta, kochająca i niepewna, szczera i zagubiona. Moja pierwsza ulubiona literacka bohaterka.

 Na zakończenie przytoczę jedynie fragment rozmowy pomiędzy głównymi bohaterami tej opowieści.

 Sinuhe, przeżywszy w młodości poważny zawód miłosny (jego wybranka okazała się kobietą nieczułą, za swoją miłość kazała słono płacić skutkiem czego Sinuhe sprzedał wszystko, co miał, w tym dom swoich rodziców i ich grobowiec, a sam stał się bankrutem i skończył pomagając ludziom obmywającym zwłoki) i czuł poważną wewnętrzną awersję do kobiet, traktując je jak przebiegłe i złośliwe istoty, których jedynym celem jest doprowadzanie mężczyzn do zguby.

" - Tylko raz w życiu powiedziałem do kobiety "moja siostro", lecz łono jej było dla mnie jak rozpalony piec, a ciało jej jak sucha pustynia, wcale mnie nie rzeźwiło. Dlatego błagam cię, Mineo, wyzwól mnie z tego zaczarowania, jakim skuwają mnie twoje członki, i nie patrz na mnie oczyma, które są jak blask księżyca na powierzchni wody, bo powiem do ciebie "moja siostro", a wtedy i ty doprowadzisz mnie do zguby.
 - Bardzo głupia jest zaiste ta twoja głowa, skoro mówisz źle o kobietach. Bo jeśli nawet są kobiety, które zatruwają wszystkie źródła, to są z pewnością i takie, które są jak źródło na pustyni albo jak rosa na spalonej słońcem łące".

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Powyższy cytat i cała opowieść znajdująca się powyżej pochodzi z książki Miki Waltariego "Egipcjanin Sinuhe".

* * *

Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

10 książek, które miało znaczący wpływ na moje życie...
O przedziwnym uczuciu
Wilk wyjący do księżyca
Fascynacja 

Read more

sobota, 15 listopada 2014

Czy warto być idealistą w dzisiejszych czasach?

2 komentarze

  Życie jest jak spacer po wspaniałej polanie... na której pełno jest pokrzyw i mięsożernych roślin, które z najczystszą przyjemnością oddałyby się konsumpcji marnej cielesnej powłoki, z jakiej jesteś zbudowany. Ponadto w trawie czyhają tuziny węży, kąsających jadem, który nie dość, że cię uśmierci, to twoje konanie uczyni na tyle bolesnym, że ostatnie tchnienie i spotkanie ze śmiercią twarzą w twarz potraktujesz niczym wyzwolenie. Co ciekawe, polana, którą wybrałeś na spacer, kwalifikuje się także jako popularne terytorium łowieckie, skutkiem czego co chwila musisz czujnie się rozglądać, by nie wylądować z kulą w plecach.
  To tak gwoli wstępu, aby ukazać, że życie nie jest czarno-białe, a pozory mogą mylić.
  Od pewnego czasu zadaję sobie tytułowe pytanie i nijak nie mogę znaleźć na nie jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony najchętniej zignorowałbym wszystkie irytujące wskazówki i podpowiedzi bezczelnie podsuwane mi przez racjonalną część duszy i oddałbym się bez chwili wahania tworzeniu idealnego świata. Ale z drugiej, to nie takie łatwe. Świat ma to do siebie, że najczęściej bywa przerażająco szary i tylko od czasu do czasu raczy nas obdarować większą niż zwykle dawką barw, kolorów i emocji. Nie lubię szarości, spokoju, wyważenia. Wszystko to kojarzy mi się z marazmem, zastojem i brakiem działania. Pewnie dlatego tak często złoszczę się na los i ciężko wzdycham.  
