poniedziałek, 29 czerwca 2015

Słowa, słowa, słowa....

2 komentarze

 Ten tekst zrodził się w mojej głowie dzisiejszego wieczoru, gdy leżałem na pomoście nad Zalewem Zegrzyńskim, patrzyłem w niebo i podziwiałem z jednej strony cudowną pełnię księżyca, a z drugiej dogasający, płonący czerwienią zachód słońca. Nade mną wisiały bezkształtne, amorficzne chmury. Ich opór zdołała przełamać jedna, jedyna gwiazda. Wpatrywałem się w nią, tak jakby zaraz miała spaść, eksplodować lub zabłysnąć magicznym blaskiem. Gdzieś z oddali dobiegały mnie głosy świętujących gimnazjalistów nieznacznie psujące niezwykłą atmosferę tego wieczora. Na szczęście fale oraz kumkające żaby neutralizowały bezkształtny bełkot wydobywający się z ich ust. Pomost był niewygodny, drewno od czasu do czasu atakowało mój kręgosłup, który jednak dzielnie znosił to oblężenie. Starałem się odnaleźć tam ciszę, wejść w nią, posłuchać jej i ukoić swoje zszargane nerwy, a jednocześnie zmusić swój umysł do wysiłku, zostawiając mu pewną swobodę działania, porzucić irytującą doczesność i po raz pierwszy od dawna porozmyślać nad czymś, co bezpośrednio nie dotyczy wyłącznie mnie, lecz każdego człowieka.

 Nieświadomie moje myśli popłynęły ku miejscu, w którym się znajdowałem. I w jednej chwili, dokonałem odkrycia równie błyskotliwego, co oczywistego. Jeżeli komukolwiek chciałbym opowiedzieć o tym, czego doświadczyłem leżąc na pomoście, co zobaczyłem i co przeżyłem, musiałbym posłużyć się słowami. Bez słów nie miałbym nawet cienia szansy na zrozumienie ze strony innych. Słowa są podstawą naszej komunikacji. Słowa w zasadzie budują nasz świat, na słowach oparte są wszystkie nasze relacje, słowa stanowią drogę, którą podążają myśli ze Świata Nierzeczywistego do Świata Rzeczywistego. Bez słów (mam tu na myśli także konstrukcje gramatyczne, czasy, tryby i wszystkie te inne szczegóły, których nie rozumieją zwierzęta) bylibyśmy tylko zwierzętami. To słowa czynią nas ludźmi.

 Nie bez powodu na początku było Słowo.

 Jednakże leżąc na pomoście i nie próbując nawet ubierać tego momentu w konkretne wyrażenia, nie rozmyślając nad właściwymi przymiotnikami i przysłówkami, które doskonale oddawałyby nastrój chwili, a nawet specjalnie ignorując różne słowa kłębiące się we mnie i domagające się ucieleśnienia, nie odczuwałem ich braku. Zamknąłem oczy, tak było łatwiej. Potem przyszły obrazy i zrobiło się znacznie przyjemniej. Powiał orzeźwiający wiatr, a ja odnalazłem własne rozwiązanie tajemnicy słów i ich wpływu na nasze życie.

 Wyobraźmy sobie, że całokształt naszych doświadczeń, doznań i przeżyć to ogromna, jednolita skała bez konkretnego kształtu i formy; zwykła bryła jakich wiele. A potem przychodzimy do niej my z naszym "intelektualnym dłutem" czyli po prostu aparatem mowy oraz umiejętnością komunikacji za pomocą słów i zaczynamy obróbkę - "rzeźbienie". Każde nasze pojedyncze wspomnienie, przeżycie, doświadczenie to  fragment tej skały; z początku wydaje się, że nie posiada on (ten fragment) konkretnego kształtu i nie przypomina czegokolwiek stworzonego ludzką ręką. Wtedy właśnie do akcji wkraczają słowa - w tym porównaniu stanowiące coś a la jednolity system miar lub określony kanon piękna - mniej lub bardziej świadomie przerabiając nasze nieforemne i bezkształtne doświadczenia na z góry określone formy, zrozumiałe dla odbiorcy. Słowa prowadzą nas, niczym wyobraźnia rzeźbiarza, ku uzyskaniu określonego efektu końcowego; zasadnicza różnica między tą pierwotną formą naszych doznań a tą opisaną za pomocą słów jest taka, że o tej pierwszej nie można powiedzieć zgoła nic, o tej drugiej już można powiedzieć coś. 

 Nasunęło mi się przy tej analizie jedno pytanie: skoro używając słów, obdzieramy nasze przeżycia z autentyczności, nadajemy im (często nieświadomie) określoną formę, niekiedy bardzo różniącą się od oryginału, to czy nie lepiej byłoby porozumiewać się samymi gestami, wynaleźć nowy, niewymagający słów, sposób komunikacji albo najlepiej po prostu na zawsze zamilknąć?

