piątek, 15 maja 2015

Jak dwa moje dziecięce marzenia obróciły się w pył...

0 komentarze

 Nie wiem, czy istnieje mężczyzna, który w dzieciństwie nie marzył o tym, żeby w przyszłości zostać żołnierzem i/lub policjantem. Jest to absolutnie naturalne i nie rozumiem, dlaczego nasze czasy starają się okiełznać tą "nieokiełznaną" część męskiej duszy, która pragnie przygód, konfrontacji i potwierdzenia własnej wartości na polu bitwy. Wszyscy dobrze wiemy, jak w przeważającej części wyglądają chłopięce zabawy: są to zacięte, krwawe bitwy (w tym wieku nawet zdarte kolano to powód do chwały i rana z prawdziwego zdarzenia), pojedynki na śmierć i życie, starcia o honor i sławę  (jeszcze nie o kobietę; to zabawne, że dopiero podczas dorastania wyłazimy ze naszej "chłopięcej enklawy" i zaczynamy walczyć także o przedstawicielki płci pięknej). Gęsto leje się krew, pot i łzy. Rycerze walczą ze smokami, policjanci łapią groźnych przestępców, żołnierze dzielnie bronią swojego kraju przed "wrogami".

 Wszystko pięknie i elegancko, ale ta wizja ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. W moim wypadku obydwa te dziecięce marzenia upadły w niezwykle spektakularny sposób; za sprawą mojego zafascynowania literaturą i krytycznego patrzenia na naszą rzeczywistość.

  W książce, o której bardziej szczegółowo piszę tutaj, jest taki moment, w którym główny bohater, atakując francuski okop, nagle staje twarzą w twarz z "wrogiem". Tylko że spoglądając mu w twarz, nie dostrzega żądzy krwi, bestialstwa i nienawiści. Widzi strach; podskórny lęk i gorące pragnienie ucieczki. Błysk szaleństwa. W jednej chwili uświadamia sobie, że po drugiej stronie barykady także są ludzie; wcześniej konieczność zwierzęcej walki o przetrwanie przesłaniała mu prawdę, ale kiedyś musiał nadejść kres iluzji. Wyuczone nawyki wzięły górę; zanim na dobre zdążył zrozumieć sytuację, w jakiej się znajdował, zasztyletował sparaliżowanego strachem francuskiego żołnierza. 

 Wojna to nie chwała, zwycięstwa i triumfy. Wojna to krew, smród gnijących ciał, ropiejące rany, amputowane kończyny, zbiorowa mogiła, nieludzka frontowa rzeczywistość, bezwzględnie dewastująca ludzką duszę, wyzuwając ją z wszelkiego człowieczeństwa. Wojna to widok zmasakrowanych kolegów, którzy jeszcze przed kilkoma godzinami kopcili papierosa, uśmiechając się ironicznie. Wojna to jeden wielki stek przekleństw dowódców, zbieranina bojowych planów, nie uwzględniających czynnika ludzkiego i nieznająca granic pycha generałów i przywódców. Wojna to nie "cudna pani, za którą idą chłopcy malowani", ale stara i wredna kostucha, obdzierająca ludzi z godności. Wojna to ból. Wojna to największe wypaczenie, jakie istnieje w naszym świecie.

 Nie piszę tego jako pacyfista; gdyby istniała taka konieczność to stanąłbym w obronie ojczyzny, tak samo jak stanąłbym w obronie mojej rodziny; jeżeli zaszła by taka konieczność, broniąc ich, nie bałbym się zabić. Piszę to z czystym sumieniem, jednocześnie mając świadomość tego wszystkiego, co kryje się po drugiej stronie takiego czynu. Nie wytłumaczę Ci, dlaczego nie boję się konsekwencji takiego postępowania; w życiu przychodzi czas, że pewne rzeczy robi się "bo tak trzeba". I nie chodzi tu o mądre, patetyczne i wzniosłe słowa przywódców, liderów politycznych czy nawet religijnych (aż mi się przypomina słynne Churchillowskie "Będziemy walczyć na plażach, na polach, na ulicach, będziemy walczyć na wzgórzach; nigdy się nie poddamy…"). Chodzi mi o sumienie. 

