wtorek, 22 grudnia 2015

Niepisane rozmowy w języku miłości

0 komentarze

 Wszystkim tytułowym rozmówcom i rozmówczyniom


 * * *
 Kawiarniany klimat. Siedzę przy niewielkim stoliku, popijam umiejętnie wystudzoną kawę, dzierżę w dłoni nieoceniony długopis, próbuję czynić notatki i obserwuję. Z wolna całym sobą oddaję się tej czynności i koncentruję wzrok na ludziach znajdujących się nieopodal mnie, pogrążonych w lekturze lub w rozmowie. Szczególnie ci ostatni zdobywają moją uwagę; ignorując różne zewnętrzne bodźce atakujące moją świadomość, próbuję się wyłączyć i całkowicie poświęcić się ich obserwacji. Wsłuchuję się w urywki słów, przypatruję się ich mimice, ich gestom. Ich spojrzenia mówią dużo, znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Podobnie ich ciała. 
  Plączący się język. 
 Śmiały wzrok konkwistadora, pewnego swego, wkraczającego na tereny ze wszech miar nadające się do podboju.
 Ostrożność doświadczonego żeglarza wypływającego na nieznane wody.
  Obietnica przygody.
  Błysk ciekawości, a może nawet fascynacji, ledwie dostrzegalny w oku.
  Niepokój, dreszcz, zagubienie.
  Tajemnica skryta w uśmiechu.
  Słowa stanowiące jedynie klucz i bramę, same z siebie nieistotne, płynne, ulotne; znikające gdzieś niedostrzegalnie zaraz po wypowiedzeniu. 
  Tląca się z tyłu głowy myśl.
  Słodko-gorzka niepewność.
  Ciepło i zaufanie, jedne z najpiękniejszych rzeczy, jakie może podarować ta druga osoba bez uszczerbku na własnym interesie.
  W końcu łapię się na tym, że choć bez większego trudu odgaduję (albo przynajmniej domyślam się) emocje rozmawiających par, to czynię to z pewną ironią, tak jakby były mi one całkowicie obce i obojętne; tak jakbym sam dawno się ich wyzbył, jakbym ich nie potrzebował. Nie jest to prawda, wręcz przeciwnie: czasem tak bardzo chciałbym stać się uczestnikiem tej gry, że zżera mnie złość i frustracja, gdy uświadamiam sobie, że jednak nie mogę.
  Robi się nieprzyjemnie. Nagle uświadamiam sobie, że pomimo tego całego teoretycznego dystansu i pewnej wyższości, z jaką się odnoszę do przedmiotów mojej obserwacji, zwyczajnie im zazdroszczę.

* * *
 Ale dlaczego? Co jest takiego niezwykłego w tych niepisanych i nieprzetłumaczalnych na język logiki rozmowach w owym tajemniczym języku miłości? Poza, rzecz jasna, przyjemnością, jakiej dostarczają one rozmówcom i rozmówczyniom?
 Jedyne, czym mogę zrekompensować mój brak doświadczenia i wiedzy w tej materii, to filozofowanie. A jako że nie lubię pozostawiać nierozwiązanych problemów i pytań bez odpowiedzi, to postanowiłem się pobawić się w spekulacje i przeprowadziłem krótki eksperyment myślowy, wskutek którego udało mi się wyprodukować w miarę sensowną odpowiedź. Brzmi ona następująco:
 Wyjątkowość i Indywidualność. Każdy posiada swój własny, indywidualny, niepowtarzalny i wyjątkowy język miłości. Każdy kładzie nacisk na inne kwestie, każdy zdobywa serce w inny sposób, każdy posiada własną wizję siebie i osoby kochanej. Każdy interpretuje miłość (i związek, który stanowi jedną z jej form) inaczej. Każdy poszukuje w niej czegoś innego. I chociaż pewne mechanizmy i algorytmy w świecie uczuć występują z zaskakującą powtarzalnością (seryjni uwodziciele, problem zdrady etc.), to nie zmienia to wyżej przedstawionego przeze mnie faktu. 
  Idźmy dalej. Gdzie jest źródło? Skąd się w ogóle bierze ów język miłości? Tu już mogę uciec się do racjonalnych przesłanek (jak na filozofa przystało, czynię to z niemałą ulgą) i uznać dwa zasadnicze źródła jego pochodzenia. Należą do nich Wychowanie (środowisko, dom rodzinny, system wartości etc.) i Charakter (wrażliwość i indywidualne cechy danej osoby). W mojej ocenie to praktycznie rozsądza sprawę i udowadnia poprzednią tezę o wyjątkowości i indywidualności każdego języka miłości; przecież istnieje niezliczona ilość postaw, jakie można wynieść z domu (uwzględniając również patologie i sytuacje skrajne), nie mówiąc już o różnorodności ludzkich postaw i charakterów (tradycyjny podział na sangwiników, choleryków, melancholików i flegmatyków może się schować). Co więcej - bardzo wiele zależy od proporcji, w jakich jedno i drugie wpływa na konkretną osobę. Równie łatwo możemy wyobrazić sobie sytuację, gdy charakter pewnej dziewczyny zostaje całkowicie zdominowany przez surowe i rygorystyczne wychowanie, jak i taką, gdzie ta sama dziewczyna buntuje się przeciw wszystkiemu, co należy do "świata rodziców", w tym także do języka miłości, jaki oni nieświadomie w niej próbują zaszczepić.
  A jeżeli dodamy do tego zmiany, jakie wywarły na konkretnym języku miłości konkretnej osoby doświadczenia z przeszłości (miłe bądź niemiłe), najpewniej dojdziemy do wniosku, że to zagadnienie jest bardziej skomplikowane i złożone, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
  Opcji jest wiele, można kombinować na wiele sposobów. 
 * * *

  Jeżeli mój tekst trafił Ci do serca i jednocześnie masz czas, odwagę oraz ochotę (a najlepiej wszystkie trzy naraz), możesz pobawić się w interpretację tego pojęcia na własnym przykładzie - w końcu posiadasz najwięcej danych i powinieneś znać siebie lepiej niż ktokolwiek inny. A jeśli brakuje Ci spojrzenia z zewnątrz, zawsze możesz zapytać przyjaciela albo tą drugą osobę, z którą jesteś w związku - oni bez cienia wątpliwości są w stanie Ci pomóc.
 
 
Read more

środa, 2 grudnia 2015

Oczekiwanie?

0 komentarze

  Zaczął się adwent, powszechnie określany w różnych chrześcijańskich środowiskach jako czas radosnego oczekiwania na Boże Narodzenie i (jeżeli mamy do czynienia z wgłębieniem się w temat) ponowne przyjście Chrystusa na ziemię. W którymś ze słuchowisk (zdaje się, że w jednym z ubiegłorocznych odcinków Plastrów Miodu) o. Adam Szustak OP skrytykował to utarte przekonanie; uczynił to na tyle bezbłędnie i spektakularnie, że mi pozostaje tylko przyklasnąć jego tezom i skinąć głową z aprobatą. W tym tekście nie mam zamiaru powielać jego argumentacji, a jedynie podrzucić Ci pewną wskazówkę, jeżeli nadal nie odnalazłeś inspiracji lub motywacji, żeby na serio rozpocząć adwent. Być może ona skieruje Cię na właściwy trop.

  A zatem, rozpoczyna się Adwent. Cztery tygodnie. Jak je wykorzystasz? Co zrobisz? Możesz, w sumie tak jak zawsze, trwać w szarej codzienności, konwencjonalnie pędzić wraz z tłumem, odwiedzać Sanktuaria Współczesnych Niewolników* i przy dźwiękach nastrojowej muzyki (oraz niezastąpionego, przyprawiającego o mdłości i doprowadzającego do szału "Last Christmas") zrobić świąteczne zakupy. Możesz siedzieć w swojej rutynie, z założonymi rękami, i oczekiwać aż Chrystus zejdzie do Ciebie specjalnie z góry, wpadnie do Twojego życia z impetem, pogłaszcze Cię po główce i tak po prostu wyprostuje wszystkie krzywe miejsca Twojego życia i Twojej duszy. Owszem, może tak się stać, ale chyba dobrze zdajesz sobie sprawę, jak naiwne jest takie Oczekiwanie Na Cud.

  Pytasz więc, co proponuję w zamian? Nic skomplikowanego - zwykłe ruszenie się z miejsca, wyjście ze swojej strefy bezpieczeństwa (komfortu), zaangażowanie i włożenie większego wysiłku w to, na czym Ci naprawdę zależy. Nie zamartwianie się o przyszłość (to co się stało, to się nie odstanie) i przyszłość (wszak koniec świata może mieć miejsce w każdej chwili), nie rozwlekłe analizowanie własnych pomyłek i upadków, nie jałowe śnienie na jawie cudnej wizji dalszego życia, nie próżne zachwycanie się własnym talentem i zdolnościami. Proponuję Ci coś więcej; Szukanie. Otwarcie się na nowe doświadczenia, podjęcie ryzyka, zmianę perspektywy. I nade wszystko: działanie! 

 Jeżeli cały ten powyższy wywód brzmi dla Ciebie zbyt abstrakcyjnie, cały ten wywód można streścić jednym słowem: żyj!

Strach przed dzisiaj paraliżuje
Wczoraj i jutro moje myśli truje
Co było to było, co ma być będzie
Tu i teraz to moje orędzie

Chcę żyć dziś, tu i teraz
Nie chcę być tym kim nie jestem
Nie chcę być tam gdzie mnie nie ma
To jest dzień i to jest miejsce
 
Tam gdzie nas nie ma czas nie istnieje
Wczoraj i jutro odbiera dziś nadzieję
To co przerasta jest niemożliwe
Znaki na niebie wołają ciebie

 Od kilku dni prześladuje mnie obraz Chrystusa stojącego przed symbolicznymi drzwiami, czyli wejściem w życie każdego z nas i mówi:

Oto stoję u drzwi i kołaczę:
jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy,
wejdę do niego i będę z nim wieczerzał,
a on ze Mną. (Ap, 3, 20)

 Podniesiesz się z wygodnej sofy? Wyłączysz czerwonym guzikiem brzęczący telewizor? Znajdziesz w sobie krztynę potrzebnej energii i odwagi, żeby podejść do drzwi i nacisnąć klamkę, mając świadomość, że nie do końca wiesz, co Cię czeka po drugiej stronie?
 Nie wiem. Odpowiedź należy do Ciebie.

* * *

*Sanktuaria Współczesnych Niewolników to centra handlowe. Jeżeli interesuje Cię geneza tej nazwy, zerknij tu
Read more

czwartek, 12 listopada 2015

KuszeNIE!

