czwartek, 29 września 2016

Inny tekst o przegrywaniu

0 komentarze


Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska - Józef Piłsudski

Co należy zrobić po upadku? To, co robią dzieci: podnieść się.- Aldous Huxley

* * *

 Zdradzę Wam sekret.
 Istnieją chyba tylko dwa takie stany emocjonalne, których serdecznie i z całego serca nienawidzę doświadczać. Myśl o nich napawa mnie głęboką odrazą, każde ich wspomnienie - dreszczem grozy. Unikam ich jak ognia, staram się robić wszystko, co w mojej mocy, żeby się w nie nie wplątać.
  Pierwszym z nich jest wstyd.
  Drugim z nich jest bezsilność po porażce.
  O wstydzie nie będę Wam opowiadał, jeszcze nie przyszedł na to czas. 
  O porażkach mogę co nieco opowiedzieć.

* * *

 Autentyczna opowieść może sprzed trzech tygodni.
 Leżę na zimnym jak diabli korcie tenisowym (nawierzchnia mączkowa, mój ulubiony biały strój właśnie rozpacza z żalu nad utraconą czystością, pół pleców mam pomarańczowe od mączki) i biję zaciśniętą pięścią z rezygnacją i wściekłością w twardą powierzchnię boiska. To niesprawiedliwe! Znowu! Nie, po prostu nie! Nie zgadzam się! 
 Moje wojownicze serce nie chce pogodzić się z porażką, tym bardziej, że zwycięstwo było przecież na wyciągnięcie ręki!
 Wstaję i podchodzę do siatki, aby pogratulować przeciwnikowi wygranej bardziej z przyzwoitości i grzeczności, aniżeli szczerego podziwu dla jego umiejętności. Umknął mi, następnym razem lepiej to rozegram.
  Siadam załamany na ławce, chowam głowę w ręczniku i po prostu trwam przez dłuższą chwilę w tym stanie totalnej bezradności, totalnej wściekłości, totalnej złości. W stanie absolutnej klęski. Nie płaczę, nie krzyczę, nie robię sobie wyrzutów. Nie mam na to siły. Może rzeczywiście dałem z siebie wszystko?
  Potem wracam do domu. Gryząca gorycz i żal pozostaną przez jakiś czas zostaną. Podobnie jak i poczucie zmarnowanej szansy. Którejś z kolei zresztą. 
  Może rzeczywiście nie powinienem się tak przejmować? Może rzeczywiście to tylko gra?
  Dobra, tylko, że tak się jakoś składa, że w tej grze jest dokładnie tak jak w życiu. Są zwycięstwa i porażki. Trzeba nauczyć się wygrywać bez popadania w pychę i w samozachwyt i przegrywać bez przesadnej martyrologii i użalania się nad sobą.
 I iść dalej po wszystkim, nie zatrzymywać się, nie rozpamiętywać w nieskończoność.
 Oraz, co skądinąd właśnie jest zasadniczym przesłaniem tego tekstu, wyciągać wnioski z porażek i uczyć się na nich jak najwięcej. Brzmi to może jak kolejny nudny frazes w stylu niezapomnianego klasyka polskiego internetu Piotra "Jesteś Zwycięzcą" Blandforda, ale obiecuję, postaram się być maksymalnie konkretny, szczery i prawdziwy.

* * *

Oto cztery rzeczy, których nauczyło mnie przegrywanie:

1. Pokora. Możesz być nie wiem jak silny, ale bez pokory jesteś nikim. Możesz być nie wiem jak słaby, ale jeśli masz pokorę... wtedy naprawdę jesteś kimś. Coś niesamowitego siedzi w tych wszystkich ludziach, którzy każdą porażkę (także tę życiową, a może nawet przede wszystkim) przyjmują ze spokojem ducha, godzą się z nią, nie krzyczą i nie klną. Tak jest. Tak musi być. Trochę tak jak w tej osławionej książce "Moc uwielbienia": Bądź uwielbiony, Boże, w moim raku, w mojej chorobie, we wszystkich moich trudnościach. W moim upokorzeniu. To jest prawdziwa wielkość. Nie ten chwilowy błysk sławy, przemijający wieniec zwycięstwa, upojenie triumfem i szyderczy uśmiech zadufanego w sobie zwycięzcy - owszem, to też niekiedy może mieć swój urok, nie mówię, że nie. Ale pokora... Absolutnie uwielbiam i darzę największym z możliwych podziwem ludzi pokornych. I kiedy mimowolnie dostrzegam w sobie, jak po każdej klęsce moja złość zastąpiona zostaje przez pokorę, pozwalam sobie przez krótką chwilę na ów rzadki luksus bycia z siebie dumnym.