 A jeżeli zawiódłbym w chwili próby, sumienie prawdopodobnie nigdy by mi tego nie wybaczyło. Społeczeństwo tak. Ludzie tak. Przyjaciele tak. Rodzina też. Nawet Bóg.
 Ale na co mi ich przebaczenie, jeśli stając przed lustrem przez resztę życia widziałbym tylko tchórza i strachajłę?

 Wróćmy jednak do zasadniczego tematu tego tekstu. Z byciem żołnierzem już żeśmy się rozliczyli. Czas na rozprawienie się z mitem sprawiedliwego policjanta, obrońcy uciśnionych, wdów i żebraków. Czy w ogóle ktoś taki ma rację bytu w naszych czasach? W czasach, gdy policja nie ma służyć pomocą obywatelom, ale za wszelką cenę dąży do tego, żeby ich upokorzyć i pokazać im miejsce w szeregu? W czasach, gdzie obywatel jest petentem do obsłużenia i problemem do rozwiązania? W czasach, gdy policjant ma chodzić na smyczy władzy? 

 Dziękuję bardzo za taką policję. Zdaję sobie sprawę, że w tej organizacji są również ludzie, którzy pracują z powołania, ale nie zmienia to mojej generalnej oceny. Kiedy widzę tych wszystkich wypalonych, zmęczonych życiem, wyładowujących na oskarżonych swoje frustracje, czepialskich ignorantów, własnoręcznie gotów jestem posiekać moje dziecięce marzenia o zostaniu policjantem na drobne kawałeczki.

 Jest coś smutnego w upadku tych dziecięcych marzeń, ale jednocześnie tkwi we mnie wewnętrzne przekonanie, że było ono nieuniknione.

 Mam duszę rewolucjonisty, nie stróża porządku. Nawet jeżeli los sprawi, że stanę jako jedyny w czyjejś obronie, będę to robił z przekonania, nie z rozkazu czy dla pieniędzy.

 Dlatego właśnie w najmniejszym stopniu nie nadaję się nie tylko na żołnierza czy policjanta, ale także na prawnika.

Read more

środa, 6 maja 2015

O obojętności

0 komentarze
 
 Wielkie galerie handlowe. Któż z nas ich nie zna? Ogromne centra, które przyciągają do siebie tłumy ludzi i niezauważalnie wysysają z nich owoce ich ciężkiej pracy. Sanktuaria nowej generacji niewolników, składających swój hołd bożkom nie za pomocą modlitw, postu, ofiar czy jałmużny, lecz prostą, pozbawioną głębi konsumpcją. Kolejna kawa wypita w modnej sieci kawiarń, kolejne zdjęcia zrobione sobie tu i ówdzie nowym smartfonem. Przymierzone buty, na które nigdy nie będzie ich stać; spodnie o fikuśnym kroju i pstrokatym kolorze i bluzki nadmiernie eksponujące pewne części ciała w zależności od ich gustów stają się źródłem kpiny lub najgorętszym marzeniem. Moda - najbanalniejszy i najmniej trwały wytwór ludzkiej cywilizacji. Ale przecież nie kończy się na wizytach w najprzeróżniejszych sklepach z ubraniami, nie; gdyby kończyło się na tym, pewnie byłoby to do wybaczenia. Mamy tu do czynienia z najgorszym sposobem przeżywania życia. Czasem, gdy staram się wsłuchać w brzmienie rozmów tych, nieświadomych swej niewoli, niewolników, słyszę bełkotliwe paplanie; przepona, żuchwa i struny głosowe wykonują swoją pracę gorliwie i bezbłędnie, tylko po to, żeby z ich ust wydobyło się bezwiedne ucieleśnienie ich myśli: "Mieć... Mieć. Mieć!".

 Czasami odnoszę wrażenie, że największą klęską gatunku ludzkiego jest to, że dał sobie wmówić, że spełniając wszystkie swoje materialne pragnienia, uzyska szczęście.