0 komentarze

"Każdy wielki i odważny człowiek, który opiera się nurtowi zła, jest przeszkodą. Jego zadaniem jest burzyć spokój tych, którzy są z siebie zadowoleni i dodawać otuchy wzburzonym. Aleksander Wielki został kiedyś zapytany o to, w jaki sposób podbił świat. Jego odpowiedź brzmiała: "Dzięki temu, że się nie wahałem". - Arcybiskup Fulton John Sheen

* * *

W bliżej nieokreślonym miejscu, położonym gdzieś na granicy Mojej Świadomości i Transcendentalnych Spraw Niemożliwych Do Ogarnięcia Rozumem, w bliżej nieokreślonym czasie (zresztą, czymże dla nich jest czas? Istnieją przecież poza nim), zebrała się Nieświęta Trójca: Szatan, Wszystkie Moje Słabości (nazywane przez niektórych również Moim Wewnętrznym Zdrajcą) i Ten Świat, by radzić o sposobach zwiedzenia Wędrowca Przez Noc (dalej po prostu: Wędrowca). Nie debatowali długo i zawzięcie - wiedzieli, że ich jedyną szansą na zwycięstwo jest szybkie uderzenie, ogłuszenie sumienia przeciwnika, silne uchwycenie jego duszy i porwanie go do siebie, a potem długa i staranna praca nad zdeprawowaniem go do reszty. 

 Wędrowiec  nie był byle kim. Szatan z miejsca odpuścił sobie próby frontalnego ataku na niego; przyszły kuszony nie przejawiał najmniejszego zainteresowania sprawami diabelsko-demonicznymi, nie wytaczał procesów Bogu, nie przypisywał Mu odpowiedzialności za istniejące zło i można nawet rzec, że żył z Nim w przyzwoitej komitywie (o ile w ogóle o kimkolwiek można powiedzieć, że żyje w komitywie z Bogiem). Szatan wiedział, że samą swoją postacią nie trafi do serca kuszonego; nieważne ile będzie kłamał, zwodził i łudził, w ten sposób nie wzbudzi w nim miłości do fałszywego obrazu Romantycznego Buntownika, który przed laty odważył się sprzeciwić woli Przedwiecznego i za to został niesłusznie ukarany. Lata wiary i zagłębiania się w nią zrobiły swoje, Wędrowiec był uodporniony na prostą propagandę tego pokroju.

 Co więcej, dzięki wytężonej pracy włożonej w kształtowanie swojej postawy moralnej, udało mu się przezwyciężyć sporą część dawnych grzechów i słabości; nawet jeżeli dziś upadał, to podniesienie się zajmowało mu raptem kilka sekund. Ufny w Boże Miłosierdzie, a jednocześnie świadom swojej wartości, nie pozwalał na to by trudniejsze chwile w życiu sprawiły, że utraci wiarę w siebie, we własne zdolności i możliwości. Nie był ideałem, od ideału dzieliło go naprawdę wiele; jednakże wytaczając krwawą wojnę samemu sobie (co na pierwszy rzut oka wydaje się po prostu samobójstwem), swojemu Wewnętrznemu Zdrajcy, swoim grzechom, odniósł umiarkowane zwycięstwo i częściowo Go (Zdrajcę) i je (grzechy, słabości) poskromił.

 Zatem decyzja zapadła. W roli kusiciela wystąpi Ten Świat.

* * *
Into the orchard I walk peering way past the gate...

 Siedzę lekko otępiały pod wielką jabłonią w ciemnym, zarośniętym i opuszczonym sadzie. Wokół mnie mrok, niezrozumiałe szepty, wirujące w tańcu cienie, namawiające mnie, abym do nich dołączył. W oddali słyszę potępieńcze wycie wiatru, narastające, rosnące w siłę i nieubłaganie zbliżające się w moją stronę. Głos z tyłu głowy podpowiada mi, że tak będzie wyglądał mój kres; że oto nadchodzi moje przeznaczenie. Ignoruję go, staram się zepchnąć nieprzyjemne przeczucie w głąb podświadomości i wyostrzam zmysły; czuję, że coś się zbliża. Ktoś nadchodzi. Ktoś, kto nie boi się szalejącej wokół wichury i tak jak ja wędruje przez noc. Interesujące.

 Młody mężczyzna, z gatunku tych, których niemal zawsze słucham z zainteresowaniem (chyba, że plotą bzdury, ale on akurat bzdur nie plótł) i z którymi często mimowolnie się zgadzam, ponieważ uwodzi mnie nie ich tok myślenia czy wnioski, lecz prezentowana pewność siebie, przekonanie i szczerość pobrzmiewające w ich głosie oraz bezpośredniość, nie bawił się w zbędne powitania, przydługie przemowy, rozbudowane ceremoniały. Z miejsca przeszedł do rzeczy:

- Mam dla Ciebie ofertę, szanowny Wędrowcze. Nawet nie umowę, nie żadne dwustronne zobowiązanie, nie traktat. Po prostu oferta. Zapewne się domyślasz, że znamy Twoje wszystkie pragnienia, także te, których się wstydzisz albo których nie umiesz wypowiedzieć. Wszystkie. Począwszy od tych najbanalniejszych, poprzez te typowe dla gatunku ludzkiego, aż po te najbardziej ekstremalne. Gwarantujemy Ci ich realizację. Natychmiastowo. Bez żadnych haczyków. Wystarczy, że wypowiesz jedną prostą formułę, oddając tym samym swój los w nasze ręce, a już nie będziesz więcej cierpieć. Marzysz o miłości? Damy Ci taką, jakiej nie miał nikt wcześniej. Pragniesz sławy, jedno słowo - będziesz bardziej rozpoznawalny niż Papież i Prezydent Stanów Zjednoczonych w jednym. Życzysz sobie pieniędzy - na twoje zawołanie przetransportujemy Ci Fort Knox do Twojego ogrodu. Coś bardziej imponującego? Proszę bardzo, Twoje koncepcje naukowe, wcześniej niedoceniane i ignorowane, dzięki naszej pomocy zdobędą uznanie, na które zasługują, Twoje utwory literackie, odtrącane i pogardzane przez wydawców, wydane zostaną w miliardowym nakładzie. Jak myślisz, jakim cudem taka szmira jak "Pięćdziesiąt twarzy Greya" zdobyła swoją popularność? Dla nas nie ma granic. Będziesz autorytetem. Będziesz akceptowany i rozumiany. Będziesz żył pełnią życia. Będziesz adorowany przez kobiety. Będziesz... każdym. Będziesz żył w każdym, a każdy będzie żył w Tobie. Na Twoje życzenie mądrość stanie się bełkotem, a bełkot - mądrością. Będziesz władał ciałami, umysłami i duszami. Będziesz mógł zmienić świat, uczynić to, o czym zawsze marzyłeś. Wystarczy jedno Twoje słowo; rzeknij "Pragnę!", a wszystko to stanie się rzeczywiste, rzeczywistsze niż Twoje istnienie na tym świecie. Jedno słowo.

 Być może uległbym pokusie, zwłaszcza że, jak później się zorientowałem, przebiegły kusiciel wcześniej przytępił ostrość mojego sumienia, jednak dzięki trzem rzeczom udało mi się wyjść z tej konfrontacji bez szwanku.

 Pierwszą z nich był błąd kusiciela - okazał się on zbyt natarczywy i niewystarczająco subtelny w swoich wizjach. Gdyby poprzestał wyłącznie na tym, co rzeczywiście może dać mi szczęście, jego plan mógłby wypalić. A tak, zagonił się w obietnicach i możliwościach, wzbudzając tym samym moje podejrzenia, które w połączeniu z trzecim czynnikiem sprawiły, że na koniec wypowiedziałem słowa, które wypowiedziałem.

 Drugim okazała się milcząca, ale pewna i niezawodna opieka nade mną sprawowana przez Niego i Anioły. Ktoś może przyczepi się i rzeknie: "To naiwne, mamy XXI wiek, a Ty nadal wierzysz w Niego i Anioły? Przecież to niemodne, nie na czasie, nie aktualne..". Cóż, nic na to nie poradzę. Po prostu tak jest, wierzę, czasem czuję Jego i Ich obecność, a czasem zwyczajnie mam świadomość Jego i Ich istnienia. Nade wszystko jednak po prostu ufam i w tej mojej ufności zawiera się pełna istota i definicja mojej wiary. 

 Trzecim okazał się mój rozum i moja dusza, których pomimo licznych prób kusicielowi nie udało się otumanić i zniewolić. Cały swój wysiłek włożył w podporządkowanie sobie zmysłowej części mnie i gorzko się zawiódł, gdy otrząsnąwszy się po jego opowieści, odpowiedziałem mu w następujący sposób:

- Drogi kusicielu, zanim przejdę do mojej ostatecznej i definitywnej odpowiedzi, chciałbym sprostować kilka rzeczy. Po pierwsze, nie pragnę ani władzy, ani sławy, ani pieniędzy, ani popularności. Jeśli chodzi o te kwestie, to poważnie się rozminąłeś z moimi potrzebami. Po drugie, do wielu z owych marzeń jeszcze nie dojrzałem, a na niektóre najzwyczajniej w świecie nie zasłużyłem. Nie dojrzałem do miłości, nie zasłużyłem na uznanie w środowisku naukowym i twórczym, nie powinienem decydować o wyborach życiowych innych ludzi. I wreszcie po trzecie: perfidnie kłamiesz. Twoje obietnice wcale nie pokrywają się z moimi marzeniami. Oferowana przez ciebie miłość to nic więcej jak pożądanie, chwilowy zachwyt, wzniosłe uniesienie, błyskawicznie wygasające. Oferowana przez ciebie wolność to nic więcej jak upojenie bogatą gamą możliwości. Oferowana przez ciebie akceptacja innych ludzi to nic więcej jak ograbienie mnie z indywidualności i ciśnięcie mnie w tłum. Reszta to albo obietnice bez pokrycia, albo kłamstwa.

 Zapadła chwila ciężkiego milczenia. Kusiciel przez chwilę przyglądał mi się z uwagą, intensywnie myślał, a w końcu westchnął ciężko i zapytał:
- A zatem mam rozumieć, że Twoja odpowiedź brzmi...
- Nie! Nie pragnę!

* * *
A jak odpowiesz Ty, gdy któregoś dnia Ten Świat zabierze Cię na przechadzkę i spróbuje skusić obietnicą realizacji Twoich najskrytszych, a niekoniecznie najpiękniejszych pragnień?

* * *

 


Read more

środa, 28 października 2015

Kim chcę dla Niej być?

0 komentarze

"Jeżeli jednak spotkam taką, która się rumieni i jąka, tak jest nieśmiała, i potrzebne są jej dary, aby się nauczyła uśmiechać, bo oznaczają dla niej świeży wiatr od morza, a nie świadectwo podboju, stanę się dla niej drogą przynoszącą wyzwolenie. Ani siebie nie upokorzę tą miłością, ani jej. Będę dokoła niej jak przestrzeń, a w niej - jak czas".
 

