"Bez wiary potykamy się o źdźbło słomy, z wiarą przenosimy góry" - Soren Kierkegaard
Obsługiwane przez usługę Blogger.

O Blogu

Moje, mniej lub bardziej osobiste, przemyślenia dotyczące różnych spraw, od filozofii, przez literaturę, psychologię, socjologię, aż po kwestie religijne.

poniedziałek, 17 października 2016

Pożegnanie

0 komentarze

This is the End, beautiful friend, the End...

 Wszystko ma swój czas, jak to trafnie spostrzegł Kohelet i nie ma wyjątków od tej reguły. Mój blog takim wyjątkiem również nie będzie.

 Wszystko zaczęło się dwa lata temu (2014), gdy pewnej sierpniowej nocy uświadomiłem sobie dość zuchwale, że nie jestem wcale taki głupi i że od czasu do czasu przydarzają mi się nawet interesujące myśli, które można ładnie ubrać w tekst i przedstawić światu jako prawdę objawioną. Wpadłem na pomysł założenia bloga, a że za bardzo się na tym wtedy nie znałem, to poprosiłem o pomoc kolegę z klasy i wystartowałem. Dzięki Mati!
  
 Należało wymyślić nazwę. Lubiłem już wtedy wędrowanie. Lubiłem też noce. A w pewnym słuchowisku o. Szustak, którego bardzo szanuję, pięknie połączył jedno z drugim i zinterpretował. Przemówiło to do mnie i to na tyle, że stwierdziłem, że można z tego zrobić nazwę. Miałem wtedy wielkie ciśnienie na głoszenie światu moich wymysłów, więc nie zastanawiałem się długo. Padło na "Wędrując przez Noc" i z perspektywy czasu był to bardzo trafny wybór. Po dwóch latach nadal przyznaję się do tej nazwy i w żaden sposób się jej nie wstydzę.

 Zaczęło się moje bazgranie. Od tekstów czysto filozoficznych, po poezje, recenzje i psychologizmy. Dziś bawi mnie ta moja "wszechstronność", wtedy na serio myślałem, że mam światu do obwieszczenia Naprawdę Ważną Wiadomość. Potem na szczęście się poprawiłem i wprowadziłem do moich tekstów ten specyficzny element delikatnego artyzmu, nieprzewidywalności i subiektywności. To uczyniło je znacznie bardziej nadającymi się do czytania i przede wszystkim przyczyniło się do zwiększenia ich jakości.

 Cały rok 2015 publikowałem jak szalony i w zasadzie w tych czterdziestu tekstach zawiera się esencja mojego blogowania - o wszystkim w niebanalny sposób, takie przyświecało mi hasło. I chyba nawet jakoś udawało mi się je wypełniać, taką przynajmniej mam nadzieję.

 Najgorsze momenty? Kiedy tekst, nad którym biedziłem się dwie godziny, przechodził bez echa. Zdarzyło się tak kilka razy.

 Najlepsze momenty? Kiedy tekst, który napisałem pod wpływem impulsu, robił furorę wśród moich znajomych i dostawałem bardzo pozytywne komentarze z różnych stron.

  Spośród osiemdziesięciu pięciu wybrałem dziesięć najważniejszych (najważniejszych, nie najlepszych!) dla mnie tekstów. Oto one:



  Zanim się na dobre pożegnam, chciałbym jeszcze podziękować. Ten blog zapewne nie funkcjonowałby tak długo i tak owocnie, gdyby nie moi rodzice, którzy uparcie wbijali mi do głowy, że wcale nie jestem tak beznadziejny i że ta moja pisanina wbrew pozorom ma sens i być może jest komuś potrzebna.
 Równie istotne było dla mnie wsparcie ze strony kilku naprawdę bliskich mi osób, które szczególnie w pierwszej fazie istnienia bloga (choć później też) służyły mi poradami, wyrażały swoje zdanie i uświadamiały mi, że te słowa lądują w czyichś sercach, a nie tylko na stronie internetowej. Ola, Łukasz, Wiktoria, Asia - dziękuję! Dziękuję też oczywiście każdemu, kto kiedykolwiek zetknął się z moją blogerską twórczością (jak to górnolotnie brzmi!) i wspierał mnie przez te dwa lata!