 Moim zdaniem odpowiedź również kryje się w porównaniu, którym się posłużyłem powyżej. Czy w muzeach (nie Galeriach Sztuki Nowoczesnej, tylko takich prawdziwych, gdzie znajduje się Prawdziwa Sztuka) umieszcza się lite, pozbawione kształtu bryły? Nie, ponieważ nawet jeżeli mieszczą one w sobie ukryte piękno, to należy je najpierw wydobyć. Tym musi zająć się oczywiście artysta, posługując się oczywiście... formą.

 Żeby treść i przesłanie rzeźby stały się zrozumiałe dla każdego, nie tylko dla artysty, musi on użyć formy.
 Żeby treść i przesłanie naszych doznań stało się zrozumiałe dla każdego, nie tylko dla nas, musimy używać słów. 

 Innego rozwiązania tej zagwozdki nie dostrzegam, niemniej jednak pozostaję otwarty na dyskusję.


 
 
Read more

piątek, 19 czerwca 2015

Jak bezboleśnie popełnić samobójstwo?

3 komentarze

Właśnie stoisz na parapecie. W ręku trzymasz ostry jak brzytwa nóż, w odwodzie pozostaje zimna lufa pistoletu, żyletka i te pigułki, które dopiero co kupiłeś w aptece i które zagwarantują Ci ciche i bezbolesne odejście z tego świata. Decyzja zapadła. Odchodzę. Nie chcę mieć z tym światem nic wspólnego. Na zawsze. 

 Na pewno?

 Nie będę Ci powtarzał wyświechtanych banałów. Nie będę Ci kazał "wziąć się w końcu w garść" i "zrobić porządek ze swoim życiem". Nie będę na siłę Cię przekonywał, że "Życie jest piękne!". Nie będę raczył Cię nieznośnie długą gadką, opisując niedostępne dla Ciebie (a zapewne przez Ciebie znienawidzone) uroki codzienności. W zasadzie nawet nie mam zamiaru do czegoś Cię przekonywać. 

 Chcę, żebyś wiedział jedno; dostrzegam Cię, rozumiem Twoje położenie, rozumiem pustkę, rozumiem Twoją chęć skończenia ze sobą. I przede wszystkim, nie potępiam Cię. Naprawdę. Nie znam dokładnych szczegółów Twojego położenia, ale jestem w stanie zajrzeć Ci w duszę. I wiem, jakie proste słowo jest kluczem do zrozumienia Twojej chęci oddania tego ostatniego skoku.

 Owo słowo brzmi: NIKT. Tak, NIKT. I nieważne, czy jesteś otoczony przez ludzi, żyjesz w centrum ogromnej metropolii (gdzie samotność jest znacznie bardziej przerażająca niż gdziekolwiek indziej) czy na odludziu; czy masz trzy siostry i pięciu braci, czy jesteś sierotą; czy w gruncie rzeczy posiadasz garstkę znajomych, z którymi raz na jakiś czas gdzieś wychodzisz, czy całe dnie spędzasz w czterech ścianach swojego pokoju katując się depresyjną muzyką. Jeżeli naprawdę poważnie myślisz o samobójstwie, to znaczy, że nie masz NIKOGO.
  Nikt Cię nie kocha. Nikt Cię nie rozumie. Nie masz kogoś, z kim mógłbyś pogadać naprawdę szczerze. A nawet jeżeli rzeczywiście ktoś się na to sili, to jedynie wzmaga to Twoją rozpacz, gdyż robi to nieudolnie, w dodatku żeby tylko uspokoić swoje sumienie. W gruncie rzeczy, myślę, że depresja w mniej więcej 90-95% przypadków pokrywa się z samotnością. Z samotnością niechcianą, samotnością przytłaczającą, samotnością napełniającą lękiem i przerażeniem. 

 "Samotność to taka straszna trwoga..." Wiem to z własnego doświadczenia. Przeżyłem jej piekło. Stałem na tym alegorycznym parapecie tak jak Ty i spoglądałem w otchłań. Doświadczałem tego kuszącego ukojenia, jakie oferowała ona. Bez bólu. Bez strachu. Bez niezrozumienia.
  Bez niczego. I chyba ostatecznie to zdecydowało. Bo jakkolwiek nienawidziłem swojego położenia, to nie pragnąłem tej nicości. Pragnąłem CZEGOŚ. Miłości, przyjaźni, poczucia wspólnoty, zrozumienia...
  Krótko mówiąc, pragnąłem KOGOŚ.