 Któregoś dnia, być może przyjdzie mi na niego poczekać długo, a być może będzie miał on miejsce w niedalekiej przyszłości, spotkam Tą Jedyną. W naszym pierwszym spotkaniu nie będzie wiele romantyzmu, przynajmniej na pierwszy rzut oka. To nie okoliczności przyrody sprawią, że ów poranek, popołudnie lub wieczór zapamiętamy na zawsze. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie będą to również słowa. Słowa łatwo ulatują z wiatrem, w mgnieniu oka giną zatopione w potoku wykrzyknień, metafor i przekleństw obcych ludzi lub w odmętach ludzkiej pamięci. Tym, co niezauważalnie pchnie nas ku sobie i delikatnie zmieni bieg naszych codziennych dróg, tylko po to, by już na zawsze odmienić nasz los, nie będzie potrzeba akceptacji albo potrzeba zaspokojenia samotności. 
  
 Nawiasem mówiąc to okropne, co czynią ludzie, którzy wchodzą w związki wyłącznie dlatego, żeby nie być samotnym. Robią sobie i w równej mierze tej drugiej osobie, ogromną krzywdę. Nie do końca jestem w stanie zrozumieć ich podejście, szczególnie uwzględniwszy fakt, że takie związki prędzej czy zmieniają się w nieznośny dla obu stron koszmar i w efekcie najczęściej z hukiem się rozpadają.
  
 Natkniemy się na siebie pośród szarej codzienności, wśród szumu paplających ludzi, hałasu pojazdów, przy zachmurzonym niebie, schowanym słońcu lub bezgwiezdnym niebie. Natkniemy się na siebie, kiedy większość zmęczonych przechodniów spoglądać będzie na otaczający ich świat tępym wzrokiem, w myślach rozkosznie wyciągając się na wygodnym łóżku, zapominając o pracy, szkole i domowych obowiązkach. 

 Jedynie my będziemy rozglądać się dookoła i patrzeć tam, gdzie nikt nie ma odwagi zatrzymać wzroku na dłużej. I w którymś momencie odnajdziemy siebie wśród tego zgiełku i tłumu, odejdziemy na bok i głęboko, przenikliwie, spojrzymy sobie w oczy.  

 Oczy są zwierciadłem duszy.

 Odnajdziemy w nich dokładnie to, za czym wcześniej tak tęskniliśmy. Ja - ciepło i bliskość, radość i smutek, rozwagę i szaleństwo, piękno i talent, ona - nie jestem pewien, co znajdzie we mnie, lecz wiem, że dzięki temu będzie szczęśliwa.

 Lecz przede wszystkim znajdziemy siebie; ja Ją, ona Mnie. Dwie dusze, dwie komety, dwie gwiazdy, dwa nagłe porywy wichru, dwa promienie słońca w chłodny zimowy dzień, splecione ze sobą nieodgadnionymi wyrokami Przedwiecznego. 

 Zanim jednak osiągniemy pełnię, szczyt, doskonałość, ideał, będziemy siebie odkrywać. Powoli, nieśpiesznie. Bez gwałtowności, bez przymusu. Nie na siłę.

"I powiem jej: „Nie śpiesz się, żeby mnie poznać: nie ma we mnie nic, co dałoby się pojąć. Jestem przestrzenią i czasem albo stawaniem się”. Jeżeli potrzebuje mnie tak, jak ziarno potrzebuje ziemi, żeby się stać drzewem, nie stłumię wzrostu ograniczając ją".

 Będę obok Niej, ale nie dla samej przyjemności bycia obok Niej; będę obok Niej po to, aby wesprzeć ją mym ramieniem, otrzeć jej łzy i obronić przed smokiem. Ale także po to, aby w pełni uświadomiła sobie kim jest, jak jest i dlaczego jest na tym świecie.

 Będę dla niej czasem i przestrzenią, będę dla niej drogą. Będę dla niej żyzną ziemią. Będę dla niej orłem, który wyniesie ją ponad chmury, aby stamtąd ujrzała doliny, górskie łańcuchy i gwiazdy.

 Nie będę jej ubóstwiał pustym ubóstwieniem, nie będę krzyczał z zachwytu na jej widok, nie będę opiewał pieśnią jej piękna, próbując zapewnić jej w ten sposób nieśmiertelność.

"Ale i nie będę jej czcił dla niej samej. Chwycę ją twardo w szpony miłości. Moje uczucie będzie dla niej jak orzeł o potężnych skrzydłach. I wcale nie mnie zobaczy z wysoka, ale poprzez mnie doliny i górskie łańcuchy, gwiazdy i bogów".

 Jeżeli upadnie, podniosę ją. Jeżeli upadnie drugi raz, także ją podniosę. I trzeci, i czwarty, i setny, i tysięczny. Wejdę w najgorsze bagno, narażę się na pośmiewisko i kpinę, poranię sobie łokcie i kolana, przeleję własną krew. Dam się zhańbić, pozwolę się upokorzyć, nie zaprotestuję, gdy będą mnie dotkliwie i wymyślnie ranić; słowami, gestami i czynami.

 Wszystko w Jej imię, w imię Prawdy oraz w imię Miłości.

 A na końcu wspólnie powędrujemy ku łąkom o świcie.

 "Bo nie chodzi tu wcale o mnie. Ja jestem tylko tym, który cię niesie. I nie chodzi też o ciebie: ty jesteś tylko ścieżką prowadzącą ku łąkom o świcie. Nie chodzi o nas: jesteśmy razem przejściem ku Bogu, który na krótki czas obiera nasze pokolenie i posługuje się nim".

 *** 

 Autorem cytatów jest Antoine de Saint-Exupery 
 
Read more

poniedziałek, 12 października 2015

Nie-moje pokolenie

0 komentarze

"Jestem człowiekiem, który mógłby być potrzebny w razie kryzysu, królikiem doświadczalnym na potrzeby istnienia". - Soren Kierkegaard

 "Biada tym, którzy się uważają za mądrych
i są sprytnymi we własnym mniemaniu!
  Biada tym, którzy są bohaterami w piciu wina
i dzielni w mieszaniu sycery.
  Tym, którzy za podarek uniewinniają winnego,
a sprawiedliwego odsądzają od prawa.
  Przeto jak słomę pożera język ognisty,
a siano znika w płomieniu,
tak korzeń ich będzie zgnilizną,
a kiełek ich jak pył porwany się wzniesie,
bo odrzucili Prawo Pana Zastępów
i wzgardzili tym, co mówił Święty Izraela". - Księga Izajasza 5, 21-24

 To nie będzie długi tekst, a przynajmniej w założeniu nie powinien taki być. Tym razem nie mam zamiaru opisywać żadnego fenomenu, żadnego zjawiska, nie będę odsłaniał przed Wami, Drodzy Czytelnicy, sekretów naszego przewrotnego i zabawnego świata. W najmniejszym stopniu nie czuję się na siłach, aby to uczynić; moje ostatnie obserwacje świata zewnętrznego nie należą do najoryginalniejszych, moje doświadczenia wewnętrzne są na ten moment zbyt rozmyte i zbyt niejednoznaczne, żeby przekuć je w stabilną myśl. I właśnie dlatego dzisiejszy tekst poświęcę jednemu zasadniczemu wnioskowi, do którego doszedłem dawno temu i do którego już zdążyłem się przyzwyczaić.

 Brzmi on następująco: nie należę do pokolenia, w którym się urodziłem; co więcej, nie należę również do żadnego pokolenia; ani do tego, które było przede mną, ani tego, które przyjdzie po mnie.

 Wniosek ten na pierwszy rzut może wydać się mocno przygnębiający. Jak w takim razie porozumiewam się z innymi ludźmi? Jak jestem w stanie spędzać w ich towarzystwie tak mnóstwo czasu? Jak jestem w stanie ich słuchać, do nich przemawiać, z nimi dyskutować? Czy jestem w stanie zrozumieć ich sposób myślenia? Ich uczucia? Ich doświadczenia? Czy to w ogóle możliwe? Czy może każdego dnia wkładam maskę i bawię się w aktora, przytakując, wysłuchując, rozmawiając i przebywając z ludźmi, a powróciwszy do domu zrzucam ją i wyładowuję swoją frustrację i żale?

 Na szczęście tak nie jest. W przeciwieństwie do wielu niezrozumianych geniuszy (za którego bynajmniej wcale się nie uważam), niezliczonych artystów wyprzedzających swoją epokę (do których tym bardziej nie należę) i innych osobników, którzy z własnej woli ustawili się na marginesie społecznym, nie wypowiedziałem wojny mojej epoce i mojemu pokoleniu. To znaczy kiedyś tak uczyniłem i wytrwałem w takim nastawieniu niecałe pół roku. Teraz, pomimo całego niezrozumienia i żalu, nagromadzających się we mnie szczególnie jesienią, całej tej melancholii dominującej w mojej naturze, ironii, z jaką podchodzę do życia, czasem przesadnej powagi i idealizmu, mojej nieustępliwości w sprawach najważniejszych, przesadnej wrażliwości i niepokoju wypełniającego moją duszę, próbuję się odnaleźć w tym świecie.

 Po pierwsze dlatego, że nie mam wyjścia.
 Po drugie dlatego, że nawet gdybym dysponował wehikułem czasu, w żadnej innej epoce nie odnalazłbym tego, czego poszukuję.
 A po trzecie, i najważniejsze: zdążyłem zapuścić korzenie w tym świecie . Do całego mnóstwa rzeczy i osób się przywiązałem; niektóre pokochałem, bez niektórych nie wyobrażam sobie życia, niektóre tworzą podstawę mojego światopoglądu.

 I chociaż bardzo często zdarza mi się spoglądać na ten świat i na to pokolenie ze smutkiem i rozpaczą, to pomimo wszystkich jego wad i ułomności staram się je kochać. Jest to miłość trudna, pełna wzajemnych oskarżeń, kłótni i sporów; miłość, która w równej mierze składa się z czułych słów i komplementów, co przekleństw i kpin.

 Lecz mimo wszystko staram się je kochać.

 W innym wypadku moje życie stałoby się niekończącą się litanią narzekań, błędnym kołem zadręczania się i z góry przegraną wojną o naprawę świata.


Read more

niedziela, 20 września 2015

Jakie będzie przyszłe pokolenie?

