niedziela, 20 września 2015

Jakie będzie przyszłe pokolenie?

0 komentarze

 W jednym z odcinków bajki "Fineasz i Ferb" (nawiasem mówiąc, jest to jedna z najzabawniejszych i zarazem najinteligentniejszych bajek, jakie miałem przyjemność oglądać) starsza siostra tytułowych bohaterów serii w końcu dopina swego i dzięki skonstruowanemu przez nich (ironia losu?) wehikułowi czasu przyłapuje ich na budowaniu niebezpiecznej kolejki górskiej. Zadowolona z siebie, przez krótką chwilę rozkoszuje się smakiem długo wyczekiwanego triumfu, a następnie decyduje się powrócić do swojej rzeczywistości, aby w niezmąconym spokoju delektować się resztą lata bez uciążliwych i irytujących wynalazków swoich braci. Spotyka ją jednak niemiłe zaskoczenie. Otóż okazuje się, że jej rzeczywistość przemieniła się w anty-utopię, szarą, pozbawioną barw, wypełnioną przez fabryki i produkowany przez nie trujący dym, zarządzaną przez dyktatora - złego i szalonego naukowca w białym kitlu, którego absurdalne rozporządzenia, jeszcze absurdalniej uzasadnione, doprowadziły do takiej sytuacji. Zdezorientowana bohaterka, próbująca się połapać i zrozumieć zasady funkcjonowania tego świata, pyta komputer o przyczyny następującego stanu rzeczy, a ten radosnym głosem oznajmia jej, że po wyczynie ich braci zakazano wszelkiej kreatywności. Niech przemówią twórcy bajki:

"Zatroskane grono rodzicielskie postanowiło zakazać wszelkiej kreatywności u dzieci zanim stanie się krzywda. Wszelkie rzeczy fajne i wyjątkowe zostały zabronione; niebezpieczne huśtawki przerobiono na łóżka szpitalne, obrazki do kolorowania sprzedawano od razu ładnie pokolorowane. Koniec końców dzieci zaczęto chronić przed nimi samymi i zostały właściwie zabezpieczone aż dorosną".

  Z tej absurdalnej wizji moim zdaniem warto zapamiętać dwa wyrażenia: "zakazać wszelkiej kreatywności u dzieci" i "chronić dzieci przed nimi samymi". Bo po wyeliminowaniu tła, jakie stanowi bajka (a zarazem wprowadzenia do tego tekstu), może okazać się, że problem rzeczywiście istnieje i że owe dwa wyrażenia w pewnym sensie go obrazują.

 Nie będzie wielkim odkryciem stwierdzenie, że nie lubię szkoły. Nie tylko ze względu na ilość pochłanianego przez nią czasu (kto się ze mną nie zgadza, kalkulatory w dłoń!), nie tylko dlatego, że przymusza mnie do nauki tego, co mnie nudzi i co nie przyda mi się w życiu (ucz się, ucz, wzorów skróconego mnożenia!), nie tylko dlatego, że czasem czuję się, jakbym znajdował się w więzieniu. W gruncie rzeczy nawet jestem w stanie pokornie znieść te niedogodności. Ale jednej rzeczy nigdy nie zniosę.

 Szkoła zabija kreatywność. Weekend spędzony na łonie natury, spotkanie i rozmowa z przyjacielem, spacer wieczorową porą, godzina jeżdżenia na koniu, dobry koncert i przede wszystkim lektura książek - to wszystko w pewien sposób rozwija młodego człowieka, czyniąc jego charakter pełniejszym i pozwalając na lepsze rozeznanie własnych zdolności. A przekazywanie wiedzy? W dziewięciu na dziesięć przypadkach odbywa się na zasadzie bezsensownego zmuszania dzieci do zapamiętania konkretnych faktów, wydarzeń, wzorów, metod pisania i teorii. Powierzchowne tłumaczenie i unikanie mojego ulubionego (a przez tak wiele osób znienawidzonego) pytania "dlaczego". W dodatku wszystko to w aurze stresu, niekiedy wyścigu szczurów i nieustannej wojny; "kto dostanie szóstkę ze sprawdzianu?"; "kto będzie miał wyższą średnią na koniec roku?"; kto zda egzamin na sto punktów i dostanie się do elitarnej szkoły?". 

 Ambicje, szalone i nieopamiętane realizowanie ambicji, czasami podszyte niespełnieniem osobistym rodziców. Ile jest w tym miejsca na nauczenie się posługiwania własnym rozumem? Niech każdy sobie sam odpowie na to pytanie w głębi serca.