  Być może to straszliwie niewdzięczne zadanie, lecz nie sądzę, by istniała inna droga ucieczki z parapetu. Jeżeli w Twoim sercu znajduje się pragnienie CZEGOŚ (czyli tak jak już wspomniałem: miłości, sensu życia, przyjaźni, wolności, prawdy i całej reszty wspaniałych rzeczy, które przez samotność wydają Ci się bezwartościowe), musisz znaleźć KOGOŚ. Tak, wiem, że jesteś samotny. Wiem, że wszyscy ludzie są okropni, przerażający i głupi. Ale nie wszyscy. Nawet jeżeli 99,9% procent to pozbawione duszy roboty, to jest jeszcze ta jedna dziesiąta procenta. I wiesz co? Powiem Ci, że warto dla niej żyć. Bo ona wynagrodzi Ci całe to cierpienie, nauczy od nowa prawdziwego życia, podtrzyma Cię, gdy ponownie zaczniesz się staczać, pomoże wejść Ci na właściwą drogę.
  Istnieje dość nikła szansa, że KTOŚ z impetem wejdzie w Twoje życie i Cię wyratuje. Nie ma co ukrywać, takie przypadki są niezwykle rzadkie. Dlatego to Ty musisz zrobić pierwszy krok. Ale nie do przodu. Musisz zejść z tego cholernego alegorycznego parapetu, uspokoić się, odłożyć nóż, pistolet lub to przeklęte opakowanie z pigułkami i popatrzeć na swoje życie z pewnego dystansu. Odciąć się od tych wszystkich negatywnych emocji i podszeptów.
  I wreszcie, gdy stwierdzisz, że choć nadal tkwisz w bagnie, to jest sens spróbować się z niego wydostać, wyruszyć na poszukiwanie KOGOŚ. 

 Trudne, co? Ale chyba nie niemożliwe. I zdecydowanie warte świeczki...

 W otchłani nicości nie znajdziesz miłości. Nie znajdziesz szczęścia. Nawet nie masz pewności, że odnajdziesz w niej ukojenie. Schodząc z parapetu masz na to szansę.

 116 123 – Telefon zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym
22 425 98 48 – Telefoniczna pierwsza pomoc psychologiczna
116 111 – Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży
801 120 002 – Ogólnopolski telefon dla ofiar przemocy w rodzinie Niebieska Linia
800 112 800Telefon Nadziei dla kobiet w ciąży i matek w trudnej sytuacji życiowej

Read more

niedziela, 14 czerwca 2015

Nostalgia

0 komentarze

 Każdy posiada taką cząstkę własnej osobowości, nad którą nie musi się zastanawiać; która jest dla niego oczywista, do której zdążył się przyzwyczaić i której wykorzenianie nawet nie przejdzie mu przez myśl. Zastanawiając się nad tym na chłodno, odkryłem w sobie mnóstwo takich drobnych i niepozornych cech charakteru, składających się razem na to, kim jestem. W zasadzie można by nawet pokusić się o odważną myśl, jakoby każdy z nas stanowił jedynie sumę i urzeczywistnienie tych wszystkich drobnych uczuć, sentymentów i impulsów, jednak rozsądek podpowiada, że takie postawienie sprawy byłoby przede wszystkim naiwne i pozbawiające znaczenia stałych elementów naszego charakteru. Tak czy inaczej, kończąc już ten filozoficzny wstęp wywołany lekturą "Cierpień Młodego Wertera" (nawiasem mówiąc, książka jest znacznie lepsza, niż przewidywałem i bynajmniej ten egzaltowany romantyzm wcale nie wylewa się z kart powieści), muszę wyznać, że nie tylko zdarza mi się ulegać tym wszystkim podszeptom ciemnej strony mojej duszy, ale również ulegać im bez cienia zawahania i zwątpienia. W tym tekście spróbuję przyjrzeć się jednemu z nich - tytułowej nostalgii, w moim przypadku nieodnoszącej się ojczyzny (w moim stosunku do ojczyzny mogę wyodrębnić zasadniczo tylko dwa uczucia: rozpacz nad jej stanem i nienawiść pod adresem, którzy doprowadzali, doprowadzają i będą w przyszłości doprowadzać do jej hańby), lecz do całej masy innych rzeczy. W międzyczasie podrzucę Wam kilka utworów, które moim skromnym zdaniem doskonale ilustrują to, co rozumiem przez to dość często używane do opisywania uczuć słowo, będące w oryginale zbitką dwóch innych greckich słów: νόστος (powrót do domu) i άλγος (ból).