  Niełatwo jest być idealistą we współczesnym świecie, bo na drodze stoi ci wiele przeszkód. Największą z nich jest ludzka natura, skłonna do błędów, niepodążania raz wybranym szlakiem i nieprzestrzegania zasad. Często też wątpliwości kołaczą ci po głowie, a spoglądając na świat gdzie wszyscy bez żadnych skrupułów i z zimnym wyrachowaniem patrzą tylko jak tu wyrwać dla siebie jak najwięcej, uświadamiasz sobie jakim ciężar zrzuciłeś na siebie samego. Swoje robi także presja środowiska, no bo przecież jak tu odmówić, gdy wszyscy już skorzystali, a teraz ciebie namawiają, i okazuje się, że ty jedyny, przez jakieś głupie wewnętrzne zasady, opierasz się? Wydaję mi się, że mało jest ludzi, którzy są gotowi otwarcie wskazać motywy swoich decyzji w gronie osób, na których uznaniu im zależy. 
  Dla mnie jednak, osobiście, najgorszym wrogiem idealisty jest samotność. W swoich zasadach, postanowieniach, rozmyślaniach, spostrzeżeniach i działaniach, idealista jest samotny. Nie ma przy boku bratniej duszy, która poklepałaby go po plecach w chwili próby i potwierdziła słuszność powziętej decyzji. Bycie idealistą jest nieco podobne do walki: samotnie jest bardzo trudno działać i w jednym i w drugim. Owszem, w obu tych dziedzinach istnieją tzw. "samotni mściciele", którzy gardzą współpracą i wspólnym działaniem, lecz warto zauważyć, że tak idealizm, jak i walka, nabierają wtedy kompletnie innego znaczenia; zaczynają nieść ze sobą pokaźną cząstkę pogardy i wstrętu oraz zemsty.
  Próbuję być idealistą nie tylko od święta, ale także na co dzień. Nie jest to trudne w samym wykonaniu, bo dla kogoś tak wewnętrznie niezrównoważonego i postrzelonego jak ja idealizm wcale nie jest czymś szczególnym w realizacji. Najciężej jest jednak w tych chwilach, gdy życie rzuca mi kłody pod nogi, zmysłowo kusząc mnie do odstąpienia od zasad i dostosowaniu się do większości. Walczę z pokusami, a silną pomocą w tej walce jest mi nienawiść i gniew. Nienawiść do fałszu i obłudy oraz gniew na bezmyślne podążanie za tłumem. Jest to wyczerpująca wewnętrznie batalia, z której nawet wychodząc zwycięsko, jestem zmęczony.
  W jednej z piosenek, których słucham ostatnio, są takie słowa: "I need a sky, my moonlight and my sunset, drawn with childlike smile". Dla idealisty takie słowa mają naprawdę sens, bo czasem myślę, że chciałbym żyć w świecie prostym i nieskomplikowanym, gdzie wszystko byłoby na swoim miejscu. Takim narysowanym przez dziecko; naiwne i nieskażone duchem czasów.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