 Zanim zmierzymy się z tytułowym pytaniem, jeszcze jeden obrazek. Wczoraj, podczas Spotkania Naprawdę Katolickiej Młodzieży w Rostkowie (dla odróżnienia od młodzieży, która chodzi na religię tylko po to, żeby mieć wyższą średnią na koniec roku) w trakcie mszy obok mnie znajdowała się grupa gimnazjalistów, która przez całą mszę rozmawiała, śmiała się, bawiła się telefonami i miała generalnie raczej w nosie to, co działo się na ołtarzu. Ich zachowanie nie tylko zasługuje na krytykę z religijno-liturgicznego punktu widzenia, ale również obrazuje pewną interesującą i smutną tendencję.

 To, co dla wielu poprzednich pokoleń było święte i nietykalne, dla dzisiejszej młodzieży stanowi niezłe źródło "beki" (dla niewtajemniczonych w młodzieżowy slang: żartów) i niepotrzebny ciężar. I nie chodzi tylko o wiarę. Wręcz o mdłości przyprawia mnie patriotyzm oparty o deklarację typu "Kocham moją ojczyznę, płacę podatki i sprzątam po swoim psie, ale gdyby była wojna, to bym uciekał stąd w popłochu, a dziś dzielnie wspieram wszystkie inicjatywy antynacjonalistyczne; Dlaczego Ministerstwo Kultury miałoby wesprzeć finansowo film o rotmistrzu Pileckim? A na co to komu! Lepiej niech sfinansują kolejne dzieło, w którym źli Polacy mordują dobrych Żydów a wszystkiemu przypatrują się przybyli z Kosmosu naziści". Dla mnie jest to absolutnie niewytłumaczalne. Młodzi ludzi wyszydzają wiarę, wyszydzają własną ojczyznę, wyszydzają słabszych z własnego grona lub po prostu innych - tych, którzy po prostu się wyróżniają. A jeżeli nie wyszydzają, to mają to w nosie.

 I w ten oto płynny sposób dochodzimy do pytania tytułowego. Jakie będzie przyszłe pokolenie?

 Przyszłe pokolenie będzie jeszcze bardziej zniewolone przez technologię. Już teraz smartfony, komputery, tablety, internety, fejsbuki i snapchaty mają spory wpływ na życie przeciętnego młodego człowieka. A zwiększanie się tego wpływu to proces niemożliwy do zatrzymania; puszka Pandory została nieopacznie otwarta, a z upływem lat będziemy mieli okazję podziwiać jej dzieło zniszczenia.

 Przyszłe pokolenie będzie jeszcze bardziej szorstkie, niewrażliwe (lub momentami aż naiwnie przewrażliwione) i egoistyczne. Wychowane przez zabieganych i zapracowanych rodziców, roszczeniowe dzieci będą za wszelką cenę dążyć do celu, nie oglądając się za siebie, bez współczucia i zrozumienia. Będzie mijać żebraków nawet nie ze wstydem odwracając spojrzenie, ale z pogardą i satysfakcją spoglądając na kogoś słabszego, kogoś komu się nie udało.

 Przyszłe pokolenie będzie pluło jadem, parskało nienawiścią i niszczyło Każdego Wyróżniającego Się Spośród Tłumu.

 Przyszłe pokolenie będzie obracało w proch i pył (albo zwyczajnie lekceważyło) dziedzictwo dawnych epok i na nich budowało swoją przyszłość. 

 Przyszłe pokolenie będzie uwięzione w szklanych klatkach, zwanych dla niepoznaki biurami i w innych klatkach, takich niewidzialnych, wewnątrz własnych umysłów. To będzie całkiem przyjemne uwięzienie; nie będą odczuwali potrzeby ucieczki, ponieważ wszystko będą im podsuwać pod nos: najwykwintniejsze potrawy, najlepsze alkohole, najprzyjemniejsze przyjemności. Wszystko z jednym zastrzeżeniem: nie wyściubiaj nosa poza klatkę, żadnych duchowych i metafizycznych poszukiwań!

 Przyszłe pokolenie będzie relatywizowało dobro i zło, nazywając białe czarnym i czarne białym w dziennym świetle, przyzwalając na aborcję nienarodzonych dzieci i jednocześnie chroniąc przed wyginięciem zagrożone gatunki koników polnych.

 Przyszłe pokolenie zastąpi przymiotnik "zły" przymiotnikami "niewłaściwy", "nietolerancyjny", "ksenofobiczny", "nietolerancyjny" i "antysemicki".