 Gdy przywołujemy nostalgię, jest to niemal zawsze nostalgia za czymś... Jest to takie słowo-przekaźnik: służy wzmocnieniu przekazu, pokazaniu prawdziwej mocy uczuć i nacechowania emocjonalnie wypowiedzi. Co jednak interesujące, nie posiada jednoznacznego wydźwięku; słowa "z nostalgią wspominam dawne dni młodości" (zdanie równie banalne, co często spotykane w naszych czasach) mogą być interpretowane na wiele sposobów i choć na pierwszy rzut oka wydaje się jasne, że owe dni młodości wspominane są dobrze i ciepło, to u człowieka dociekliwego wzbudzić mogą pewien niedosyt i chęć dowiedzenia się czegoś więcej. Krótko mówiąc: zbyt często ludzie posługują się nostalgią, żeby wymijająco opisać swoje odczucia względem danej sytuacji. Ja nie mam zamiaru się w to bawić, zwłaszcza, że uważam wszystkich moich czytelników za osoby inteligentne, które na taki wybieg złapać by się nie dały. Dlatego opiszę warunki, które uważam za niezbędne, aby nostalgia lub "sytuacja nostalgiczna" powstała. Jeżeli uważasz, że czegoś w moim opisie zabraknie, skomentuj!


 A zatem, przede wszystkim, żeby była nostalgia, musi być właściwa atmosfera. Wyrażając się prościej: klimat. I to najlepiej nie taki, jaki miała na myśli p. Bieńkowska tłumacząc opóźnienia pociągów, ale klimat z prawdziwego zdarzenia. Śnieżyca, czterdziestostopniowy upał, powódź... Co łączy te trzy sytuacje atmosferyczne? Prosty fakt, że zamiast myśleć o czymś istotnym z naszego osobistego punktu widzenia, zastanawiamy się tylko nad tym, jak przeżyć. Dokładnie taką sytuację przeżyłem tydzień na temu podczas Lednicy: do pewnego momentu nie byłem w stanie myśleć o jakiejkolwiek modlitwie czy tańcu, bo lejący się żar z nieba z miejsca czynił poważne spustoszenie pośród moich myśli. Zastanawiałem się nad dopisaniem do listy tych anomalii pogodowych burzy, lecz ostatecznie myślę, że pozostanie ona kwestią osobistych upodobań: ja na przykład nawet lubię burzę (do pewnego momentu oczywiście) i wręcz kocham zapach powietrza po burzy (to lepsze niż narkotyki, mówię poważnie). A zatem mamy pierwsze ograniczenie: pogoda i otoczenie muszą nam sprzyjać; musimy być w stanie zebrać myśli. Zatłoczony wagon metra nie nadaje się do nostalgii tak samo jak pustynne pustkowie.



Jednakże miejsce, które pozwala nam na skoncentrowanie się na naszych uczuciach to pewne minimum. Można na tym poprzestać, ale dużo lepiej pójść krok dalej, czyli znaleźć miejsce (i sytuację), która nas oczaruje i zachwyci. Nie użyłem tych dwóch sformułowań przez przypadek; mogłem napisać "oszołomi" albo "odbierze nam dech w piersiach", jednak nie chodzi o to, by owo miejsce nadało inny kierunek naszym myślom, by całkowicie oczyściło naszą duszę z rozterek, by stało się Edenem, w którym nasze wątpliwości, uczucia i zmartwienia wydają się infantylne i bezsensowne. Owszem, możemy ulec magii i czarowi miejsca. To nawet wskazane. Lecz równie dobrze wystarczy, jeżeli to miejsce tylko pobudzi nasze myśli i uczucia ku pewnym wydarzeniom, osobom, wspomnieniom... Tyle wystarczy jeśli chodzi o klimat i atmosferę. Z osobistego doświadczenia najlepiej wspominam góry (ach te wieczorne przechadzki wokół Czarnego Stawu Gąsienicowego, te zachody Słońca podziwiane z górskich grani, ta lekkość powietrza!), bulwary nadrzeczne (Dunaj i Tamiza!), wszelkiej maści wschody i zachody Słońca, gwiaździste niebo, księżyc, gdy jest w pełni i przy tym posiada akurat wyrazisty odcień bieli lub czerwieni.... Miejsc, gdzie nostalgię możemy przeżyć jest całe mnóstwo i to nie w nich leży główny problem. 


 Problem leży w ludziach i w ich sposobie przeżywania emocji. Często zbyt płaskim i zbyt gwałtownym. Nie ma w nim miejsca na dłuższe momenty zastanowienia się nad własnymi uczuciami, na próbę zagłębienia się i przeanalizowania ich po pewnym czasie, na spojrzenie na nie z perspektywy czasu. Jest tu i teraz. Kogo obchodzi reszta? 