 Nie należę do stałych bywalców takich miejsc, ale fascynują mnie dusze tych współczesnych niewolników, uzależnionych nie tylko od posiadania, lecz również od uznania w oczach swoich równie próżnych znajomych. Jest coś intrygującego w ich sposobie patrzenia na świat (jak zresztą w każdym sposobie patrzenia na świat, który nie jest mój); coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć i coś, co mnie przeraża. To słodkie zapomnienie, jakiemu ulegają wkraczając w świat barwnych witryn, wystaw sklepowych i eleganckich garniturów, garsonek, szpilek i sukienek. To odrzucenie na bok wszelkich myśli o drugim człowieku (no chyba, że chodzi o kochane przyjaciółki lub przyjaciół, z którymi właśnie przemierzają kolejny modny sklep). Wtedy zostają oni sam na sam ze swoją naturą. Ze swoim egoizmem i ze swoimi niepohamowanymi pragnieniami. I oczywiście bez chwili zawahania jej ulegają.

 I wreszcie jest też ta przeklęta obojętność, która jest gorsza od kpin, szyderstw i wyzwisk. Nie ma w tym ani żaru, ani chłodu. Ognia ani lodu. Czysta, niczym nieskalana, obojętność. Żadnych wątpliwości; odgórny nakaz nie pozostawia miejsca na inne emocje, poza tymi związanymi z przyjemnością lub jej brakiem.

  Czyż ciężki, cotygodniowy wysiłek nie stanowi wystarczającego uzasadnienia? Człowiek haruje po osiem godzin dziennie nie po to, żeby do swoich życiowych ciężarów dodawać jeszcze jakieś emocjonalne zaangażowanie w problemy drugiego człowieka. Toż to zakrawa na absurd! Podczas długo oczekiwanego wypoczynku mam się zajmować kimś innym i jego kłopotami... Niedoczekanie!

 I rzeczywiście, poprzestając na takiej konkluzji, rzesza ludzi zatapiają się w tej obojętności, nie dostrzegając, że niewyczerpane źródła empatii, co do których istnienia wewnątrz siebie nie mają wątpliwości, zaczynają się niebezpiecznie kurczyć.

 Nie będę się o tym rozpisywał. Podam tylko przykład, który najbardziej mnie poruszył i obok którego nie byłem w stanie przejść obojętnie. 

 Dwa czy trzy razy, z mniej lub bardziej prozaicznej przyczyny (chciałem sobie kupić książki i przy okazji skonsumować  kilka przepysznych rurek z bitą śmietaną) sam wybierałem się do jednego z takich  współczesnych "sanktuariów", do popularnej Arkadii. Właśnie tam miałem okazję na własne oczy doświadczyć tej ludzkiej obojętności. Do dziś to wspomnienie mnie prześladuje.

 Obok chodnika, na przezornie rozsypanych przez kogoś kamieniach (w miejsce trawy), uczyniwszy sobie siedzisko z najzwyklejszego tekturowego kartonu, siedział bezdomny. Bezdomny. Nie pijak, nie menel, nie włóczęga. W rękach trzymał małego psa. Chociaż jego strój jasno wskazywał na fatalną sytuację materialną, to on sam ze wszystkich sił próbował udowodnić, że nie należy go oceniać po pozorach. Nie błagał na kolanach. Nie był nachalny. Nie unosił głosu. Spoglądał jedynie na mijających go ludzi z mieszaniną nadziei i rozczarowania. Dla niektórych sam jego stan był wystarczającym powodem by potraktować go jako jeszcze jeden, zdecydowanie niezbyt piękny i raczej szkaradny, element rzeczywistości. I pamiętam, mijali go, bez słowa, nie zdobywszy się nawet na jedno spojrzenie, nie przerywając prowadzonych rozmów, nie wyjmując słuchawek z uszu. Nie odrywając oczu od tak bliskiego kresu ich wędrówki - monumentalnego gmachu centrum handlowego.

 Mijali go obojętnie, tak jak mija się liście, które spadły z drzew. Albo zwiędłe kwiaty. 

 Sam nie byłem lepszy; dopiero ta świadomość, że ci wszyscy ludzie go ignorują, obudziła we mnie pragnienie, żeby zrobić coś więcej i przeciwstawić się tej obojętności. Uświadomiwszy sobie pogardę, na jaką został skazany ten mężczyzna, poczułem w sobie gniew i wściekłość. Przetrząsnąłem swoją kurtkę i wrzuciłem mu wszystko, co miałem; zostawiłem sobie tyle, żeby móc wrócić autobusem do domu. Podziękował mi z uśmiechem i życzył miłego dnia. Nie był to najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu oglądałem, ale bez wątpienia jeden z najszczerszych.