0 komentarze

 W jednym z odcinków bajki "Fineasz i Ferb" (nawiasem mówiąc, jest to jedna z najzabawniejszych i zarazem najinteligentniejszych bajek, jakie miałem przyjemność oglądać) starsza siostra tytułowych bohaterów serii w końcu dopina swego i dzięki skonstruowanemu przez nich (ironia losu?) wehikułowi czasu przyłapuje ich na budowaniu niebezpiecznej kolejki górskiej. Zadowolona z siebie, przez krótką chwilę rozkoszuje się smakiem długo wyczekiwanego triumfu, a następnie decyduje się powrócić do swojej rzeczywistości, aby w niezmąconym spokoju delektować się resztą lata bez uciążliwych i irytujących wynalazków swoich braci. Spotyka ją jednak niemiłe zaskoczenie. Otóż okazuje się, że jej rzeczywistość przemieniła się w anty-utopię, szarą, pozbawioną barw, wypełnioną przez fabryki i produkowany przez nie trujący dym, zarządzaną przez dyktatora - złego i szalonego naukowca w białym kitlu, którego absurdalne rozporządzenia, jeszcze absurdalniej uzasadnione, doprowadziły do takiej sytuacji. Zdezorientowana bohaterka, próbująca się połapać i zrozumieć zasady funkcjonowania tego świata, pyta komputer o przyczyny następującego stanu rzeczy, a ten radosnym głosem oznajmia jej, że po wyczynie ich braci zakazano wszelkiej kreatywności. Niech przemówią twórcy bajki:

"Zatroskane grono rodzicielskie postanowiło zakazać wszelkiej kreatywności u dzieci zanim stanie się krzywda. Wszelkie rzeczy fajne i wyjątkowe zostały zabronione; niebezpieczne huśtawki przerobiono na łóżka szpitalne, obrazki do kolorowania sprzedawano od razu ładnie pokolorowane. Koniec końców dzieci zaczęto chronić przed nimi samymi i zostały właściwie zabezpieczone aż dorosną".

  Z tej absurdalnej wizji moim zdaniem warto zapamiętać dwa wyrażenia: "zakazać wszelkiej kreatywności u dzieci" i "chronić dzieci przed nimi samymi". Bo po wyeliminowaniu tła, jakie stanowi bajka (a zarazem wprowadzenia do tego tekstu), może okazać się, że problem rzeczywiście istnieje i że owe dwa wyrażenia w pewnym sensie go obrazują.

 Nie będzie wielkim odkryciem stwierdzenie, że nie lubię szkoły. Nie tylko ze względu na ilość pochłanianego przez nią czasu (kto się ze mną nie zgadza, kalkulatory w dłoń!), nie tylko dlatego, że przymusza mnie do nauki tego, co mnie nudzi i co nie przyda mi się w życiu (ucz się, ucz, wzorów skróconego mnożenia!), nie tylko dlatego, że czasem czuję się, jakbym znajdował się w więzieniu. W gruncie rzeczy nawet jestem w stanie pokornie znieść te niedogodności. Ale jednej rzeczy nigdy nie zniosę.

 Szkoła zabija kreatywność. Weekend spędzony na łonie natury, spotkanie i rozmowa z przyjacielem, spacer wieczorową porą, godzina jeżdżenia na koniu, dobry koncert i przede wszystkim lektura książek - to wszystko w pewien sposób rozwija młodego człowieka, czyniąc jego charakter pełniejszym i pozwalając na lepsze rozeznanie własnych zdolności. A przekazywanie wiedzy? W dziewięciu na dziesięć przypadkach odbywa się na zasadzie bezsensownego zmuszania dzieci do zapamiętania konkretnych faktów, wydarzeń, wzorów, metod pisania i teorii. Powierzchowne tłumaczenie i unikanie mojego ulubionego (a przez tak wiele osób znienawidzonego) pytania "dlaczego". W dodatku wszystko to w aurze stresu, niekiedy wyścigu szczurów i nieustannej wojny; "kto dostanie szóstkę ze sprawdzianu?"; "kto będzie miał wyższą średnią na koniec roku?"; kto zda egzamin na sto punktów i dostanie się do elitarnej szkoły?". 

 Ambicje, szalone i nieopamiętane realizowanie ambicji, czasami podszyte niespełnieniem osobistym rodziców. Ile jest w tym miejsca na nauczenie się posługiwania własnym rozumem? Niech każdy sobie sam odpowie na to pytanie w głębi serca.

 Zanim zmierzymy się z tytułowym pytaniem, jeszcze jeden obrazek. Wczoraj, podczas Spotkania Naprawdę Katolickiej Młodzieży w Rostkowie (dla odróżnienia od młodzieży, która chodzi na religię tylko po to, żeby mieć wyższą średnią na koniec roku) w trakcie mszy obok mnie znajdowała się grupa gimnazjalistów, która przez całą mszę rozmawiała, śmiała się, bawiła się telefonami i miała generalnie raczej w nosie to, co działo się na ołtarzu. Ich zachowanie nie tylko zasługuje na krytykę z religijno-liturgicznego punktu widzenia, ale również obrazuje pewną interesującą i smutną tendencję.

 To, co dla wielu poprzednich pokoleń było święte i nietykalne, dla dzisiejszej młodzieży stanowi niezłe źródło "beki" (dla niewtajemniczonych w młodzieżowy slang: żartów) i niepotrzebny ciężar. I nie chodzi tylko o wiarę. Wręcz o mdłości przyprawia mnie patriotyzm oparty o deklarację typu "Kocham moją ojczyznę, płacę podatki i sprzątam po swoim psie, ale gdyby była wojna, to bym uciekał stąd w popłochu, a dziś dzielnie wspieram wszystkie inicjatywy antynacjonalistyczne; Dlaczego Ministerstwo Kultury miałoby wesprzeć finansowo film o rotmistrzu Pileckim? A na co to komu! Lepiej niech sfinansują kolejne dzieło, w którym źli Polacy mordują dobrych Żydów a wszystkiemu przypatrują się przybyli z Kosmosu naziści". Dla mnie jest to absolutnie niewytłumaczalne. Młodzi ludzi wyszydzają wiarę, wyszydzają własną ojczyznę, wyszydzają słabszych z własnego grona lub po prostu innych - tych, którzy po prostu się wyróżniają. A jeżeli nie wyszydzają, to mają to w nosie.

 I w ten oto płynny sposób dochodzimy do pytania tytułowego. Jakie będzie przyszłe pokolenie?

 Przyszłe pokolenie będzie jeszcze bardziej zniewolone przez technologię. Już teraz smartfony, komputery, tablety, internety, fejsbuki i snapchaty mają spory wpływ na życie przeciętnego młodego człowieka. A zwiększanie się tego wpływu to proces niemożliwy do zatrzymania; puszka Pandory została nieopacznie otwarta, a z upływem lat będziemy mieli okazję podziwiać jej dzieło zniszczenia.

 Przyszłe pokolenie będzie jeszcze bardziej szorstkie, niewrażliwe (lub momentami aż naiwnie przewrażliwione) i egoistyczne. Wychowane przez zabieganych i zapracowanych rodziców, roszczeniowe dzieci będą za wszelką cenę dążyć do celu, nie oglądając się za siebie, bez współczucia i zrozumienia. Będzie mijać żebraków nawet nie ze wstydem odwracając spojrzenie, ale z pogardą i satysfakcją spoglądając na kogoś słabszego, kogoś komu się nie udało.

 Przyszłe pokolenie będzie pluło jadem, parskało nienawiścią i niszczyło Każdego Wyróżniającego Się Spośród Tłumu.

 Przyszłe pokolenie będzie obracało w proch i pył (albo zwyczajnie lekceważyło) dziedzictwo dawnych epok i na nich budowało swoją przyszłość. 

 Przyszłe pokolenie będzie uwięzione w szklanych klatkach, zwanych dla niepoznaki biurami i w innych klatkach, takich niewidzialnych, wewnątrz własnych umysłów. To będzie całkiem przyjemne uwięzienie; nie będą odczuwali potrzeby ucieczki, ponieważ wszystko będą im podsuwać pod nos: najwykwintniejsze potrawy, najlepsze alkohole, najprzyjemniejsze przyjemności. Wszystko z jednym zastrzeżeniem: nie wyściubiaj nosa poza klatkę, żadnych duchowych i metafizycznych poszukiwań!

 Przyszłe pokolenie będzie relatywizowało dobro i zło, nazywając białe czarnym i czarne białym w dziennym świetle, przyzwalając na aborcję nienarodzonych dzieci i jednocześnie chroniąc przed wyginięciem zagrożone gatunki koników polnych.

 Przyszłe pokolenie zastąpi przymiotnik "zły" przymiotnikami "niewłaściwy", "nietolerancyjny", "ksenofobiczny", "nietolerancyjny" i "antysemicki".

 Przyszłe pokolenie będzie dzielnie kontynuować budowę nierzeczywistej i absurdalnej cywilizacji własnych ojców i matek, cywilizacji zżerającej własny ogon, nieukonstytuowanej w wieczności i gnającej z zawrotną prędkością ku przepaści. Przyszłe pokolenie żarliwie będzie izolować i poddawać ostracyzmowi nielicznych proroków, próbujących zawrócić ich z tej drogi.

 Przyszłe pokolenie będzie z łatwością manipulować słowami.

 I na sam koniec: przyszłe pokolenie nie będzie umiało kochać. Będzie tylko potrafiło czerpać przyjemność i w ostateczności właśnie to je pogrąży. Utopi się we własnych frazesach, we własnej niewdzięczności, we własnej nienawiści i we własnej pustce.

 A przetrwają tylko Ci, Którzy Będą Umieli Kochać.
 
Read more

niedziela, 13 września 2015

Wstajesz, idziesz, żyjesz!

0 komentarze

 " - Czuję całą sobą, że coś jest nie w porządku, ale nie potrafię zrozumieć - co.
  I Bromba się rozpłakała.
  Niewiarygodne, ale jednak prawdziwe. Ona, która zawsze pomagała innym. Ona, której nie przerażały mroczne zakamarki dziury kosmicznej, Kameleon-Super i najtrudniejsze podręczniki filozofii. Nie było to oczywiście jakieś rozpaczliwe łkanie czy głośne biadolenie. Ot, po policzkach naszej bohaterki potoczyły się trzy łzy. Tyle. A jednak tych kilka kropel wywołało wstrząs wśród jej najserdeczniejszych przyjaciół.
  - Czy to oznacza, że nie ma niezłomnych? - pomyślał Kajetan i spojrzał Makawitemu w oczy. - Nie ma - odpowiedział mu wzrokiem kot. - Każdego może dopaść rozpacz. W najmniej spodziewanym momencie."

 Uczyńmy ten fragment punktem wyjścia dla mojego tekstu. Kto w dzieciństwie (lub w jakimkolwiek wieku) poznał mieszkańców Naszej Okolicy z kart bajek Macieja Wojtyszki, ten doskonale zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Bo jeżeli istnieje ta jedna osoba, której można bezwarunkowo zaufać, to jest nią właśnie Bromba - tytułowa bohaterka całej serii książek. Mądra, doświadczona, a jednocześnie pełna ciepła, serdeczności i cierpliwości; niezrażająca się, pomysłowa, lojalna. Niezawodna przyjaciółka i znakomita doradczyni, której sama obecność gwarantuje pomyślne rozwiązanie wszystkich spraw i kłopotów. 