 Jeżeli jednak ten problem nas nie dotyczy, to możemy spokojnie go zostawić i przejść dalej. Mamy już idealne miejsce do przeżywania nostalgii, teraz pozostaje nam wybrać odpowiednią treść naszych myśli. Nie jest to trudne, najczęściej w takich sytuacjach świadomość bezszelestnie podsuwa nam obrazy pewnych osób, pewnych zdarzeń i przede wszystkim pewnych odczuć. Główna siła nostalgii kryje się w tym cichym i niedostrzegalnym przywoływaniem chwil, w których nasze emocje były wyjątkowo silne; nie ma tu znaczenia, czy mówimy o miłości, przyjaźni, nienawiści, gniewie czy rozpaczy po utracie kogoś bliskiego. Nostalgia za utraconym mężem lub żoną zdarza się raczej nieczęsto, natomiast nostalgia za wspólnymi spacerami, nostalgia za szalonymi dniami młodości, nostalgia za młodzieńczą ("szczeniacką") miłością to coś spotykanego znacznie częściej.

W tym tekście zdefiniowałem i opowiedziałem w miarę dokładnie o tym, co rozumiem przez uczucie nostalgii pod kątem tego, co już dane nam było przeżyć. Istnieje jednak całkowicie odrębny typ nostalgii - "nostalgia za tym, czego nie przeżyliśmy i co bardzo chcielibyśmy przeżyć". Ona u każdego ma wymiar tak głęboko osobisty, że nawet trudno mi napisać o niej cokolwiek względnie obiektywnego.

 Dlatego kapituluję i zarazem apeluję do was, żebyście nie bali się, gdy przyjdzie Wam stanąć twarzą w twarz z nostalgią. Jeżeli tylko oswoicie to uczucie, przestaniecie odczuwać dyskomfort i może nawet je polubicie. 

 Osobiście sądzę, że prawdziwa nostalgia (nie taka poetycka, przesadna, na pokaz, dla zachowania pozorów jak to kocham i tęsknię, a tak naprawdę mam przedmiot swych uczuć głęboko gdzieś) jest dowodem na bogate i wartościowe życie duchowe konkretnego człowieka; znaczy to tyle, że ma on czas zatrzymać się na chwilę, przemyśleć swoje postępowanie, podejść uczciwie do tego, kim był i jak żył. 

W tym, pędzącym na łeb na szyję w przyszłość, świecie takie osoby są naprawdę cenne...



Read more

czwartek, 11 czerwca 2015

O zasadach i świętym spokoju

0 komentarze

 Moja egzystencja w świecie niestety nie jest wolna od sporów, konfliktów i dyskusji. Przypuszczam, że jest to zasługa nieuleczalnego idealizmu, który zdążył opanować moją duszę i do końca ją zniewolić. Szczęśliwie nałożyłem na tą moją walkę o dusze i umysły innych ludzi (oczywiście nie w tym rozumieniu, że próbuję kogoś do czegoś przekonać; po prostu gorąco pragnę, by ludzie mieli odwagę posługiwać się własnym rozumem, umieli krytycznie patrzeć na otaczającą ich rzeczywistość i żeby po prostu myśleli) jedno ograniczenie: nie wchodzę w dyskusję z głupcami i ignorantami. Za dużo by mnie to kosztowało nerwów i stresu; wolę już w ciszy przeklinać ich głupotę, ubolewać nad ich brakiem rozsądku i ewentualnie pomodlić się o cud. Bo na moje oko człowiek rozsądny nie jest w stanie pokonać głupca w dyskusji. Świetnie obrazują to te dwa cytaty: 

"Trudno odpowiadać pchnięciami rapiera na ciosy siekiery" - Małgorzata Musierowicz

"Nigdy nie wdawaj się w dyskusje z idiotą,bo najpierw sprowadzi Cię do swojego poziomu, a potem pokona doświadczeniem" - Mark Twain

 Jednakże nie jest moim zamiarem pisać o idiotach i ignorantach, gdyż z pewnością istnieją ludzie, którzy nadają się do tego znacznie lepiej. Ja chcę opisać Wam pokrótce moje uczucia względem jednej z niewielu grup społecznych, która doprowadza mnie wręcz do szewskiej pasji niemalże samym faktem swojego istnienia. Nie będę się bawił w eufemizmy i rozbudowane określenia: są to ludzie, którzy za wszelką cenę żądają w życiu jednego; wśród całego szeregu wartości wybrali jedną, postawili ją na piedestale i za żadne skarby nie zamienią jej na nic innego. Tak im jest po prostu wygodnie.

 Są to oczywiście tytułowi wielbiciele świętego spokoju. 