 Na koniec powtórzę to, co już parę osób miało okazję słyszeć z moich ust: jeżeli choć jedna osoba dzięki lekturze choć jednego tekstu czegoś się dowiedziała, zmieniła perspektywę, coś sobie uświadomiła - ja swój cel osiągnąłem.

 I żeby nie pozostawiać Was tylko z takim suchym podsumowaniem i podziękowaniami - oto moje osobiste pożegnanie z blogiem:

Przesłanie Wędrowca przez Noc

Idź dokąd nie poszedł nikt inny
do oślepiającej światłości świtu po wieczne wytchnienie

idź rozglądając się uważnie
czy aby przechodnie półcienie nie próbują zepchnąć cię ze szlaku

każdy twój oddech gest słowo to niechciane świadectwo
jeśli nie chcesz nie musisz wcale go dawać

bądź odważny
inaczej całe twoje wędrowanie na marne

bądź sprawiedliwy
a miara którą osądzasz innych niech będzie kwestią dżentelmeńskiej umowy

nie unoś się gniewem
żadna sprawa tak naprawdę nie jest tego warta

gardź jeżeli będzie to nieuniknione
gardź ideami nigdy człowiekiem
nawet jeżeli twoje szyderstwo słyszeć miałaby tylko cisza
lub twoja niezgoda miałaby sprowadzić na ciebie powszechne wykluczenie

strzeż się jednak pychy serca
fałszywej skromności i próżności
poczucia otrzymania największej z misji

strzeż się czarnych dziur w sercu
kochaj groźny szum fal
kruka siedzącego ci na ramieniu o przeszywającym wzroku
chłód nocy nieskończoność gwieździstego firmamentu
i bladego strażnika wszystkich twoich trudów

nie oczekuj niesłychanego zawsze bądź w drodze
póki w twoich źrenicach gości ten osobliwy błysk

ufaj towarzyszom wędrówki słuchaj ich cierpliwie
w ten sposób nie zyskując nic dasz im wszystko
śmiej się z tych którzy zakazują ci marzyć
nie trać nadziei

niczego nie dostaniesz
wiedziałaś o tym dobrze wyruszając w drogę

idź a świt nadejdzie prędzej niż myślisz
rosa poranna schłodzi twe strudzone wargi
a ty sam odpoczniesz zrozumiany wśród tobie podobnych
wiecznych tułaczy bez domu o sercach zbyt wielkich
których nie spodziewałeś się tam zastać

bądź wierny Idź
 


 PS  To tylko koniec Wędrując przez Noc, będę oczywiście pisał dalej. A gdzie, jak i o czym, to już inna sprawa, tego jeszcze sam nie wiem. Na pewno jednak nie jest to moje ostatnie słowo.
 PPS Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek zechciałby wydeklamować powyższy wiersz, uczynić to powinien właśnie w takiej scenerii: deszczowy majowy dzień, Budapeszt, widok na Dunaj, wszędzie melancholia.
 PPPS Zostawiam te wszystkie teksty dla Was, wracajcie do nich, jeśli tylko taką będziecie mieli ochotę i potrzebę. Niech trwają one w waszej pamięci jak bajki (w gruncie rzeczy wiele z nich to rzeczywiście bajki) - ktoś je kiedyś opowiedział, ktoś spisał, ktoś zapamiętał; historia zapomni bajarza, natomiast jego dzieła trwać będą w ludzkiej świadomości.