O przedziwnym uczuciu
Uczuciowe metamorfozy
Wilk wyjący do księżyca
Nostalgia 

  
Read more

czwartek, 13 listopada 2014

Być jak Abraham...

0 komentarze

  Swego czasu pewnie każdy z nas poznawał historię o Abrahamie - pierwszym patriarsze i ojcu całego ludu Izraela. Ja miałem tą przyjemność wieki temu i muszę przyznać moja znajomość tego fragmentu Pisma Świętego była dość ograniczona aż do przedwczoraj, kiedy to późnym wieczorem sięgnąłem po Biblię i w ciszy postanowiłem przeczytać i przemyśleć ten, wydawałoby się znany i przeanalizowany na wszystkie możliwe sposoby, fragment.
  Już na wstępie uderzyły mnie pokora i spokój Abrahama. Choć nie odnajdujemy tego bezpośrednio w tekście, to niemalże natychmiast nasunął mi się obraz człowieka żyjącego w zgodzie nie tylko z ludźmi, ze swoimi sługami i żoną, ale przede wszystkim z Bogiem. On nie miotał się po dalekich krajach w poszukiwaniu szczęścia, lecz wiódł żywot spokojny w swoim Ur chaldejskim. 
  Pierwszym  momentem zwrotnym w jego życiu był moment powołania. Z woli Pana Abraham porzuca swoje miasto i wędruje. Wędruje nie mając pewności, a jedynym uzasadnieniem dla jego wędrówki jest Głos Pana. Łatwo tu możemy odnaleźć analogię do naszego życia: Abraham porzucił całe swoje wcześniejsze życie, gdy Bóg obiecał mu, że zostanie ojcem wielkiego narodu, a jego potomstwo będzie liczniejsze od gwiazd. My też otrzymaliśmy obietnicę. Obietnicę zbawienia. Tylko od nas zależy to, czy zaufamy Panu i pójdziemy za Jego głosem.
  Druga rzecz, która aż rzuca się w oczy - zaufanie. Czułem się naprawdę podbudowany wczytując się w opis zaufania, jakim Abraham darzył Boga. Myślę, że szczególnie ludzie, którzy czują się pokrzywdzeni przez los lub przeżywają jakieś wątpliwości powinni czerpać inspirację z patriarchy. Ostatecznie przecież jego życie nie było usłane różami. Z pewnością z powodu braku potomka, co w ówczesnych czasach było jednoznaczne z hańbą i powszechnym wyszydzeniem. A mimo wszystko trwał przy Bogu, nie tylko nie skarżąc się na swój los, ale także dziękując za całe otrzymane dobro!
  Mam tą scenę przed oczami: stary mężczyzna z długą brodą siedzi na wzgórzu i spogląda w dal. Powoli zapada zmrok. Na niebie jasno świecą gwiazdy; nie tylko wskazują mu one kierunek podróży, ale także przypominają o obietnicy złożonej prze Boga. A on wierny trwa; nie zważając na podmuchy wichru, na rozterki i na wątpliwości.
  W końcu jednak docieramy do momentu, w którym musimy sobie zadać to najważniejsze pytanie. Kim tak naprawdę jest Abraham? Człowiekiem z wizją? Ślepym narzędziem w ręku Boga? Człowiekiem rozdartym między dwoma nieodwołalnymi nakazami? A może jest po prostu szaleńcem? 
Odpowiedź na to pytanie kryje się na szczycie góry Moria. Tam to właśnie ojciec wszystkich izraelitów udał się, aby złożyć ofiarę ze swojego syna Izaaka.
  Moim skromnym zdaniem, to nie lęk przed karą ze strony współczesnych spędzał sen z powiek Abrahamowi. Podejrzewam, że znacznie bardziej przejmował się on faktem, że w ofierze złożony ma być jego własny syn. Z perspektywy postronnej osoby nie było to już zwykłe morderstwo, ale synobójstwo. Poza tym pewnie pod czaszką kłębiło mu się pytanie, czy Bóg potężny i wszechmogący, naprawdę pragnie ofiary z krwi Izaaka. Czy to w ogóle możliwe, żeby Ten, który obiecał mu tak wiele, pragnął czegoś tak niskiego i niewyszukanego jak ludzka krew?
  To, co zrobił Abraham, jest naprawdę niesamowite. On w jednej chwili porzucił wszystkie zasady moralne i reguły jakimi posługiwał się w życiu. Wyłączył rozum, wyłączył sumienie i raz jeszcze poszedł za głosem Pana. Wyobraźmy sobie sytuację, w której zabłądziliśmy w lesie, a nieznajomy wskazuje nam drogę z pozoru najtrudniejszą i najniebezpieczniejszą i twierdzi, że jest ona właściwa. Poszlibyśmy nią? Zaryzykowalibyśmy? Wyrzucilibyśmy mapę, GPS-a, wyłączyli nawigację i wędrowali zdając się tylko na głos Nieznajomego? 
  Abraham to zrobił. A w jego przypadku nie chodziło o wędrówkę przez las. Chodziło o zamordowanie własnego syna.
  
 Dlaczego powinniśmy być tacy jak Abraham? Ponieważ dał nam on przykład właściwego zachowania, które stosować możemy nie tylko w sytuacjach ekstremalnych, ale także na co dzień. W mojej osobistej ocenie próba jakiej został poddany stanowi najgorszą z możliwych prób. Jednakże nie należy zapominać o zakończeniu opowieści o Abrahamie: Bóg ostatecznie powstrzymał Abrahama i poinformował go o pomyślnym przejściu próby wierności. Bóg nie pragnął krwi; chciał jedynie sprawdzić, czy Abraham jest gotów zrobić wszystko i czy jego wiara nie jest tylko na pokaz. Abraham jednoznacznie rozwiał wszelakie wątpliwości.
  Przyznam, że z jednej strony nie sposób nie podziwiać Abrahama; jego wiara była tak silna, że Bóg nie bał się poddać go próbie. Ale z drugiej jednak trochę on mnie przeraża. 
  Jako chrześcijanie powinniśmy uczyć się od Abrahama, jak powinniśmy ufać Bogu. Kategorycznie i bezwarunkowo.
  Wtedy nawet najgorsza próba, na naszej własnej górze Morii, skończy się dla nas pomyślnie. 
 * * *
 Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Reportaż z OM-u w Popowie
Oaza, której źródło nigdy nie wysycha
Co mi dała wiara?
Nieprzekonany Hiob
 

Read more

czwartek, 6 listopada 2014

"Polityka? Dziękuję, tak nisko jeszcze nie upadłem..."