 Wiele lat pracowałem nad wypracowaniem w sobie hamulców; ci, którzy mnie znają od czasów podstawówki, dobrze wiedzą, że byłem w gorącej wodzie kąpany, porywczy i szalenie ambitny. Z czasem jednak, czytając i po prostu oddając się rozważaniom na temat życia, uświadomiłem sobie, że takie zachowanie (wojowanie z całym światem itp.) na dłuższą metę nie ma większego sensu i nie popłaca. Uspokoiłem się, zamieniłem swój gniew w niepokój i zacząłem szukać czegoś więcej. Ale nie krzyczałem, nie unosiłem się, nie wpadałem w furię. 

 Wypracowałem sobie zasady; nie są one doskonałe, dlatego podlegają nieustannej ewolucji, lecz generalnie rzecz biorąc, ich trzon pozostaje nienaruszony. Jedna z takich moich podstawowych zasad mówi, że jeżeli ktoś nie wchodzi mi w drogę, nie próbuje na mnie wpływać i pozwala mi być takim, jakim jestem, może liczyć na to samo z mojej strony. 

 Ale zdarzają się takie sytuacje, kiedy dochodzi do konfrontacji. Kiedy na przeciwko siebie stają moje umiłowanie wartości, zasad i wolności oraz ich Święty Spokój. Mój upór i ich frustracja. I wtedy dochodzi do pojedynku z prawdziwego zdarzenia. Teoretycznie nie przegrywam takich bitew, bo nie daję się im pokonać. Lecz zazwyczaj wszystko kończy się pobojowiskiem, atmosferą spalonych mostów i wiszącej w powietrzu nienawiści. Gorycz, rozczarowanie i złość. Zniechęcenie. To naprawdę boli, szczególnie, gdy pojawia się to między mną i osobą, która jest mi bliska i którą cenię. I wtedy zdarza mi się przeklinać moje zasady za to, że sprowadzają na mnie tyle nieszczęść.

 Lecz mimo wszystko nie porzucam ich. To one stanowią to światło, które prowadzi mnie przez mroki codzienności. Nie porzucam ich w zamian za święty spokój, nie porzucam ich w zamian za wygodę. Muszę przyznać, że w wielu sytuacjach bywa to uciążliwe. Niekoniecznie trudne w przestrzeganiu, bo akurat zostałem tak stworzony, że integralną częścią mojej osobowości jest moralność. Po prostu uciążliwe.

  Wolę jednak to, niż porzucenie ich, nawet za cenę świętego spokoju.
 Zasady wyznaczają kierunek mojemu życiu, stanowią podstawę mojego poczucia własnej wartości. Gdybym wybrał święty spokój miałbym... właśnie, tylko święty spokój. A także satysfakcję z faktu, że kieruje się jakimś wydumanym "dobrem ogółu", jak to czasem zwykło się uzasadniać.
   A tam mam trudy życia, walkę i życiowy niepokój... I dobrze mi z tym.

  Aha, i jeszcze jedno. Hitler w 1938.r dla świętego spokoju dostał Czechosłowację. Wszyscy wiemy, jak później potoczyła się historia...



 





Read more

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Lednica!

0 komentarze
 Ze specjalną dedykacją dla W. N. A. i M.

 Zacznijmy od tego, że wykrzyknik którym posłużyłem się w tytule nie jest przypadkowy. Mówić i pisać o Lednicy bez używania wykrzykników to jak próbować opisać piękno świata za pomocą trzech kolorów: czarnego, białego i szarego. Rzecz jasna każdy ma prawo do takiej relacji i oceny wszystkiego, jaka tylko mu odpowiada; ja skoncentrowałem się na tym, czego doświadczyłem osobiście.

 Przed wyjazdem na Lednicę miałem sporo wątpliwości. W różnych relacjach i komentarzach pojawiała się krytyka wybitnie rozrywkowego charakteru tego przedsięwzięcia i trochę obawiałem się, że wyląduje w samym centrum czegoś, co zwykłem nazywać "komercyjnym chrześcijaństwem". Bałem się, że zostanę pochłonięty i zakrzyczany przez tłum, bałem się, że będę brał udział w spektakularnym widowisku, a nie spotkaniu o charakterze religijnym i przede wszystkim bałem się, że Bóg zostanie zepchnięty gdzieś na dalszy plan i że zabawa wygra z wiarą. Prawdę powiedziawszy, obawiałem się jeszcze setki innych rzeczy.