 W gruncie rzeczy, nie łączy mnie z nią absolutnie nic. A już szczególnie charakter. Nie jestem ani doświadczony, ani mądry, ani wyrozumiały. Nie mam w sobie nawet kropli empatii z tego, co posiada ona. Nie cieszę się wśród swoich znajomych i przyjaciół reputacją człowieka, do którego można przyjść z każdą sprawą (nie mam im tego za złe; nawet w dużej części ich rozumiem). I przede wszystkim nie osiągnąłem w życiu absolutnie nic. A przynajmniej nic takiego, co sprawiłoby, że w głębi duszy odczuwałbym w każdej chwili pewność co do tego, że jestem coś wart. Poza jednym: mnie również ostatnio dopadła rozpacz w najmniej spodziewanym momencie.

 Nie spodziewałem się jej; tkwiłem  w pułapce fałszywej pewności siebie, przekonany o tym, że solidny fundament, na którym postawiłem swoje życie, nie ma prawa się zachwiać. Wydawało mi się, że ułożyłem sobie kilka podstawowych spraw i kilka podstawowych relacji. Na dodatek działałem prężnie i śmiało jak nigdy. Na ustach miałem piękny cytat o tym, że człowiek pełen radości może wszystko, na głowie wiele rzeczy do załatwienia (które koniec końców udało mi się załatwić), a w sercu niecierpliwe oczekiwanie - z takim podejściem przecież wszystko musi pójść po mojej myśli!

 Życie pokazało mi, jak dotkliwie się pomyliłem. W czterdzieści osiem godzin moja pewność siebie, moje poczucie własnej wartości i fundament mojego życia zostały dosłownie zbombardowane. Pokłóciłem się z osobą, której zawdzięczam dosłownie wszystko. W pewnym stopniu naprawiłem swoją relację z inną osobą, po to by lada moment wrócić do dawnej wojny podjazdowej. Przeżyłem moment trwogi, przebywając w towarzystwie znajomych i przyjaciół, kiedy to uświadomiłem sobie, że choć łączy nas wiele, to jednak zawsze pozostanie ta ostatnia granica niezrozumienia, której oni nigdy nie przekroczą. Siedziałem pośród zgiełku, obserwując, słuchając, czasami coś wtrącając od siebie. Zrobiło mi się duszno i gorąco. W pewnej chwili ponownie poczułem się samotny i wyobcowany i jedyne czego pragnąłem to, wyjść na dwór i schłodzić rozgrzaną głowę.

 Gdybym miał określić to uczucie jednym słowem, posłużyłbym się terminem, który swego czasu wymyśliłem i który w mojej interpretacji jest bardzo dosadny - nieprzynależenie.

 A na koniec jeszcze przeżyłem prawdopodobnie największy i najbardziej intensywny kryzys wiary od czasu mojego nawrócenia. Trudno nawet wskazać konkretne miejsce, w którym coś zaczęło szwankować; to było takie zbicie naczynia. Nie wiadomo, gdzie to się rozpoczęło i gdzie skończyło. Zacząłem wątpić praktycznie we wszystko, w moim sercu zrodziła się przedziwna gorycz i rozczarowanie, znużenie i poczucie odrzucenia. Choć może to zabrzmieć dziwnie i głupio (bo w końcu tak na serio katolikiem jestem dopiero od dwóch lat), to poczułem się tą moją wiarą zmęczony.

 Dawno nie przeżyłem takiego kryzysu. Takiego kryzysu na serio, kiedy prawie wszystko wali Ci się w gruzy, a to, co uznajesz za bezdyskusyjnie pewne, nagle przestaje Cię satysfakcjonować. A wszystko z czym się identyfikujesz, bez żadnego konkretnego powodu przeobraża się na Twoich oczach w stek bzdur.

 Wiesz jak to wszystko się skończyło? Nie hucznym zwycięstwem nad własną słabością. Nie triumfalnym powrotem do dawnego życia, w chwale i glorii tego, który przezwyciężył próbujące go zniewolić siły ciemności i mroku. Nie upokorzeniem i wyszydzeniem własnych wątpliwości.

 Skończyło się dokładnie tym, czego wcześniej mi zabrakło. Pokorą i refleksją nad samym sobą, odnalezioną podczas klęczenia i następującego po nim spaceru. Nie przekroczyłem żadnej metafizycznej granicy. Nie rozmawiałem z Bogiem twarzą w twarz. Nie doznałem objawienia. Po prostu zacząłem się zastanawiać i zrozumiałem, że...

 Nie ma sensu rozczulać i litować się nad sobą. A o tym, co należy zrobić w takiej sytuacji powie kolejny fragment:

"- Czy opowiadałem ci kiedyś, czego nas uczono w Akademii?
  - Nie...
   Detektyw nigdy nikomu nie opowiadał, czego go uczono w Akademii. 
  Nadstawili uszu.
 - Mieliśmy długie bojowe marsze nocą. Każdy z nas mógł wtedy zginąć, bo las był pełen zasadzek. I to wcale nie markowanych. Czyhały węże, trujące storczyki, jadowite skorpiony. A nasz kapitan, nieodżałowanej pamięci pointer Maks, kiedy leżałem w błocie na głębokości jednego metra i miałem uczucie, że nigdy, przenigdy nie wygrzebię się z tego paskudnego rowu, stawał nade mną i spokojnie mówił: - Przestań się nad sobą rozczulać. Wstajesz, idziesz, żyjesz. Rozumiesz?"

 Właśnie te ostatnie słowa niech stanowią przesłanie mojego tekstu. Jeżeli kiedykolwiek dopadnie Cię wewnętrzny kryzys, nie szukaj na siłę jego rozwiązania. Znajdź ten brakujący element, który doprowadził do kryzysu, pozwól, aby zagościł w Twoim życiu i przede wszystkim nie rozczulaj się nad sobą. Nie musisz od razu uśmiechać się od ucha do ucha dwadzieścia cztery godziny na dobę.

 Ale też nie pogrążaj się jeszcze bardziej w błocie.
 Pamiętaj: wstajesz, idziesz, żyjesz!

----------------------------------------------------------------------------------
Obydwa cytaty pochodzą z książki Macieja Wojtyszki pt. "Bromba i Psychologia"
Tekst opatrzony zdjęciem Guillermo Carballi

Read more

sobota, 22 sierpnia 2015

Fascynacja

0 komentarze

Ze specjalną dedykacją dla U. i N.

 Zacznę ten tekst nietypowo; nie od jakiegoś mądrego cytatu, życiowej prawdy czy łacińskiej sentencji, lecz od wyznania. Wyznania pewnego wstydliwego sekretu.

 Gdy byłem młodszy, strasznie, ale to strasznie, nie lubiłem dziewczyn. Wręcz ich nie cierpiałem. Na chłodno analizując sytuację z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że u korzeni takiej mojej postawy względem przedstawicielek płci przeciwnej leżało niezrozumienie. Rozpoczynając prawdziwe kształtowanie swojego charakteru, obrałem racjonalizm i realizm za dwie przewodnie zasady życia; stały się one takimi latarkami rozjaśniającymi mroczny gąszcz Prawdziwego Życia, w który powoli wkraczałem. Jak się później okazało, wcale nie uchroniły mnie one przed bolesnym pokaleczeniem się o ostre krzaki, lecz to już jest temat na inną opowieść. Tak czy owak, zauroczony żelazną skutecznością i genialnością logicznego sposobu patrzenia na świat, wszystko poddawałem analizie logicznej (oczywiście ze względu na moją niedojrzałość umysłową nie była ona doskonała; rzekłbym nawet, że wiele jej brakowało do miana "przyzwoitej"). To, co logiczne i zrozumiałe, było dobre. To, co nie - było złe. Tak oto wyglądał mój pierwszy system wartości, moja dziecinna moralność, mój pierwszy sposób wartościowania ludzi i idei.
  
 A dziewczyny, pomimo moich wszelkich dociekań i licznych prób zrozumienia (oraz nieprzebranych zasobów dobrej woli), pozostawały dla mnie nielogiczne. Irracjonalne. Absolutnie nie dające się opisać jedną uniwersalną regułą i zasadą. Dlatego machnąłem ręką i zostawiłem je w spokoju - tak jak wielu innych badaczy kobiecej logiki na przestrzeni wieków. Poza tym jeszcze wtedy nie potrzebowałem ich do szczęścia; chociaż stanowiły element mojego świata, to w żaden sposób nie uwzględniałem ich w swoich planach. Bo czy z dziewczynami można na poważnie zagrać w piłkę? Podyskutować się nimi o wyższości jednego rodzaju żołnierzy nad drugimi w popularnej komputerowej grze strategicznej? Stoczyć krwawą i wyczerpującą bitwę na szyszki? Raczej nie*.

  Minęło trochę czasu i, jak to często się w życiu zdarza, na głowę spadła mi metaforyczna cegła, która wywróciła mój ówczesny sposób myślenia i postrzegania świata do góry nogami, a niedługo potem doszczętnie go zniszczyła i pogrzebała. Mniejsza o szczegóły; wystarczy wiedzieć, że po otrzymaniu ciosu, zacząłem pisać wiersze, prowadzić pamiętnik, a przez kolejne trzy dni łaziłem (gwoli ścisłości: błąkałem się) po okolicy i myślałem, lub raczej usiłowałem myśleć. W marcowym chłodzie nie wychodziło mi to najlepiej; im bardziej się wysilałem, tym szło mi to gorzej. Ostatecznie skończyło się na kilku długich miesiącach przeżytych z koszmarnym mętlikiem w głowie i głęboką raną w duszy.



 To łzawe i niespecjalnie wydumane wyznanie stanowi jedynie wstęp, ma ono na celu wprowadzić nas w temat relacji męsko-kobiecych; i przygotować nas na drugą część tekstu - opowiadająca o tytułowej fascynacji. Czym ona u licha jest? Kogo dotyczy? Jak ją rozpoznać? I czy należy jej się obawiać?

 Zacznijmy od tego, że wyrzucimy sobie z głowy klasyczne znaczenie tego pojęcia (to już chyba staje się tradycją w przypadku moich tekstów**) - "bardzo silne zainteresowanie kimś lub czymś" (Słownik języka polskiego)  i sięgniemy ku etymologii tego niecodziennego pojęcia. Trop wiedzie nas prosto ku łacińskiemu fascinatio, któremu jednak znaczeniem daleko do naszej, polskiej fascynacji. W pierwotnym rozumieniu czasownik fascinare miał znacznie więcej wspólnego z... czarami i zaklęciami***. A zanim nabrał dzisiejszego znaczenia, wiązany był również z wdziękiem i zachwytem. Jak zatem rozumieć fascynację, którą mam zamiar opisać?