 Już nawet nie chodzi mi o to, żeby ktoś z nich sięgnął po portfel i z obrzydzeniem wrzucił mu do miski jakieś drobniaki, byle tylko uspokoić własne sumienie.
 Zastanawia mnie to obrzydzenie i świadomość własnej wyższości, jaką ujrzałem w ich oczach. Oni naprawdę mieli się za lepszych, piękniejszych i doskonalszych.

 W tym całym swoim pędzie nie zauważyli, że istnieje jedna, jedyna kategoria, w której ani sława, ani bogactwo, ani wygląd zewnętrzny, ani inteligencja, ani żaden inny czynnik nie odgrywa żadnej roli. Jest to nasze człowieczeństwo.

  To, że każdy człowiek jest naszym bliźnim.

 Codziennie zastanawiam się, dlaczego tak ciężko jest im ujrzeć w kimś takim człowieka.
 I wciąż nie znam odpowiedzi na to pytanie.


Read more

piątek, 1 maja 2015

Cierpiętnik z Kopenhagi - czyli krótka opowieść o Sorenie Kierkegaardzie...

0 komentarze

"W każdym pokoleniu jest dwóch czy trzech, którzy zostają ofiarowani za innych, by w straszliwym cierpieniu odkryli, co owym innym wychodzi na dobre"

"Jestem człowiekiem, który mógłby być potrzebny w razie kryzysu, królikiem doświadczalnym na potrzeby istnienia".

"Nie tylko dla innych, ale u dla siebie samego jest się zagadką. Badam siebie; jeżeli mnie to męczy, zapalam dla zabicia czasu cygaro i myślę: na Boga, co stwórca myślał tworząc mnie, albo czego się po mnie spodziewał?"

 Soren Kierkegaard urodził się 5 maja 1813 roku w Kopenhadze. Te dwa czynniki - data i miejsce urodzenia - nie pozostały bez wpływu na jego dalsze losy. Przyszedł na świat, gdy epoka romantyzmu przeżywała swój rozkwit i powoli zbliżała się do momentu krytycznego. Jest w tym trochę brutalnej ironii: choć sam bez wątpienia był pisarzem i poetą romantycznym, to jego epoka odrzuciła jego myśl ze względu na jej innowacyjność i skazała go na zapomnienie. Odkryty przez psychologów, krytyków literatury i filozofów dopiero sześćdziesiąt lat po śmierci, stał się przewodnikiem duchowym wszystkich egzystencjalistów i wszystkich tych, którzy na nowo zapragnęli postawić człowieka w centrum zainteresowania. Jednakże jego skupienie się na rozważaniach nad naturą człowieka było iście skandynawskie; pozbawione śródziemnomorskiej radości życia i optymizmu, pełne lęku, niepokoju i rozpaczy.

  Nasze czasy za wszelką cenę próbują spoić poglądy każdego myśliciela w jeden spójny system; to, co najbardziej urzeka w myśli Kierkegaarda, to fakt, że nie pisał on swoich dzieł dla przyszłych pokoleń i wybitnie mądrych filozofów, którzy przyjdą po nim, ale dla konkretnego człowieka: mnie, ciebie i każdego z nas ("Pozostawię po sobie niemały kapitał intelektualny; i niestety, wiem, kto będzie moim następca, on, ta postać, która jest dla mnie niesamowicie odpychająca, która jednak ostatecznie przejmie wszystko; ktoś,  kto będzie przejmował to wciąż: wykładowca akademicki, profesor").

Kierkegaard
 Kierkegaard spędził prawie całe swoje życie w Kopenhadze (w latach czterdziestych odwiedził Niemcy, ale rozczarowany wykładami Schellinga szybko wrócił do Danii). Był synem bogatego handlarza wełną, który wychował syna w bardzo surowej tradycji protestanckiej, skupionej wokół cierpienia Chrystusa, grzeszności człowieka oraz kwestii łaski i przeznaczenia. Przez większość swej młodości posłuszny ojcu, w pewnym momencie przeżył chwilę zwątpienia. Podczas studiów teologicznych filozoficznych zaczął prowadzić hulaszczy tryb życia, wpadł w nieciekawe (ale barwne) towarzystwo i narobił sobie długów. Ostatecznie doszedł do porozumienia z ojcem, który uregulował jego rachunki i zapewnił mu mieszkanie oraz comiesięczną pensję równą mniej więcej wynagrodzeniu wyższego urzędnika państwowego. Jego relacje z ojcem do końca pozostawały napięte, co znalazło zresztą odzwierciedlenie w jego dziełach: z jednej strony chciał przedstawić własną wizję chrześcijaństwa, a z drugiej nie mógł wyzwolić się od jego wpływu. Po jego śmierci odziedziczył spory majątek, który zapewnił mu stabilność finansową do końca życia.