Read more

czwartek, 29 września 2016

Inny tekst o przegrywaniu

0 komentarze


Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska - Józef Piłsudski

Co należy zrobić po upadku? To, co robią dzieci: podnieść się.- Aldous Huxley

* * *

 Zdradzę Wam sekret.
 Istnieją chyba tylko dwa takie stany emocjonalne, których serdecznie i z całego serca nienawidzę doświadczać. Myśl o nich napawa mnie głęboką odrazą, każde ich wspomnienie - dreszczem grozy. Unikam ich jak ognia, staram się robić wszystko, co w mojej mocy, żeby się w nie nie wplątać.
  Pierwszym z nich jest wstyd.
  Drugim z nich jest bezsilność po porażce.
  O wstydzie nie będę Wam opowiadał, jeszcze nie przyszedł na to czas. 
  O porażkach mogę co nieco opowiedzieć.

* * *

 Autentyczna opowieść może sprzed trzech tygodni.
 Leżę na zimnym jak diabli korcie tenisowym (nawierzchnia mączkowa, mój ulubiony biały strój właśnie rozpacza z żalu nad utraconą czystością, pół pleców mam pomarańczowe od mączki) i biję zaciśniętą pięścią z rezygnacją i wściekłością w twardą powierzchnię boiska. To niesprawiedliwe! Znowu! Nie, po prostu nie! Nie zgadzam się! 
 Moje wojownicze serce nie chce pogodzić się z porażką, tym bardziej, że zwycięstwo było przecież na wyciągnięcie ręki!
 Wstaję i podchodzę do siatki, aby pogratulować przeciwnikowi wygranej bardziej z przyzwoitości i grzeczności, aniżeli szczerego podziwu dla jego umiejętności. Umknął mi, następnym razem lepiej to rozegram.
  Siadam załamany na ławce, chowam głowę w ręczniku i po prostu trwam przez dłuższą chwilę w tym stanie totalnej bezradności, totalnej wściekłości, totalnej złości. W stanie absolutnej klęski. Nie płaczę, nie krzyczę, nie robię sobie wyrzutów. Nie mam na to siły. Może rzeczywiście dałem z siebie wszystko?
  Potem wracam do domu. Gryząca gorycz i żal pozostaną przez jakiś czas zostaną. Podobnie jak i poczucie zmarnowanej szansy. Którejś z kolei zresztą. 
  Może rzeczywiście nie powinienem się tak przejmować? Może rzeczywiście to tylko gra?
  Dobra, tylko, że tak się jakoś składa, że w tej grze jest dokładnie tak jak w życiu. Są zwycięstwa i porażki. Trzeba nauczyć się wygrywać bez popadania w pychę i w samozachwyt i przegrywać bez przesadnej martyrologii i użalania się nad sobą.
 I iść dalej po wszystkim, nie zatrzymywać się, nie rozpamiętywać w nieskończoność.
 Oraz, co skądinąd właśnie jest zasadniczym przesłaniem tego tekstu, wyciągać wnioski z porażek i uczyć się na nich jak najwięcej. Brzmi to może jak kolejny nudny frazes w stylu niezapomnianego klasyka polskiego internetu Piotra "Jesteś Zwycięzcą" Blandforda, ale obiecuję, postaram się być maksymalnie konkretny, szczery i prawdziwy.

* * *

Oto cztery rzeczy, których nauczyło mnie przegrywanie:

1. Pokora. Możesz być nie wiem jak silny, ale bez pokory jesteś nikim. Możesz być nie wiem jak słaby, ale jeśli masz pokorę... wtedy naprawdę jesteś kimś. Coś niesamowitego siedzi w tych wszystkich ludziach, którzy każdą porażkę (także tę życiową, a może nawet przede wszystkim) przyjmują ze spokojem ducha, godzą się z nią, nie krzyczą i nie klną. Tak jest. Tak musi być. Trochę tak jak w tej osławionej książce "Moc uwielbienia": Bądź uwielbiony, Boże, w moim raku, w mojej chorobie, we wszystkich moich trudnościach. W moim upokorzeniu. To jest prawdziwa wielkość. Nie ten chwilowy błysk sławy, przemijający wieniec zwycięstwa, upojenie triumfem i szyderczy uśmiech zadufanego w sobie zwycięzcy - owszem, to też niekiedy może mieć swój urok, nie mówię, że nie. Ale pokora... Absolutnie uwielbiam i darzę największym z możliwych podziwem ludzi pokornych. I kiedy mimowolnie dostrzegam w sobie, jak po każdej klęsce moja złość zastąpiona zostaje przez pokorę, pozwalam sobie przez krótką chwilę na ów rzadki luksus bycia z siebie dumnym.