 Przede wszystkim jest ona więzią. Jedną z tych więzi, które zwykłem umieszczać w kategorii "Miłość i tematy okołobiegunowe". Żeby nie wdawać się w zbędne tłumaczenia - już starożytni myśliciele wyróżniali trzy/cztery rodzaje miłości, a oprócz nich istnieje cała gama zjawisk, fenomenów, trwałych stanów uczuciowych (istnieje w ogóle takie określenie?), które stanowią etapy pośrednie na drodze do miłości lub pod miłość starają się podszyć****. Właśnie jednym z takich fenomenów jest fascynacja.

 Jak ją rozpoznać w gąszczu innych, niekiedy bardzo silnych uczuć i doznań? Raz jeszcze wprowadzimy pewne rozróżnienie: człowiek zasadniczo może interesować się ciałem i/lub duszą drugiego człowieka. Pewne uproszczenie nakazuje uznać, że to sfera duszy jest tą "wyższą" i to ona bardziej zasługuje na naszą uwagę. Ja odżegnuję się od takiego postawienia sprawy i, podążając za tokiem myślenia Arystotelesa i Św. Tomasza z Akwinu, uznaję je za równe elementy składowe naszego "ja". 

 Najsilniejsze zainteresowanie ciałem drugiego człowieka zwykłem określać "pożądaniem". Najsilniejsze zainteresowanie duszą drugiego człowieka - "miłością bezcielesną", lub po prostu "platoniczną"*****.

  Fascynacja zaś stanowi idealne wyważenie pomiędzy tymi dwoma pierwiastkami, z naciskiem na to, że zainteresowanie cielesnością tej drugiej osoby ostatecznie prowadzi  do zainteresowania jej duchowością (chodzi oczywiście o osobowość i charakter drugiego człowieka).

 Poprzednie cztery akapity to była teoria. A jak to się ma do rzeczywistości? 

 Jeżeli błyszczące spojrzenie ciemnych oczu, tajemniczy półuśmiech, absolutnie urzekający sposób wysławiania się, zwiewność i lekkość dostrzegalna w każdym ruchu, melodyjny głos, zjawiskowa sylwetka, olśniewająca twarz****** - w skrócie wszystko, to co oddziałuje na naszą zmysłowość - prowadzi do zachwytu, refleksji i w końcu zainteresowania tą drugą osobą na poziomie jej duszy i charakteru, to wtedy mamy do czynienia z fascynacją.

*******

 Tak przynajmniej uważam ja; jeśli się ze mną zgadzasz, nie zgadzasz, jeśli czegoś nie rozumiesz lub rozumiesz lepiej niż ja, jeśli chciałbyś w jakiś sposób odnieść się do tego, co napisałem, skomentuj!

* - Jeżeli wśród czytających ten tekst dziewczyn jest znakomita piłkarka, fanatyczka komputerowych gier strategicznych lub niezrównana uczestniczka bitew na szyszki, to z całego serca ją przepraszam, jeżeli poczuła się dotknięta moim komentarzem; takie po prostu jest moje (i nie tylko moje) doświadczenie.
** - Co doskonale pokazują te teksty: ten, ten i ten.
*** - Źródło
**** - Słynne już rozróżnienie na eros, philia i agape oraz wiele wiele innych; np. moim skromnym zdaniem zauroczenie i zakochanie to również etapy pośrednie.
***** - Z wielkim bólem używam tego określenia, ponieważ wbrew utartej opinii, miłość platoniczna wcale nie polegała i nie polega na zrezygnowaniu z cielesnej bliskości; to jedno wielkie uproszczenie filozofii Platona. Jeżeli chcecie zabłysnąć w towarzystwie lub w szkole na lekcji polskiego, uczyńcie taką uwagę, a jeżeli ktoś was zapyta o źródło, odpowiedzcie "Tatarkiewicz".
****** - W tej wyliczance powinienem uwzględnić również czysto męskie atrybuty oddziałujące na kobiecą zmysłowość, ale ponieważ nie posiadłem jeszcze wiedzy w tej dziedzinie, odwołam się do doświadczenia moich czytelniczek; jeżeli któraś z was wie coś na ten temat, to niech sobie wstawi w to miejsce ową wiedzę lub podzieli się nią z innymi w komentarzu.

******* - Fascynacja jest piękna i dobra, nie bójmy się jej!

 

 


Read more

niedziela, 5 lipca 2015

W życiu chodzi o to....

0 komentarze

 Ten, kto zetknął się kiedyś z aforyzmami Oscara Wilde, zapewne domyśla się dokończenia frazy rozpoczynającej ten tekst. Ten kto nie miał takiej okazji, zapewne z niecierpliwością oczekuje na wypełnienie luki pozostawionej przeze mnie w tytule (która, jeżeli nie miałeś zamiaru tego czytać a zwabił Cię tu tytuł, doskonale wypełniła swoje zadanie). Tym razem nie będę Cię długo trzymał w niepewności.

 W życiu chodzi o to, żeby by być (choć) trochę niemożliwym.

 Tak napisał kiedyś Oscar Wilde i ja się z nim w stu procentach zgadzam. Nie dlatego, że był on skądinąd znakomitym pisarzem i błyskotliwym myślicielem, który pod postacią ironicznych aforyzmów przemycił mnóstwo cennych obserwacji i spostrzeżeń, lecz dlatego, że sama idea kryjąca się w tym wyrażeniu wydaje mi się pociągająca i inspirująca. 

  Dobre powiedzenia i porzekadła są dobre albo dlatego, że zawierają w sobie pewne uniwersalne prawdy, zrozumiałe dla każdego człowieka, albo dlatego, że można je interpretować na wiele sposobów. Cytat, który uczyniłem punktem wyjścia dla tego tekstu trafia w sedno, bo spełnia oba te kryteria; z jednej strony odpowiada na elementarne pytanie o sens życia, zadawane przez ludzi od samego zarania dziejów, które nigdy nie straciło i najprawdopodobniej nigdy nie straci aktualności, z drugiej pozostawia nam pewną swobodę myśli i to w nasze ręce oddaje decyzję o ostatecznym kształcie refleksji, do której ma zamiar nas zaprowadzić. Brzmi to dość skomplikowanie, więc, żeby Cię nie zamęczać moimi filozoficzno-lingwistycznymi wynurzeniami, wyłożę to najprościej jak się da: zdefiniowanie znaczenia sformułowania "być (choć) trochę niemożliwym" należy do nas. 

 A zatem, co znaczy "być (choć) trochę niemożliwym"? W pierwszej kolejności warto zwrócić uwagę na słowo "trochę". "Trochę" nie znaczy "do końca". "Trochę" nie znaczy "w pełni". "Maksymalnie". Trochę to trochę, niewiele, ciut. Gdy słyszysz zdanie "zjadłbym trochę śliwek", nie wiesz ile dokładnie tych śliwek miałoby wylądować w żołądku Twego rozmówcy. Równie dobrze mogłoby to być kilka, kilkanaście sztuk lub dwie torby (nie jestem specjalistą od śliwek, ale chyba nie sprzedaje się ich w łubiankach, prawda?). 

 Posłużę się tym jakże obrazowym porównaniem, żeby wytłumaczyć o co mi chodzi. Przyjmijmy (wiem, że to absurdalne, ale to tylko eksperyment myślowy; zaufaj mi) hipotetycznie, że sens życia zawiera się w jedzeniu śliwek i jednocześnie załóżmy, że śliwki w naszym świecie z niewiadomych przyczyn są towarem trudno dostępnym, np. zbiera się je tylko raz na cztery lata i to w niewielkich ilościach, bardzo szybko gniją i nieustannie atakują je insekty. W tym świecie jedni będą twierdzić, że prawdziwy sens życia kryje się w konsumowaniu tylko najdorodniejszych, najsmakowitszych lub najbardziej fioletowych gatunków, inni niezachwianie wierzyć będą w konieczność równego obdzielania śliwkami całego społeczeństwa, kolejni będą gromadzili śliwki dla własnej satysfakcji i poczucia wyższości, a jeszcze inni będą uważali, że nie powinniśmy oglądać się na rodzaj lub sposób przyrządzenia, lecz zjadać wszystkie, jakie wpadną nam ręce. Do jakiego zachowania skłaniałaby nas zatem postawa "bycia trochę niemożliwym"? Odpowiedź nasuwa się sama: zdobyć "trochę" śliwek i później uczynić z nimi co nam się tylko podoba. Ni mniej, ni więcej.

 Pierwsza część tego tekstu była teoretycznym (i bardzo skomplikowanym) przygotowaniem do drugiej części, w której żadnego filozoficzno-lingwistycznego zamętu nie będzie; żegnamy się także ze śliwkami (nawiasem mówiąc, nie cierpię ich tak jak wiśni, jagód, truskawek, czereśni itp.).

 "Być trochę niemożliwym" oznacza przekraczać granice własnych możliwości, każdego dnia stawać się kimś lepszym, pokonywać stereotypy, obalać fałszywe przekonania, przekraczać bariery, przezwyciężać wątpliwości, zaskakiwać: innych i przede wszystkim samego siebie. Stawiać pytania, proponować i kwestionować odpowiedzi, dochodzić w pocie czoła do Prawdy, a także dawać Prawdzie świadectwo. 

 "Być trochę niemożliwym" to również wierzyć; wierzyć w człowieka, w siebie, w Dobro, w idee, w wartości. 

 Dotrzeć do granicy granic, do kresu kresów, do bariery barier, do bramy bram i przekroczyć ją, wbrew ostrzeżeniom innych. Przekroczyć ją jednak nie w stylu husarii, nie frontalnym atakiem, nie śmiałym i energicznym krokiem, lecz nieśmiało, ostrożnie, czujnie i niepewnie. 

 W końcu masz prawo błądzić, czyż nie?
 Masz jednak również prawo być odważnym; masz prawo myśleć inaczej niż wszyscy, masz prawo wierzyć inaczej niż wszyscy, masz prawo posługiwać się wyobraźnią inaczej niż wszyscy. 
 Masz prawo przekraczać nieprzekraczalne granice. 

 A gdy już je przekroczysz, nie musisz wyruszyć dalej. Nie musisz zbadać tego, co kryje się za tą granicą granic, kresem kresów, barierą barier i bramą bram. Możesz wrócić do swoich czterech ścian, usiąść przy kominku, sięgnąć po dobrą książkę i ciepłą herbatę i z dumą wypowiedzieć te oto słowa:

"Jestem trochę niemożliwy!".