 Rzeczywistość pokazała jak niewiele wspólnego z prawdą miały moje obawy. Gdy dojechaliśmy na miejsce, pierwsze pytanie, które z miejsca mi się nasunęło brzmiało następująco: "Jak pomieścić osiemdziesiąt tysięcy ludzi? Jak pomieścić ponad półtora Stadionu Narodowego? Czy to w ogóle możliwe?". Tak, to możliwe - odpowiedziała mi Rzeczywistość i wskazała palcem na rozległe i olbrzymie pola, zagospodarowane i przygotowane w nadzwyczaj rozsądny sposób. Wielki szacunek należy się harcerzom i ratownikom, którzy przez ponad kilkanaście godzin czuwali nad bezpieczeństwem uczestników spotkania i wkraczali do akcji, gdy zachodziła taka potrzeba (widziałem na własne oczy jedna z takich sytuacji); spodziewałem się chaosu, a spotkałem się z zadziwiająco sprawną organizacją.

  Potem z nieba zaczął lać się żar i było to koszmarne przeżycie. Co prawda było to do przewidzenia, ale w żaden sposób nie do zniesienia. W zasadzie od południa aż do szesnastej cierpiałem i umierałem z gorąca. Nie pomagały parasole, nie pomagały litry napojów pompowanych w siebie, nie pomagał mój czarny kapelusz. Koszmar zaczął chylić się ku końcowi wraz z oficjalnym rozpoczęciem spotkania - czyli mniej więcej koło piątej.

 Tego wieczoru podziwialiśmy kilka procesji (pierwsza z nich była moim zdaniem najbardziej spektakularna), spotkanie przesycone było bogatą i zróżnicowaną symboliką (m.in. nawiązanie do czterech żywiołów), nie mogło zabraknąć także tańców i śpiewów. Lecz punktem kulminacyjnym pierwszej części bez wątpienia była Eucharystia, której koniec nastąpił równocześnie z cudnym zachodem słońca.

 Najbardziej przeżyłem to, co nastąpiło wieczorem: liturgię ognia i adorację. Gdy zapadły ciemności i jedynym źródłem światła stały się świeczki i pochodnie, zrobiło się naprawdę magicznie. I te delikatne powiewy ciepłego wiatru. Było wyjątkowo. Było pięknie.

 I wtedy przyszedł do mnie Duch Święty i wypowiedział jedno, jedyne zdanie.

 "Wszystko jest prostsze, niż ci się wydaje".

 Tylko tyle i aż tyle. Dokładnie tyle, ile było mi potrzeba. Ogarnął mnie absolutny spokój i niezmącona pewność, że wszystko jest w Jego rękach i pod Jego kontrolą.

 Gdy wracałem, doszedłem do wniosku, który moim skromnym zdaniem tłumaczy fenomen Lednicy. Na Lednicy każdy dostaje to, po co przyjechał (albo przynajmniej ma taką możliwość). Ci, którzy przyjechali by się modlić i spotkać z Bogiem, mają taką szansę. Ci, którzy przyjechali by zjeść zapiekankę i gofra, poprzytulać się z ludźmi trzymającymi tabliczki "free hugs" (proceder co prawda legalny, ale zasługujący co najwyżej na politowanie), poopalać się i spędzić czas z przyjaciółmi, mogą to uczynić. Ci, którzy przedkładają modlitwę żywą i aktywną (wyrażającą się np. poprzez taniec) nad modlitwę w ciszy, wyskaczą się i zedrą gardła przy utworach Siewców Lednicy. Dla miłośników adoracji jest kaplica, gdzie przez cały czas wystawiony był Najświętszy Sakrament. 

 Dla wszystkich znalazło się tam miejsce. Także dla mnie. Indywidualista, który ledwo co pokochał życie we wspólnocie, tego dnia polubił bycie częścią tłumu.

 Taka była dla mnie tegoroczna Lednica.




Read more

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Nieprzekonany Hiob

1 komentarze
"Choćby mnie zabił Wszechmocny - ufam,
i dróg moich przed Nim chcę bronić. 

To mi wystarczy za obronę.
Nieprawy do Niego nie dojdzie" - Hi, 13, 15-16


"Gdy będziesz miał wierne serce,
do Niego wzniesiesz swe ręce,

gdy odsuniesz dłonie od występku  
i nie ścierpisz grzechu w namiocie -
to głowę podniesiesz: bez winyś;
staniesz się mocnym: bez lęku.
Cierpienie twe pójdzie w niepamięć,
jak deszcz miniony je wspomnisz.
Życie roztoczy swój blask jak południe,
mrok się przemieni w poranek.
Pełen nadziei, ufności,
odpoczniesz bezpiecznie strzeżony.
Nikt nie zakłóci spokoju,
a wielu ci będzie schlebiało" - Hi, 11 13-19


 Łatwo domyślić się po dwóch fragmentach, które umieściłem na początku, że bohaterem tego tekstu jest Hiob - bohater, któremu poświęcono całkiem pokaźną księgę i którego historia bez wątpienia należy do najciekawszych w Starym Testamencie. Teoretycznie zajmowałem się tą historią na polskim w poprzednim roku, lecz wtedy omówiliśmy ją pospiesznie i - nie ma co ukrywać - fragmentarycznie. Koncentrując się na samym losie Hioba i poetyckich interpretacjach jego postawy, nie udało mi się w stu procentach zrozumieć motywów jego zachowania i działania. 