Należał do tych myślicieli, którzy wyjątkowo cenią praktyczne zastosowanie nauki. Jak głoszą świadectwa historyczne, zatrzymywał przechodniów w Kopenhadze i wdawał się z nimi w pogawędkę. Kochał muzykę Mozarta, a ponad wszystkie jego kompozycję wywyższał operę "Don Juan". Podobno słynął z uprzejmości; zawsze miał dla każdego dobre słowo i w codziennym obyciu wydawał się miłym i wybitnie inteligentnym młodzieńcem.
 Od samego początku cechowała go słabość fizyczna i chorowitość. Przyznawał się do tego otwarcie w swoich dziennikach. Przewidywał, że nie przekroczy granicy trzydziestu lat. Cierpiał na chroniczną melancholię i depresję, różne zaburzenia podchodzące pod schizofrenię i gwałtowne zmiany nastrojów. Zdarzały mu się okresy głębokiej zadumy i milczenia. Wszystko to zebrane razem miało bardzo poważny wpływ na jego życie i twórczość; sądzi się, że osobiste doświadczenie cierpienia znalazło swoje przełożenie w jego filozofii.

Regina Olsen
  Cierpienie i smutek opisywał z powściągliwością i znosił ze stoickim spokojem. Inaczej sprawa ma się z miłością, o której pisał m.in. tak: "Władczyni mego serca! Czy mogę wierzyć w opowieści poetów, że gdy pierwszy raz widzi się obiekt swej miłości, to można wyobrażać sobie, że widziało się go już dawno, tak że wszelka miłość jest niczym wszelka wiedza: przypominaniem!". To była bardzo dziwna miłość. Jego wybranka, Regina Olsen, dziesięć lat młodsza od niego, odwzajemniała jego uczucie. Przez długi czas wszystko wskazywało, że to będzie szczęśliwy związek: filozof był w niej zakochany do szaleństwa, a Regina dzielnie znosiła jego dziwactwa i nie widziała poza nim świata.

  Nagle, ni z tego ni z owego, Kierkegaard doszedł do wniosku, że nie może się z nią ożenić. Nie chodzi tu o jakąś nagłą ochłodę uczuć; najpewniej wewnętrzny głos podpowiedział mu, że nie może podjąć takiej decyzji. Prawdziwych przyczyn ich rozstania prawdopodobnie nigdy nie poznamy. Wiemy jedynie, że Regina przez długi czas nie mogła pogodzić się z takim rozwojem wypadków. Cierpiała, a on przez długi rok nie był w stanie zakończyć ich związku. Nigdy do końca go nie znienawidziła i nawet po wyjściu za mąż darzyła go sentymentem. Co ciekawe, on również nigdy jej nie "zdradził", w tym sensie, że zawsze miał ją w sercu i nigdy nie pokochał innej. W 1849 pisał do niej w liście:  "Byłem okrutny. Milczałem. Nie mógłbym Cię poślubić, nawet gdybyś była wolna, nie mógłbym kiedy kochałaś mnie tak, jak ja kochałem Ciebie; wiele Ci zawdzięczam, a teraz jesteś zamężna. Proponuję Ci jednak raz jeszcze to, co jestem w stanie i na co mogę się zdobyć: pojednanie. W każdym razie od początku do końca jestem całkowicie oddany Tobie, S.K.". Ta historia nie kończy się tragicznie; większość ze swoich dzieł zadedykował właśnie jej, zaś po śmierci cały jego majątek i wszystkie pisma przeszły na nią.