2. Wstawanie. Banalne, co? Jak się upada, to trzeba później wstać. Tylko że bez oklasków, bez szpalerów, bez wiwatów. Wstaje się przeważnie brudnym, sponiewieranym, dalekim od upragnionego stanu idealnego. I paradoksalnie na tym polega cała wielkość powstawania. To nie jest gra, że sobie zapiszesz na wszelki wypadek jakiś bezpieczny moment i wrócisz do niego, jak coś się zacznie psuć. Nie, pełne ryzyko i całokształt konsekwencji. Budujemy i burzymy z rozmachem. Gmachy do nieba albo kompletna ruina. Jak się osiągnie ten gmach to pół biedy, wtedy trzeba walczyć z rodzącą się w sercu pychą. Ale co z ruiną? Co z wyczołgiwaniem się z gruzów kolejnych rozwalonych życiowych planów? Tego się trzeba nauczyć. Nabrać w tym wprawy. I tego uczą porażki.

3. Chcieć znowu zawalczyć. Podnieść się i stanąć na nogi to jedno, ale wrócić do źródła swojej klęski i spróbować raz jeszcze, niekoniecznie może z głębokim przekonaniem i niesłabnącym zapałem, za to z nadzieją i pragnieniem walki - to jest dopiero kapitalna sprawa! 

4. Świadomość własnej słabości i niedoskonałości. No bo w sumie... Jak tu inaczej dostrzec te nasze niedomagania i braki, skoro kroczymy przez życie pewnym krokiem zwycięzców, którym nikt nie podskoczy? Jak inaczej rozpoznać miejsca, cechy, problemy, nad którymi powinniśmy pracować? Czasami taki bolesny wstrząs jest bardziej niż potrzebny. Czasami warto sobie zakosztować goryczy klęski, by zrozumieć, że coraz bardziej pogrążamy się w bagnie. Często te nasze życiowe porażki to takie dzwonki ostrzegawcze, takie wyznaczniki "weź się ogarnij", "zrób to inaczej", "napraw to", "w ten sposób do niczego to Cię nie doprowadzi". 

* * *

 Czy to znaczy, że w porażkach nie ma miejsca już na łzy, krzyk i rozpacz? Czy ich miejsce na stałe ma zająć chłodna analiza, pokora, powstawanie, świadomość własnej słabości? Oczywiście, że nie. Płacz. Krzycz. Rozpaczaj. Długo, tyle ile będzie potrzeba. A potem spróbuj się czegoś nauczyć.
  I, zaklinam Cię, nie bój się przegrywać!





Read more

sobota, 10 września 2016

Czarne i białe

0 komentarze

"Mieszanie dobra i zła to największa krzywda. Prosty, normalny człowiek chce wiedzieć, co jest dobre i co jest złe. Tak to sobie tłumaczę." - Dariusz Kowalski, bardziej znany jako Janusz Tracz

"Ludzie mówią o nich: Czy ten człowiek jest z Bogiem czy też z diabłem?”. Zawsze w szarości. Są letni, ani jaśniejący ani też w ciemności. Bóg takich nie kocha. W Apokalipsie Pan o tych chrześcijanach szarości, mówi: «Ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust» (Ap 3, 15-16). Pan jest mocny wobec chrześcijan szarości, którzy mówią: „Jestem chrześcijaninem, ale bez przesady!”, czyniąc jednocześnie wiele zła, bo sieją zamęt i złe świadectwo”- Franciszek

 Pamiętam do dziś burzę, która rozpętała się po moim pamiętnym wpisie (dla leniwych: tutaj) poruszającym temat aborcji. To był prawdziwy kij włożony w mrowisko. Najwięcej wyświetleń w historii bloga, najwięcej komentarzy (a w zasadzie jedna długa polemika z pewną czytelniczką), liczne udostępnienia etc.