 Przyszłe pokolenie będzie dzielnie kontynuować budowę nierzeczywistej i absurdalnej cywilizacji własnych ojców i matek, cywilizacji zżerającej własny ogon, nieukonstytuowanej w wieczności i gnającej z zawrotną prędkością ku przepaści. Przyszłe pokolenie żarliwie będzie izolować i poddawać ostracyzmowi nielicznych proroków, próbujących zawrócić ich z tej drogi.

 Przyszłe pokolenie będzie z łatwością manipulować słowami.

 I na sam koniec: przyszłe pokolenie nie będzie umiało kochać. Będzie tylko potrafiło czerpać przyjemność i w ostateczności właśnie to je pogrąży. Utopi się we własnych frazesach, we własnej niewdzięczności, we własnej nienawiści i we własnej pustce.

 A przetrwają tylko Ci, Którzy Będą Umieli Kochać.
 
Read more

niedziela, 13 września 2015

Wstajesz, idziesz, żyjesz!

0 komentarze

 " - Czuję całą sobą, że coś jest nie w porządku, ale nie potrafię zrozumieć - co.
  I Bromba się rozpłakała.
  Niewiarygodne, ale jednak prawdziwe. Ona, która zawsze pomagała innym. Ona, której nie przerażały mroczne zakamarki dziury kosmicznej, Kameleon-Super i najtrudniejsze podręczniki filozofii. Nie było to oczywiście jakieś rozpaczliwe łkanie czy głośne biadolenie. Ot, po policzkach naszej bohaterki potoczyły się trzy łzy. Tyle. A jednak tych kilka kropel wywołało wstrząs wśród jej najserdeczniejszych przyjaciół.
  - Czy to oznacza, że nie ma niezłomnych? - pomyślał Kajetan i spojrzał Makawitemu w oczy. - Nie ma - odpowiedział mu wzrokiem kot. - Każdego może dopaść rozpacz. W najmniej spodziewanym momencie."

 Uczyńmy ten fragment punktem wyjścia dla mojego tekstu. Kto w dzieciństwie (lub w jakimkolwiek wieku) poznał mieszkańców Naszej Okolicy z kart bajek Macieja Wojtyszki, ten doskonale zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Bo jeżeli istnieje ta jedna osoba, której można bezwarunkowo zaufać, to jest nią właśnie Bromba - tytułowa bohaterka całej serii książek. Mądra, doświadczona, a jednocześnie pełna ciepła, serdeczności i cierpliwości; niezrażająca się, pomysłowa, lojalna. Niezawodna przyjaciółka i znakomita doradczyni, której sama obecność gwarantuje pomyślne rozwiązanie wszystkich spraw i kłopotów. 

 W gruncie rzeczy, nie łączy mnie z nią absolutnie nic. A już szczególnie charakter. Nie jestem ani doświadczony, ani mądry, ani wyrozumiały. Nie mam w sobie nawet kropli empatii z tego, co posiada ona. Nie cieszę się wśród swoich znajomych i przyjaciół reputacją człowieka, do którego można przyjść z każdą sprawą (nie mam im tego za złe; nawet w dużej części ich rozumiem). I przede wszystkim nie osiągnąłem w życiu absolutnie nic. A przynajmniej nic takiego, co sprawiłoby, że w głębi duszy odczuwałbym w każdej chwili pewność co do tego, że jestem coś wart. Poza jednym: mnie również ostatnio dopadła rozpacz w najmniej spodziewanym momencie.

 Nie spodziewałem się jej; tkwiłem  w pułapce fałszywej pewności siebie, przekonany o tym, że solidny fundament, na którym postawiłem swoje życie, nie ma prawa się zachwiać. Wydawało mi się, że ułożyłem sobie kilka podstawowych spraw i kilka podstawowych relacji. Na dodatek działałem prężnie i śmiało jak nigdy. Na ustach miałem piękny cytat o tym, że człowiek pełen radości może wszystko, na głowie wiele rzeczy do załatwienia (które koniec końców udało mi się załatwić), a w sercu niecierpliwe oczekiwanie - z takim podejściem przecież wszystko musi pójść po mojej myśli!