 A dla mnie wiedza oparta na samej wiedzy, bez zrozumienia, jest absolutnie bezwartościowa. Dlatego po pewnym czasie powróciłem do tej opowieści, przy okazji postanowienia przeczytania Biblii od deski do deski. Nie powiem, że była to najprzyjemniejsza i najłatwiejsza lektura; język jakimi posługują się bohaterowie księgi nie należy do wybitnie klarownych; wiele wyrażeń, stwierdzeń i rozbudowanych porównań brzmiało dla mnie niezrozumiale (szczególnie mowy Elifaza i Bildada), więc trochę czasu spędziłem próbując uprościć i wyciągnąć treść z ich słów. Jedno natomiast nie podlega dyskusji: opowieść o Hiobie i jego dyskusje z przyjaciółmi stały się dla mnie nieocenionym źródłem refleksji.

 W tym tekście pragnę zwrócić Waszą uwagę na dwie nieoczywiste kwestie, które moim zdaniem zasługują na skomentowanie. Pierwszą z nich, jest postawa Hioba. Nie mam na myśli bynajmniej tej pokory, na którą wszyscy tak zwracają uwagę. Odnoszę takie wrażenie, że większość interpretatorów skupiła się na gloryfikowaniu go za te słowa "Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę; dał Pan i zabrał Pan" i, mniej lub bardziej celowo, pominęła resztę jego słów. Lecz jeżeli uważnie wczytamy się w jego wypowiedzi, ujrzymy, że owszem, nie obarcza on winą za swoje położenie Boga, nie złorzeczy Mu, nie przeklina Go, ale również nie tańczy z radości i nie wychwala swojego położenia. Nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu: Hiob narzeka. Co prawda nie uznaje on Boga za przyczynę koszmarnej sytuacji, w jakiej się znalazł, ale równocześnie ma odwagę twierdzić, że jego cierpienie jest niezasłużone (przynajmniej w takim rozumieniu, że jego kara miała być następstwem grzechu).


 
 "Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona, nie wyszedłem z wnętrzności, by skonać?
Po cóż mnie przyjęły kolana
a piersi podały mi pokarm?
Nie żyłbym jak płód poroniony,
jak dziecię, co światła nie znało" - Hi, 3, 11-13



 Człowiek, który wypowiada takie słowa, chyba naprawdę ma dość życia i chyba naprawdę rozumie, co to znaczy cierpienie. I niewiele jest w nim pokory; on jest rzeczywiście sfrustrowany i rozczarowany.

 Co nie zmienia faktu, że nie pozwolił on sobie na złorzeczenie Bogu.
 Co nie zmienia faktu, że nie bał się on krzyczeć o swoim cierpieniu.

 Druga kwestia, która zwróciła moją uwagę, to sposób, w jaki Bóg zakończył i rozwiał wątpliwości Hioba. Jak zwykle wybrał nieoczywistą i nietypową metodę działania; nie odpowiedział na jego zarzuty wprost (w zasadzie w jego imieniu zrobił to Elihu), ale opowiedział mu i okazał mu swoją potęgę. I znów, nie uczynił tego jako zatroskany ojciec (którym i tak w ostatecznym rozrachunku się okazał, przywracając Hioba do poprzedniego stanu, a później jeszcze wynagradzając mu poniesioną krzywdę), lecz jako Pan i Władca świata. Potężny, nieogarniony, wszechmogący. Pokazując mu od podszewki, jak wiele istnieje kwestii, których jego prosty umysł nie jest w stanie pojąć, wytrącił mu z ręki wszystkie argumenty. Hiobowi nie pozostało nic więcej, jak ukorzyć się przed Nim i prosić o wybaczenie.

 W historii Hioba każdy może odnaleźć coś dla siebie; do mnie szczególnie przemawia ta buntownicza część duszy Hioba, która nie bała się głośno opowiadać o złu i cierpienia. Niemniej jednak raz jeszcze podkreślę, że nikt nie jest w stanie precyzyjniej opisać, co to znaczy zostać niemalże zmiażdżonym przez życiowe trudności; Hiob stracił rodzinę, stracił majątek, w końcu stracił nawet zdrowie.

 A mimo wszystko nie zwątpił.
 A mimo wszystko ufał.
 Nawet, jeżeli w pewnym stopniu pozostał nieprzekonany.

 I na tym polega jego wielkość.


Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009