0 komentarze

 Przez niezwykle krótki czas w życiu rozważałem karierę polityka. Było to jeszcze za czasów młodzieńczej naiwności i wiary w to, że angażując się politycznie można zmienić świat na lepsze. Nie miałem za sobą jeszcze całego stosu lektur, które w prawdziwym świetle ukazywały jak bardzo skażone brudem i złem jest to środowisko. W pamięci utkwił mi pewien cytat z "Sezonu burz" Andrzeja Sapkowskiego, ale jako że nie używam wulgaryzmów w swoich tekstach, nie przywołam go tutaj, a jedynie opiszę jego treść. Wyglądało to tak: jeden z bohaterów tak mocno gardził politykami, że otwarcie przyznawał, że woli przestawać z kobietami rozpustnymi, bo one przynajmniej mają jakiś honor i godność osobistą. Słowa te mają w sobie pewną brutalność, ale niestety trafiają w sedno.
  Nie ukrywam, że do napisania tego tekstu skłoniła mnie trwająca w najlepsze kampania wyborcza. We współczesnym świecie do woli korzystam z możliwości śledzenia poczynań polityków wszystkich ugrupowań, a także tych niezrzeszonych. Już pomijając fakt, że niektórzy kandydaci próbując zachęcić wyborców do głosowania na siebie osiągają poziom absurdu zbliżony do skeczów Monty Pythona, przyznam, że ja, jako młody człowiek, czuję się rozczarowany. Czuję się rozczarowany kolesiostwem, nepotyzmem, stopniem skorumpowania. Ale przede wszystkim czuję się rozczarowany dlatego, że momentami kandydaci na ważne stanowiska nawet nie ukrywają, że ich jedynym celem jest dorwanie się do koryta. Jeszcze nie uzyskali aprobaty ze strony wyborców, a już ich wzrok pada na stanowisko. Już podskórnie czują ten błogi spokój gwarantowany przez fakt, że pieniądze lekkim strumieniem płyną do ich kieszeni, a obywatele raz na pięć lat wyraziwszy swoją opinię, mogą zostać łaskawie odesłani do diabła.
Czy nie jesteśmy tylko pionami w partii szachów, która toczy się ponad naszymi głowami?






   Co więcej, praktycznie nie widzę nadziei na poprawę. Taka sytuacja obecnie panuje na całym świecie. Politycy nie są już mężami stanu, mającymi na względzie dobro publiczne. Nie żyjemy w czasach Starożytnej Grecji czy Rzymu, gdzie żeby zostać przede wszystkim należało legitymować się inteligencją i moralnością. Dziś niby większość polityków ma tytuły naukowe, ale gdy przychodzi co do czego, to plują jadem gorzej niż kobry. Najgorsza w mojej opinii jest łatwość, z jaką manipulują  wszystkim tym co jest dla nas ważne - wartościami. W ich ustach pojęcia takie jak prawda, wolność, szczęście czy dobro tracą cały swój wydźwięk i brzmią fałszywie. 
   Jak do tej pory cały tekst ma wydźwięk pesymistyczny. Nie chcę pozostawiać was ze świadomością, że nie jesteśmy w stanie nic zmienić. Możemy! Przecież to do nas zależy przyszłość! Od wszystkich razem i każdego z osobna! To przecież my wybieramy ludzi, którzy decydują za nas o losach kraju. Uważam, że nasz kraj potrzebuje rewolucji. Nie, nie ewolucji, ale właśnie rewolucji. Rewolucji jeśli chodzi o ludzi, którzy nami rządzą i rewolucji w sferze samego sposobu sprawowania władzy. Wszystkich przedkładających własny zysk i bogactwo ponad interes społeczny należy albo powywalać na zbity pysk, albo jeżeli sporo się nakradli to pozamykać w więzieniach.
   Podsumowując, sam z siebie do polityki nigdy nie wejdę. Nie dlatego, że uważam ją za stratę czasu lub za coś nieistotnego. Nie, jestem po prostu idealistą, a idealiści do polityki nie pasują. Uświadomienie tego trochę mi zajęło, ale teraz już nie mam żadnych wątpliwości. Mogę działać społecznie, ba mogę nawet uczestniczyć w społecznej rewolucji! Ale nigdy, przenigdy, nie będę bawił się w politykę. Wiąże się to z procesem nieodwracalnej degradacji, upadkiem i skażeniem moralnym.
  A tego bym chciał za wszelką cenę uniknąć.
* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Czy warto być idealistą w dzisiejszych czasach?
O nieistniejącym społeczeństwie
Moje J'accuse...!
Jakie będzie przyszłe pokolenie? 



Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009