 Życie pokazało mi, jak dotkliwie się pomyliłem. W czterdzieści osiem godzin moja pewność siebie, moje poczucie własnej wartości i fundament mojego życia zostały dosłownie zbombardowane. Pokłóciłem się z osobą, której zawdzięczam dosłownie wszystko. W pewnym stopniu naprawiłem swoją relację z inną osobą, po to by lada moment wrócić do dawnej wojny podjazdowej. Przeżyłem moment trwogi, przebywając w towarzystwie znajomych i przyjaciół, kiedy to uświadomiłem sobie, że choć łączy nas wiele, to jednak zawsze pozostanie ta ostatnia granica niezrozumienia, której oni nigdy nie przekroczą. Siedziałem pośród zgiełku, obserwując, słuchając, czasami coś wtrącając od siebie. Zrobiło mi się duszno i gorąco. W pewnej chwili ponownie poczułem się samotny i wyobcowany i jedyne czego pragnąłem to, wyjść na dwór i schłodzić rozgrzaną głowę.

 Gdybym miał określić to uczucie jednym słowem, posłużyłbym się terminem, który swego czasu wymyśliłem i który w mojej interpretacji jest bardzo dosadny - nieprzynależenie.

 A na koniec jeszcze przeżyłem prawdopodobnie największy i najbardziej intensywny kryzys wiary od czasu mojego nawrócenia. Trudno nawet wskazać konkretne miejsce, w którym coś zaczęło szwankować; to było takie zbicie naczynia. Nie wiadomo, gdzie to się rozpoczęło i gdzie skończyło. Zacząłem wątpić praktycznie we wszystko, w moim sercu zrodziła się przedziwna gorycz i rozczarowanie, znużenie i poczucie odrzucenia. Choć może to zabrzmieć dziwnie i głupio (bo w końcu tak na serio katolikiem jestem dopiero od dwóch lat), to poczułem się tą moją wiarą zmęczony.

 Dawno nie przeżyłem takiego kryzysu. Takiego kryzysu na serio, kiedy prawie wszystko wali Ci się w gruzy, a to, co uznajesz za bezdyskusyjnie pewne, nagle przestaje Cię satysfakcjonować. A wszystko z czym się identyfikujesz, bez żadnego konkretnego powodu przeobraża się na Twoich oczach w stek bzdur.

 Wiesz jak to wszystko się skończyło? Nie hucznym zwycięstwem nad własną słabością. Nie triumfalnym powrotem do dawnego życia, w chwale i glorii tego, który przezwyciężył próbujące go zniewolić siły ciemności i mroku. Nie upokorzeniem i wyszydzeniem własnych wątpliwości.

 Skończyło się dokładnie tym, czego wcześniej mi zabrakło. Pokorą i refleksją nad samym sobą, odnalezioną podczas klęczenia i następującego po nim spaceru. Nie przekroczyłem żadnej metafizycznej granicy. Nie rozmawiałem z Bogiem twarzą w twarz. Nie doznałem objawienia. Po prostu zacząłem się zastanawiać i zrozumiałem, że...

 Nie ma sensu rozczulać i litować się nad sobą. A o tym, co należy zrobić w takiej sytuacji powie kolejny fragment:

"- Czy opowiadałem ci kiedyś, czego nas uczono w Akademii?
  - Nie...
   Detektyw nigdy nikomu nie opowiadał, czego go uczono w Akademii. 
  Nadstawili uszu.
 - Mieliśmy długie bojowe marsze nocą. Każdy z nas mógł wtedy zginąć, bo las był pełen zasadzek. I to wcale nie markowanych. Czyhały węże, trujące storczyki, jadowite skorpiony. A nasz kapitan, nieodżałowanej pamięci pointer Maks, kiedy leżałem w błocie na głębokości jednego metra i miałem uczucie, że nigdy, przenigdy nie wygrzebię się z tego paskudnego rowu, stawał nade mną i spokojnie mówił: - Przestań się nad sobą rozczulać. Wstajesz, idziesz, żyjesz. Rozumiesz?"

 Właśnie te ostatnie słowa niech stanowią przesłanie mojego tekstu. Jeżeli kiedykolwiek dopadnie Cię wewnętrzny kryzys, nie szukaj na siłę jego rozwiązania. Znajdź ten brakujący element, który doprowadził do kryzysu, pozwól, aby zagościł w Twoim życiu i przede wszystkim nie rozczulaj się nad sobą. Nie musisz od razu uśmiechać się od ucha do ucha dwadzieścia cztery godziny na dobę.

 Ale też nie pogrążaj się jeszcze bardziej w błocie.
 Pamiętaj: wstajesz, idziesz, żyjesz!

----------------------------------------------------------------------------------
Obydwa cytaty pochodzą z książki Macieja Wojtyszki pt. "Bromba i Psychologia"
Tekst opatrzony zdjęciem Guillermo Carballi

Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009