 Ostatni okres życia, od rozstania z Reginą (1842) aż do śmierci (1855) najbardziej obfitował w twórczość literacką. Powstały wtedy dzieła takie jak: "Albo-albo", "Bojaźń i drżenie" (1843), "Czyny miłości" (1847) czy "Choroba na śmierć". Każde z nich stanowi nie tylko interesujące dzieło z punktu widzenia teologiczno-filozoficznego, ale stanowi również przykład literatury najwyższych lotów. Nie bez powodu uważa się, że Kierkegaard jest tym z filozofów, który pisał najpiękniej. Wspaniałe operowanie piórem i gorączkowy pęd twórczy, miłosne rozterki, choroby i cierpienie fizyczne... W tym okresie dołączyły do tego jeszcze kryzys wiary i wielka bitwa z Kościołem (protestanckim). O ile swojej wiary nigdy nie utracił, przezwyciężył wątpliwości i pozostał wierny Bogu, o tyle swojej batalii z Kościołem nie doprowadził do końca. Przez ostatnie pięć lat życia zawzięcie walczył o to, by z chrześcijaństwa fasadowego, opartego na samej instytucji Kościoła i bezmyślnym, nieświadomym przywiązaniu do tradycji, stworzyć chrześcijaństwo prawdziwe; w duchu nowotestamentowym, zbudowane na świadomej wierze. Krytyka została źle odebrana; stał się obiektem kpin, w prasie pojawiały się liczne jego karykatury i żaden głos nie podniósł się w jego obronie. Umierał z jednej strony w poczuciu klęski (ostatecznie jego idee zostały wyszydzone i wyśmiane), a z drugiej jako ten, który podążał za głosem prawdy i walczył o uczciwość. Zmarł 11 listopada 1855 roku tam, gdzie spędził całe swoje życie - w Kopenhadze. Odszedł pogodzony z losem i z Bogiem; na swoim grobie kazał wyryć następujące słowa duńskiego poety Brorsona:
Jedna z karykatur

"Jeszcze trochę,
 A potem zwyciężę
 Cały ten spór
 W nicość rozwieję

 Potem zatriumuję
 W potoku życia
 I wiecznie, na zawsze
 Rozmawiał będę z Chrystusem"

 Zanim przejdę do krótkiego podsumowania wpływu, jaki miał na mnie ten niezwykły duński myśliciel, postaram się w bardzo skrótowej i uproszczonej formie przedstawić podstawowe jego poglądy.

 I. Liczy się to, co indywidualne i subiektywne. Być może nasz świat ma charakter wielkiej rzeki, ku której źródłu i ujściu nie jesteśmy w stanie sięgnąć, ale życie każdego z nas jest tylko punktem. Co nas obchodzi to, co było przed nami i to, co będzie po nas? Jeżeli chcemy sięgać myślą dalej, w przyszłość, musimy najpierw rozwiązać własne problemy.

II. Nasze życie jest przepełnione sytuacjami, w których musimy podejmować decyzje, często niosące ze sobą radykalne konsekwencje. Różne decyzje mogą mieć różne skutki u różnych osób. Jedni są stworzeni do życia w małżeństwie, inni najlepiej czują się w samotności, a jeszcze inni kochają słuchać jazzu. Nie znaczy to jednak, że małżeństwo, samotność czy jazz są bezwzględnie dobre. Mogą być dobre, mogą się po prostu nie nadawać. Mamy wybór. To od nas zależy, co uznamy za właściwe, a co nie. Oczywiście wartości takie jak miłość, wolność czy dobro, nie podlegają takiemu uwarunkowaniu. Ale nasze życie bardzo rzadko wchodzi bezpośrednio w ich sferę, dlatego nasza egzystencja jest jednym wielkim albo-albo.

III. Rozwój duchowy człowieka składa się z trzech okresów (stadiów). Pierwsze z nich, tzw. estetyczne, charakteryzuje się lekkomyślnością w postępowaniu, nie zastanawianiem się nad przyszłością i egoizmem. W pewnej chwili jednak nadchodzi (albo i nie) moment rozpaczy; zaczynamy patrzeć dalej, zaczynamy szukać jakichś bezwzględnych reguł postępowania, obiektywnej prawdy. Wtedy zaczyna się stadium etyczne. Na samym końcu drogi znajduje się stadium religijne; uznajemy, że jesteśmy grzeszni i niedoskonali i w ostateczności decydujemy się na ucieczkę do Boga, a raczej na skok do wiary: czyli na uwierzenie pomimo absurdu i niepewności; na zaufanie do samego końca.