2. Wstawanie. Banalne, co? Jak się upada, to trzeba później wstać. Tylko że bez oklasków, bez szpalerów, bez wiwatów. Wstaje się przeważnie brudnym, sponiewieranym, dalekim od upragnionego stanu idealnego. I paradoksalnie na tym polega cała wielkość powstawania. To nie jest gra, że sobie zapiszesz na wszelki wypadek jakiś bezpieczny moment i wrócisz do niego, jak coś się zacznie psuć. Nie, pełne ryzyko i całokształt konsekwencji. Budujemy i burzymy z rozmachem. Gmachy do nieba albo kompletna ruina. Jak się osiągnie ten gmach to pół biedy, wtedy trzeba walczyć z rodzącą się w sercu pychą. Ale co z ruiną? Co z wyczołgiwaniem się z gruzów kolejnych rozwalonych życiowych planów? Tego się trzeba nauczyć. Nabrać w tym wprawy. I tego uczą porażki.

3. Chcieć znowu zawalczyć. Podnieść się i stanąć na nogi to jedno, ale wrócić do źródła swojej klęski i spróbować raz jeszcze, niekoniecznie może z głębokim przekonaniem i niesłabnącym zapałem, za to z nadzieją i pragnieniem walki - to jest dopiero kapitalna sprawa! 

4. Świadomość własnej słabości i niedoskonałości. No bo w sumie... Jak tu inaczej dostrzec te nasze niedomagania i braki, skoro kroczymy przez życie pewnym krokiem zwycięzców, którym nikt nie podskoczy? Jak inaczej rozpoznać miejsca, cechy, problemy, nad którymi powinniśmy pracować? Czasami taki bolesny wstrząs jest bardziej niż potrzebny. Czasami warto sobie zakosztować goryczy klęski, by zrozumieć, że coraz bardziej pogrążamy się w bagnie. Często te nasze życiowe porażki to takie dzwonki ostrzegawcze, takie wyznaczniki "weź się ogarnij", "zrób to inaczej", "napraw to", "w ten sposób do niczego to Cię nie doprowadzi". 

* * *

 Czy to znaczy, że w porażkach nie ma miejsca już na łzy, krzyk i rozpacz? Czy ich miejsce na stałe ma zająć chłodna analiza, pokora, powstawanie, świadomość własnej słabości? Oczywiście, że nie. Płacz. Krzycz. Rozpaczaj. Długo, tyle ile będzie potrzeba. A potem spróbuj się czegoś nauczyć.
  I, zaklinam Cię, nie bój się przegrywać!





Read more

sobota, 10 września 2016

Czarne i białe

0 komentarze

"Mieszanie dobra i zła to największa krzywda. Prosty, normalny człowiek chce wiedzieć, co jest dobre i co jest złe. Tak to sobie tłumaczę." - Dariusz Kowalski, bardziej znany jako Janusz Tracz

"Ludzie mówią o nich: Czy ten człowiek jest z Bogiem czy też z diabłem?”. Zawsze w szarości. Są letni, ani jaśniejący ani też w ciemności. Bóg takich nie kocha. W Apokalipsie Pan o tych chrześcijanach szarości, mówi: «Ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust» (Ap 3, 15-16). Pan jest mocny wobec chrześcijan szarości, którzy mówią: „Jestem chrześcijaninem, ale bez przesady!”, czyniąc jednocześnie wiele zła, bo sieją zamęt i złe świadectwo”- Franciszek

 Pamiętam do dziś burzę, która rozpętała się po moim pamiętnym wpisie (dla leniwych: tutaj) poruszającym temat aborcji. To był prawdziwy kij włożony w mrowisko. Najwięcej wyświetleń w historii bloga, najwięcej komentarzy (a w zasadzie jedna długa polemika z pewną czytelniczką), liczne udostępnienia etc.

 Może kogoś zdziwi to, co teraz napiszę, ale nie czułem się wtedy dobrze. Nie cieszyło mnie to całe zamieszanie, choć poniekąd taki właśnie był cel wpisu: walnąć prawdą między oczy. Trudno przychodziło mi cieszyć się z kolejnych wyrazów uznania od przyjaciół i znajomych (za wszystkie jednak serdecznie dziękuję), jeszcze trudniej wdawać się w kolejne dyskusji z osobami niezgadzającymi się z moją opinią. Nie wiem, dlaczego tak było, ale tamta sytuacja pozwoliła mi dokonać jednego bardzo interesującego spostrzeżenia:

 Mówienie prawdy i stawanie w jej obronie wcale nie musi być przyjemne. I to nie tylko ze względu na krytykę z zewnątrz. Teoretycznie powinienem być z siebie dumny, jaki to ja jestem wielki katolik i patriota, że tak odważnie prezentuję swoje poglądy i nie boję się ich bronić. Niczego takiego nie czułem. 