 Czasem nawet nie musisz niczego przekraczać ani pokonywać.
 Czasem wystarczy szersze otworzenie oczu, zmiana perspektywy, jeden drobny gest, delikatna zmiana światopoglądu. Czasem wystarczy otwarcie się na miłość. Czasem wystarczy zauważenie w drugim człowieku bliźniego. Czasem wystarczy miłosierdzie. Czasem wystarczy przyznanie się do błędu.

 "Być trochę niemożliwym" oznacza czynić pozornie niemożliwe możliwym.

 Poprzedniego lata usilnie poszukiwałem odpowiedzi na pytanie o sens życia, nie dostrzegając, że odpowiedź mam pod nosem.

 Dopiero po teraz uświadamiam sobie, że sens życia to właśnie owo "bycie trochę niemożliwym". Dopiero teraz przejrzałem na oczy.

 Ależ ja byłem ślepy!
Read more

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Słowa, słowa, słowa....

2 komentarze

 Ten tekst zrodził się w mojej głowie dzisiejszego wieczoru, gdy leżałem na pomoście nad Zalewem Zegrzyńskim, patrzyłem w niebo i podziwiałem z jednej strony cudowną pełnię księżyca, a z drugiej dogasający, płonący czerwienią zachód słońca. Nade mną wisiały bezkształtne, amorficzne chmury. Ich opór zdołała przełamać jedna, jedyna gwiazda. Wpatrywałem się w nią, tak jakby zaraz miała spaść, eksplodować lub zabłysnąć magicznym blaskiem. Gdzieś z oddali dobiegały mnie głosy świętujących gimnazjalistów nieznacznie psujące niezwykłą atmosferę tego wieczora. Na szczęście fale oraz kumkające żaby neutralizowały bezkształtny bełkot wydobywający się z ich ust. Pomost był niewygodny, drewno od czasu do czasu atakowało mój kręgosłup, który jednak dzielnie znosił to oblężenie. Starałem się odnaleźć tam ciszę, wejść w nią, posłuchać jej i ukoić swoje zszargane nerwy, a jednocześnie zmusić swój umysł do wysiłku, zostawiając mu pewną swobodę działania, porzucić irytującą doczesność i po raz pierwszy od dawna porozmyślać nad czymś, co bezpośrednio nie dotyczy wyłącznie mnie, lecz każdego człowieka.

 Nieświadomie moje myśli popłynęły ku miejscu, w którym się znajdowałem. I w jednej chwili, dokonałem odkrycia równie błyskotliwego, co oczywistego. Jeżeli komukolwiek chciałbym opowiedzieć o tym, czego doświadczyłem leżąc na pomoście, co zobaczyłem i co przeżyłem, musiałbym posłużyć się słowami. Bez słów nie miałbym nawet cienia szansy na zrozumienie ze strony innych. Słowa są podstawą naszej komunikacji. Słowa w zasadzie budują nasz świat, na słowach oparte są wszystkie nasze relacje, słowa stanowią drogę, którą podążają myśli ze Świata Nierzeczywistego do Świata Rzeczywistego. Bez słów (mam tu na myśli także konstrukcje gramatyczne, czasy, tryby i wszystkie te inne szczegóły, których nie rozumieją zwierzęta) bylibyśmy tylko zwierzętami. To słowa czynią nas ludźmi.

 Nie bez powodu na początku było Słowo.

 Jednakże leżąc na pomoście i nie próbując nawet ubierać tego momentu w konkretne wyrażenia, nie rozmyślając nad właściwymi przymiotnikami i przysłówkami, które doskonale oddawałyby nastrój chwili, a nawet specjalnie ignorując różne słowa kłębiące się we mnie i domagające się ucieleśnienia, nie odczuwałem ich braku. Zamknąłem oczy, tak było łatwiej. Potem przyszły obrazy i zrobiło się znacznie przyjemniej. Powiał orzeźwiający wiatr, a ja odnalazłem własne rozwiązanie tajemnicy słów i ich wpływu na nasze życie.

 Wyobraźmy sobie, że całokształt naszych doświadczeń, doznań i przeżyć to ogromna, jednolita skała bez konkretnego kształtu i formy; zwykła bryła jakich wiele. A potem przychodzimy do niej my z naszym "intelektualnym dłutem" czyli po prostu aparatem mowy oraz umiejętnością komunikacji za pomocą słów i zaczynamy obróbkę - "rzeźbienie". Każde nasze pojedyncze wspomnienie, przeżycie, doświadczenie to  fragment tej skały; z początku wydaje się, że nie posiada on (ten fragment) konkretnego kształtu i nie przypomina czegokolwiek stworzonego ludzką ręką. Wtedy właśnie do akcji wkraczają słowa - w tym porównaniu stanowiące coś a la jednolity system miar lub określony kanon piękna - mniej lub bardziej świadomie przerabiając nasze nieforemne i bezkształtne doświadczenia na z góry określone formy, zrozumiałe dla odbiorcy. Słowa prowadzą nas, niczym wyobraźnia rzeźbiarza, ku uzyskaniu określonego efektu końcowego; zasadnicza różnica między tą pierwotną formą naszych doznań a tą opisaną za pomocą słów jest taka, że o tej pierwszej nie można powiedzieć zgoła nic, o tej drugiej już można powiedzieć coś. 

 Nasunęło mi się przy tej analizie jedno pytanie: skoro używając słów, obdzieramy nasze przeżycia z autentyczności, nadajemy im (często nieświadomie) określoną formę, niekiedy bardzo różniącą się od oryginału, to czy nie lepiej byłoby porozumiewać się samymi gestami, wynaleźć nowy, niewymagający słów, sposób komunikacji albo najlepiej po prostu na zawsze zamilknąć?

 Moim zdaniem odpowiedź również kryje się w porównaniu, którym się posłużyłem powyżej. Czy w muzeach (nie Galeriach Sztuki Nowoczesnej, tylko takich prawdziwych, gdzie znajduje się Prawdziwa Sztuka) umieszcza się lite, pozbawione kształtu bryły? Nie, ponieważ nawet jeżeli mieszczą one w sobie ukryte piękno, to należy je najpierw wydobyć. Tym musi zająć się oczywiście artysta, posługując się oczywiście... formą.

 Żeby treść i przesłanie rzeźby stały się zrozumiałe dla każdego, nie tylko dla artysty, musi on użyć formy.
 Żeby treść i przesłanie naszych doznań stało się zrozumiałe dla każdego, nie tylko dla nas, musimy używać słów. 

 Innego rozwiązania tej zagwozdki nie dostrzegam, niemniej jednak pozostaję otwarty na dyskusję.


 
 
Read more

piątek, 19 czerwca 2015

Jak bezboleśnie popełnić samobójstwo?

3 komentarze

Właśnie stoisz na parapecie. W ręku trzymasz ostry jak brzytwa nóż, w odwodzie pozostaje zimna lufa pistoletu, żyletka i te pigułki, które dopiero co kupiłeś w aptece i które zagwarantują Ci ciche i bezbolesne odejście z tego świata. Decyzja zapadła. Odchodzę. Nie chcę mieć z tym światem nic wspólnego. Na zawsze. 

 Na pewno?

 Nie będę Ci powtarzał wyświechtanych banałów. Nie będę Ci kazał "wziąć się w końcu w garść" i "zrobić porządek ze swoim życiem". Nie będę na siłę Cię przekonywał, że "Życie jest piękne!". Nie będę raczył Cię nieznośnie długą gadką, opisując niedostępne dla Ciebie (a zapewne przez Ciebie znienawidzone) uroki codzienności. W zasadzie nawet nie mam zamiaru do czegoś Cię przekonywać. 

 Chcę, żebyś wiedział jedno; dostrzegam Cię, rozumiem Twoje położenie, rozumiem pustkę, rozumiem Twoją chęć skończenia ze sobą. I przede wszystkim, nie potępiam Cię. Naprawdę. Nie znam dokładnych szczegółów Twojego położenia, ale jestem w stanie zajrzeć Ci w duszę. I wiem, jakie proste słowo jest kluczem do zrozumienia Twojej chęci oddania tego ostatniego skoku.

 Owo słowo brzmi: NIKT. Tak, NIKT. I nieważne, czy jesteś otoczony przez ludzi, żyjesz w centrum ogromnej metropolii (gdzie samotność jest znacznie bardziej przerażająca niż gdziekolwiek indziej) czy na odludziu; czy masz trzy siostry i pięciu braci, czy jesteś sierotą; czy w gruncie rzeczy posiadasz garstkę znajomych, z którymi raz na jakiś czas gdzieś wychodzisz, czy całe dnie spędzasz w czterech ścianach swojego pokoju katując się depresyjną muzyką. Jeżeli naprawdę poważnie myślisz o samobójstwie, to znaczy, że nie masz NIKOGO.
  Nikt Cię nie kocha. Nikt Cię nie rozumie. Nie masz kogoś, z kim mógłbyś pogadać naprawdę szczerze. A nawet jeżeli rzeczywiście ktoś się na to sili, to jedynie wzmaga to Twoją rozpacz, gdyż robi to nieudolnie, w dodatku żeby tylko uspokoić swoje sumienie. W gruncie rzeczy, myślę, że depresja w mniej więcej 90-95% przypadków pokrywa się z samotnością. Z samotnością niechcianą, samotnością przytłaczającą, samotnością napełniającą lękiem i przerażeniem. 

 "Samotność to taka straszna trwoga..." Wiem to z własnego doświadczenia. Przeżyłem jej piekło. Stałem na tym alegorycznym parapecie tak jak Ty i spoglądałem w otchłań. Doświadczałem tego kuszącego ukojenia, jakie oferowała ona. Bez bólu. Bez strachu. Bez niezrozumienia.
  Bez niczego. I chyba ostatecznie to zdecydowało. Bo jakkolwiek nienawidziłem swojego położenia, to nie pragnąłem tej nicości. Pragnąłem CZEGOŚ. Miłości, przyjaźni, poczucia wspólnoty, zrozumienia...
  Krótko mówiąc, pragnąłem KOGOŚ.