IV. Wielu z nas posiada wizję wieczności jako niekończącego się życia w czasie. Jest to obraz ze wszech miar fałszywy; prawdziwa wieczność to nie nieskończone trwanie w czasie, ale życie poza czasem. Zdaniem Kierkegaarda właśnie w tym kryje się jedna z pułapek wiary: nie jesteśmy w stanie pojąć tajemnicy wieczności; próbujemy zastąpić ją wyobrażeniem nie podlegania czasowi, ale jest to tylko fałszywe złudzenie.

V. Chrześcijaństwo nie może być oparte na autorytecie instytucji i szacunku do tradycji. Wiara powinna być wyborem a nie koniecznością. Nie możemy budować religii na mało zrozumiałych określeniach, które mogą zaciemniać obraz sytuacji. Nie możemy udawać, że jesteśmy doskonali. Nie możemy twierdzić, że chrześcijaństwo już zostało idealnie opracowane i jedyne, co nam pozostało to podążanie za światłymi wskazówkami hierarchów. Wiara powinna być oparta na uczciwości.

VI. Podstawowym rozróżnieniem, jakim zazwyczaj się posługujemy w sprawach dotyczących moralności jest dobro i zło. Kierkegaard dostrzega, że jest jedna wartość, która bezpośrednio poprzedza dobrą lub złą decyzję, czyn i intencję,  Jest to wolność. Dobro i zło jest zawsze poprzedzone sytuacją wolności, w której możemy zdecydować się na wybór.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------

 Co zawdzięczam Sorenowi Kierkegaardowi? Przede wszystkim to, że pokazał mi, że wiara nie jest czymś oczywistym; że uczucia, takie jak rozpacz, lęk i niepokój są czymś naturalnym i nieuniknionym. W jego twórczości fantastycznie są ukazane te wszystkie sprzeczności ludzkiej natury. Szydzi on z tych wszystkich zapracowanych i zagonionych ludzi, którzy nie mają czasu by spojrzeć wgłąb siebie i pokazuje, że tak naprawdę liczy się to, co wieczne.

 Poza tym nikt tak pięknie nie opisuje uczuć, które wydają się niemożliwe do opisania.

"Czym jest poeta? Nieszczęśliwym człowiekiem, który kryje w swym sercu głębokie cierpienie, a którego wargi są tak uczynione, że kiedy westchnienia i skargi przelewają się przez nie, brzmią one jak piękna muzyka. Podobnie jak ci nieszczęśni zamknięci w byku Falarysa pomału gorzeli na wolnym ogniu i których jęk nie mógł zmiękczyć serca tyrana, gdyż dochodził do jego serca w kształcie łagodnej muzyki. A ludzie tłoczą się wokół poety i mówią mu: zaśpiewaj znowu, a to znaczy: niech nowe cierpienia umęczą twą duszę; i niech twe wargi będą takie same jak wprzódy; gdyż krzyk twój przestraszy nas, a muzyka jest dla nas przyjemna..."

 "Ze wszystkich śmiesznych rzeczy najśmieszniejszą wydaje mi się być zajętym w światowych sprawach. Śmieszny jest człowiek, który śpiesznie je i śpiesznie pracuje. Dlatego kiedy widzę muchę, która siada na nosie takiego człowieka w najpoważniejszej chwili, kiedy widzę, jak ochlapując go przejeżdża powóz, któremu jeszcze bardziej się śpieszy; kiedy zwodzony most unosi się przed nim, kiedy spada mu na głowę dachówka i zabija go, śmieję się z całego serca. A któżby mógł powstrzymać się tu od śmiechu? Za czymże gonią ci szybkobiegacze? Czy nie podobni są oni do tej kobiety, co przerażona domowym pożarem wyniosła z domu pogrzebacz? Cóż więcej wynoszą oni ze wspaniałego pożaru życia?"

"Czym jest młodość? Snem. Czym jest miłość? Treścią snu."

  Z czystym sercem mogę przyznać, że tak naprawdę on nauczył mnie myśleć i wskazał mi drogę.
  Nie idę po jego śladach; idę swoim szlakiem, ale nie boję się nim iść, bo on udowodnił mi, że wcale nie trzeba się bać.
Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009