 Wtedy tego nie rozumiałem. Dziś uważam to za łaskę. 

  Łaskę pokory.

* * *

 Świat nie jest czarno-biały!

 Trudno zliczyć, ile razy natknąłem się w życiu na to stwierdzenie (Ty, zapewne również).
 Któregoś razu zacząłem więc się zastanawiać: czym u licha może być więc ta szarość, o którą tak uparcie niektórzy walczą? 
 Odpowiedź trochę się przede mną ukrywała, jednak w końcu ujawniła swoje prawdziwe oblicze.
 Odpowiedź ta brzmi: Okoliczności.
 Świat nie jest czarno-biały, ponieważ okoliczności towarzyszące poszczególnym wydarzeniom są zmienne i znacząco wpływają na ich odbiór i na nasze postawy zajmowane w tychże sytuacjach.
 Doprawdy?
 Serio można tak podchodzić do rzeczywistości? Że coś jest raz dobre w swej istocie, raz złe, a jeszcze kiedy indziej obojętne? Czy nie kryje się w tym jakaś sprzeczność?
 Jeżeli tego samego przestępstwa dopuszcza się celebryta i biedak, to przymykamy oko na postępowanie celebryty, wszak jest on dobrym znajomym dobrego znajomego sędziego! A do tego celebrytą!
 Jeżeli tego samego przestępstwa dopuszcza się celebryta i biedak, to przymykamy oko na postępowanie biedaka, wszak jest on biedny i jego położenie wszystko tłumaczy!
 Intencje, powody, okoliczności, jasne to wszystko ulega zmianom. Panta rhei!
 Istota konkretnych zjawisk takich jak kłamstwo i prawda, zdrada i uczciwość, oszustwo i sprawiedliwość, zło i dobro są niezmienne!
 To jest ta Czerń i Biel. 
 Szarość może tylko stanowić niewiele znaczący dodatek do nich, a już na pewno w żadnym razie nie powinna ich przesłaniać.

* * *

  Czym więc zatem powinno być mówienie prawdy i bronienie jej, skoro w swej istocie nie jest związane ściśle z przyjemnością i nie służy naszej wewnętrznej dumie?
  Obowiązkiem.
  Obowiązkiem nie przypisanym ściśle katolikom, patriotom, społecznikom, czy komukolwiek innemu.
  Obowiązkiem powierzonym wszystkim ludziom o wrażliwych sercach.

  * * *

 Tak, mi też się zdarza kłamać w dobrych intencjach. Albo przepisywać pracę domową na dziesięć minut przed lekcją. 
 Staram się jednak nie przechodzić koło tego obojętnie. Traktować jako konieczność w świecie obowiązujących reguł. Twierdzić, że tak po prostu musi być.
  Mam wyrzuty sumienia.
  To niewiele, racja.
  Ale "to niewiele" pozwala mi wynurzyć się choć na sekundę z oceanu szarości i zaczerpnąć czarno-białego powietrza, czystego, życiodajnego, pewnego.
  A to już coś więcej.

* * *

  Zawsze wychodzę z założenia, że jeżeli w coś się angażuję na poważnie, to angażuję się na sto procent, ze wszystkich sił, bez bylejakości (w tym miejscu pozdrowienia dla x. A.W.). Na szczęście nie prowadzi to do perfekcjonizmu, bo kolejną łaską, jaką otrzymałem, jest znajomość własnych ograniczeń. Bardzo ułatwia mi to życie, nie wdaję się w ślepą pogoń za idealnością.
  Nie zmienia to faktu, że gdy już się za coś biorę, staram się to zrobić dobrze. Nie zawsze mi to wychodzi, ale przynajmniej mam czyste sumienie, że zrobiłem...
  Zrobiłem, co mogłem.
 I zdanie to, traktowane poważnie, nie jako wymówka i frazes powtarzany przez ludzi, którzy z lenistwa odpuścili, poddali się, można uznać za świetny punkt wyjścia dla kogokolwiek do stworzenia własnej filozofii życia.
 Uwierz mi, tyle wystarczy, żeby pozbyć się ze swojej duszy sporej części tego pierwiastka szarości i stać się bardziej czarno-białym człowiekiem.
 A myślę, że gra jest warta świeczki.
  
 
Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009