  Być może to straszliwie niewdzięczne zadanie, lecz nie sądzę, by istniała inna droga ucieczki z parapetu. Jeżeli w Twoim sercu znajduje się pragnienie CZEGOŚ (czyli tak jak już wspomniałem: miłości, sensu życia, przyjaźni, wolności, prawdy i całej reszty wspaniałych rzeczy, które przez samotność wydają Ci się bezwartościowe), musisz znaleźć KOGOŚ. Tak, wiem, że jesteś samotny. Wiem, że wszyscy ludzie są okropni, przerażający i głupi. Ale nie wszyscy. Nawet jeżeli 99,9% procent to pozbawione duszy roboty, to jest jeszcze ta jedna dziesiąta procenta. I wiesz co? Powiem Ci, że warto dla niej żyć. Bo ona wynagrodzi Ci całe to cierpienie, nauczy od nowa prawdziwego życia, podtrzyma Cię, gdy ponownie zaczniesz się staczać, pomoże wejść Ci na właściwą drogę.
  Istnieje dość nikła szansa, że KTOŚ z impetem wejdzie w Twoje życie i Cię wyratuje. Nie ma co ukrywać, takie przypadki są niezwykle rzadkie. Dlatego to Ty musisz zrobić pierwszy krok. Ale nie do przodu. Musisz zejść z tego cholernego alegorycznego parapetu, uspokoić się, odłożyć nóż, pistolet lub to przeklęte opakowanie z pigułkami i popatrzeć na swoje życie z pewnego dystansu. Odciąć się od tych wszystkich negatywnych emocji i podszeptów.
  I wreszcie, gdy stwierdzisz, że choć nadal tkwisz w bagnie, to jest sens spróbować się z niego wydostać, wyruszyć na poszukiwanie KOGOŚ. 

 Trudne, co? Ale chyba nie niemożliwe. I zdecydowanie warte świeczki...

 W otchłani nicości nie znajdziesz miłości. Nie znajdziesz szczęścia. Nawet nie masz pewności, że odnajdziesz w niej ukojenie. Schodząc z parapetu masz na to szansę.

 116 123 – Telefon zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym
22 425 98 48 – Telefoniczna pierwsza pomoc psychologiczna
116 111 – Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży
801 120 002 – Ogólnopolski telefon dla ofiar przemocy w rodzinie Niebieska Linia
800 112 800Telefon Nadziei dla kobiet w ciąży i matek w trudnej sytuacji życiowej

Read more

niedziela, 14 czerwca 2015

Nostalgia

0 komentarze

 Każdy posiada taką cząstkę własnej osobowości, nad którą nie musi się zastanawiać; która jest dla niego oczywista, do której zdążył się przyzwyczaić i której wykorzenianie nawet nie przejdzie mu przez myśl. Zastanawiając się nad tym na chłodno, odkryłem w sobie mnóstwo takich drobnych i niepozornych cech charakteru, składających się razem na to, kim jestem. W zasadzie można by nawet pokusić się o odważną myśl, jakoby każdy z nas stanowił jedynie sumę i urzeczywistnienie tych wszystkich drobnych uczuć, sentymentów i impulsów, jednak rozsądek podpowiada, że takie postawienie sprawy byłoby przede wszystkim naiwne i pozbawiające znaczenia stałych elementów naszego charakteru. Tak czy inaczej, kończąc już ten filozoficzny wstęp wywołany lekturą "Cierpień Młodego Wertera" (nawiasem mówiąc, książka jest znacznie lepsza, niż przewidywałem i bynajmniej ten egzaltowany romantyzm wcale nie wylewa się z kart powieści), muszę wyznać, że nie tylko zdarza mi się ulegać tym wszystkim podszeptom ciemnej strony mojej duszy, ale również ulegać im bez cienia zawahania i zwątpienia. W tym tekście spróbuję przyjrzeć się jednemu z nich - tytułowej nostalgii, w moim przypadku nieodnoszącej się ojczyzny (w moim stosunku do ojczyzny mogę wyodrębnić zasadniczo tylko dwa uczucia: rozpacz nad jej stanem i nienawiść pod adresem, którzy doprowadzali, doprowadzają i będą w przyszłości doprowadzać do jej hańby), lecz do całej masy innych rzeczy. W międzyczasie podrzucę Wam kilka utworów, które moim skromnym zdaniem doskonale ilustrują to, co rozumiem przez to dość często używane do opisywania uczuć słowo, będące w oryginale zbitką dwóch innych greckich słów: νόστος (powrót do domu) i άλγος (ból).

 Gdy przywołujemy nostalgię, jest to niemal zawsze nostalgia za czymś... Jest to takie słowo-przekaźnik: służy wzmocnieniu przekazu, pokazaniu prawdziwej mocy uczuć i nacechowania emocjonalnie wypowiedzi. Co jednak interesujące, nie posiada jednoznacznego wydźwięku; słowa "z nostalgią wspominam dawne dni młodości" (zdanie równie banalne, co często spotykane w naszych czasach) mogą być interpretowane na wiele sposobów i choć na pierwszy rzut oka wydaje się jasne, że owe dni młodości wspominane są dobrze i ciepło, to u człowieka dociekliwego wzbudzić mogą pewien niedosyt i chęć dowiedzenia się czegoś więcej. Krótko mówiąc: zbyt często ludzie posługują się nostalgią, żeby wymijająco opisać swoje odczucia względem danej sytuacji. Ja nie mam zamiaru się w to bawić, zwłaszcza, że uważam wszystkich moich czytelników za osoby inteligentne, które na taki wybieg złapać by się nie dały. Dlatego opiszę warunki, które uważam za niezbędne, aby nostalgia lub "sytuacja nostalgiczna" powstała. Jeżeli uważasz, że czegoś w moim opisie zabraknie, skomentuj!


 A zatem, przede wszystkim, żeby była nostalgia, musi być właściwa atmosfera. Wyrażając się prościej: klimat. I to najlepiej nie taki, jaki miała na myśli p. Bieńkowska tłumacząc opóźnienia pociągów, ale klimat z prawdziwego zdarzenia. Śnieżyca, czterdziestostopniowy upał, powódź... Co łączy te trzy sytuacje atmosferyczne? Prosty fakt, że zamiast myśleć o czymś istotnym z naszego osobistego punktu widzenia, zastanawiamy się tylko nad tym, jak przeżyć. Dokładnie taką sytuację przeżyłem tydzień na temu podczas Lednicy: do pewnego momentu nie byłem w stanie myśleć o jakiejkolwiek modlitwie czy tańcu, bo lejący się żar z nieba z miejsca czynił poważne spustoszenie pośród moich myśli. Zastanawiałem się nad dopisaniem do listy tych anomalii pogodowych burzy, lecz ostatecznie myślę, że pozostanie ona kwestią osobistych upodobań: ja na przykład nawet lubię burzę (do pewnego momentu oczywiście) i wręcz kocham zapach powietrza po burzy (to lepsze niż narkotyki, mówię poważnie). A zatem mamy pierwsze ograniczenie: pogoda i otoczenie muszą nam sprzyjać; musimy być w stanie zebrać myśli. Zatłoczony wagon metra nie nadaje się do nostalgii tak samo jak pustynne pustkowie.



Jednakże miejsce, które pozwala nam na skoncentrowanie się na naszych uczuciach to pewne minimum. Można na tym poprzestać, ale dużo lepiej pójść krok dalej, czyli znaleźć miejsce (i sytuację), która nas oczaruje i zachwyci. Nie użyłem tych dwóch sformułowań przez przypadek; mogłem napisać "oszołomi" albo "odbierze nam dech w piersiach", jednak nie chodzi o to, by owo miejsce nadało inny kierunek naszym myślom, by całkowicie oczyściło naszą duszę z rozterek, by stało się Edenem, w którym nasze wątpliwości, uczucia i zmartwienia wydają się infantylne i bezsensowne. Owszem, możemy ulec magii i czarowi miejsca. To nawet wskazane. Lecz równie dobrze wystarczy, jeżeli to miejsce tylko pobudzi nasze myśli i uczucia ku pewnym wydarzeniom, osobom, wspomnieniom... Tyle wystarczy jeśli chodzi o klimat i atmosferę. Z osobistego doświadczenia najlepiej wspominam góry (ach te wieczorne przechadzki wokół Czarnego Stawu Gąsienicowego, te zachody Słońca podziwiane z górskich grani, ta lekkość powietrza!), bulwary nadrzeczne (Dunaj i Tamiza!), wszelkiej maści wschody i zachody Słońca, gwiaździste niebo, księżyc, gdy jest w pełni i przy tym posiada akurat wyrazisty odcień bieli lub czerwieni.... Miejsc, gdzie nostalgię możemy przeżyć jest całe mnóstwo i to nie w nich leży główny problem. 


 Problem leży w ludziach i w ich sposobie przeżywania emocji. Często zbyt płaskim i zbyt gwałtownym. Nie ma w nim miejsca na dłuższe momenty zastanowienia się nad własnymi uczuciami, na próbę zagłębienia się i przeanalizowania ich po pewnym czasie, na spojrzenie na nie z perspektywy czasu. Jest tu i teraz. Kogo obchodzi reszta? 



 Jeżeli jednak ten problem nas nie dotyczy, to możemy spokojnie go zostawić i przejść dalej. Mamy już idealne miejsce do przeżywania nostalgii, teraz pozostaje nam wybrać odpowiednią treść naszych myśli. Nie jest to trudne, najczęściej w takich sytuacjach świadomość bezszelestnie podsuwa nam obrazy pewnych osób, pewnych zdarzeń i przede wszystkim pewnych odczuć. Główna siła nostalgii kryje się w tym cichym i niedostrzegalnym przywoływaniem chwil, w których nasze emocje były wyjątkowo silne; nie ma tu znaczenia, czy mówimy o miłości, przyjaźni, nienawiści, gniewie czy rozpaczy po utracie kogoś bliskiego. Nostalgia za utraconym mężem lub żoną zdarza się raczej nieczęsto, natomiast nostalgia za wspólnymi spacerami, nostalgia za szalonymi dniami młodości, nostalgia za młodzieńczą ("szczeniacką") miłością to coś spotykanego znacznie częściej.

W tym tekście zdefiniowałem i opowiedziałem w miarę dokładnie o tym, co rozumiem przez uczucie nostalgii pod kątem tego, co już dane nam było przeżyć. Istnieje jednak całkowicie odrębny typ nostalgii - "nostalgia za tym, czego nie przeżyliśmy i co bardzo chcielibyśmy przeżyć". Ona u każdego ma wymiar tak głęboko osobisty, że nawet trudno mi napisać o niej cokolwiek względnie obiektywnego.

 Dlatego kapituluję i zarazem apeluję do was, żebyście nie bali się, gdy przyjdzie Wam stanąć twarzą w twarz z nostalgią. Jeżeli tylko oswoicie to uczucie, przestaniecie odczuwać dyskomfort i może nawet je polubicie. 

 Osobiście sądzę, że prawdziwa nostalgia (nie taka poetycka, przesadna, na pokaz, dla zachowania pozorów jak to kocham i tęsknię, a tak naprawdę mam przedmiot swych uczuć głęboko gdzieś) jest dowodem na bogate i wartościowe życie duchowe konkretnego człowieka; znaczy to tyle, że ma on czas zatrzymać się na chwilę, przemyśleć swoje postępowanie, podejść uczciwie do tego, kim był i jak żył. 

W tym, pędzącym na łeb na szyję w przyszłość, świecie takie osoby są naprawdę cenne...



Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009