 Może kogoś zdziwi to, co teraz napiszę, ale nie czułem się wtedy dobrze. Nie cieszyło mnie to całe zamieszanie, choć poniekąd taki właśnie był cel wpisu: walnąć prawdą między oczy. Trudno przychodziło mi cieszyć się z kolejnych wyrazów uznania od przyjaciół i znajomych (za wszystkie jednak serdecznie dziękuję), jeszcze trudniej wdawać się w kolejne dyskusji z osobami niezgadzającymi się z moją opinią. Nie wiem, dlaczego tak było, ale tamta sytuacja pozwoliła mi dokonać jednego bardzo interesującego spostrzeżenia:

 Mówienie prawdy i stawanie w jej obronie wcale nie musi być przyjemne. I to nie tylko ze względu na krytykę z zewnątrz. Teoretycznie powinienem być z siebie dumny, jaki to ja jestem wielki katolik i patriota, że tak odważnie prezentuję swoje poglądy i nie boję się ich bronić. Niczego takiego nie czułem. 

 Wtedy tego nie rozumiałem. Dziś uważam to za łaskę. 

  Łaskę pokory.

* * *

 Świat nie jest czarno-biały!

 Trudno zliczyć, ile razy natknąłem się w życiu na to stwierdzenie (Ty, zapewne również).
 Któregoś razu zacząłem więc się zastanawiać: czym u licha może być więc ta szarość, o którą tak uparcie niektórzy walczą? 
 Odpowiedź trochę się przede mną ukrywała, jednak w końcu ujawniła swoje prawdziwe oblicze.
 Odpowiedź ta brzmi: Okoliczności.
 Świat nie jest czarno-biały, ponieważ okoliczności towarzyszące poszczególnym wydarzeniom są zmienne i znacząco wpływają na ich odbiór i na nasze postawy zajmowane w tychże sytuacjach.
 Doprawdy?
 Serio można tak podchodzić do rzeczywistości? Że coś jest raz dobre w swej istocie, raz złe, a jeszcze kiedy indziej obojętne? Czy nie kryje się w tym jakaś sprzeczność?
 Jeżeli tego samego przestępstwa dopuszcza się celebryta i biedak, to przymykamy oko na postępowanie celebryty, wszak jest on dobrym znajomym dobrego znajomego sędziego! A do tego celebrytą!
 Jeżeli tego samego przestępstwa dopuszcza się celebryta i biedak, to przymykamy oko na postępowanie biedaka, wszak jest on biedny i jego położenie wszystko tłumaczy!
 Intencje, powody, okoliczności, jasne to wszystko ulega zmianom. Panta rhei!
 Istota konkretnych zjawisk takich jak kłamstwo i prawda, zdrada i uczciwość, oszustwo i sprawiedliwość, zło i dobro są niezmienne!
 To jest ta Czerń i Biel. 
 Szarość może tylko stanowić niewiele znaczący dodatek do nich, a już na pewno w żadnym razie nie powinna ich przesłaniać.

* * *

  Czym więc zatem powinno być mówienie prawdy i bronienie jej, skoro w swej istocie nie jest związane ściśle z przyjemnością i nie służy naszej wewnętrznej dumie?
  Obowiązkiem.
  Obowiązkiem nie przypisanym ściśle katolikom, patriotom, społecznikom, czy komukolwiek innemu.
  Obowiązkiem powierzonym wszystkim ludziom o wrażliwych sercach.

  * * *

 Tak, mi też się zdarza kłamać w dobrych intencjach. Albo przepisywać pracę domową na dziesięć minut przed lekcją. 
 Staram się jednak nie przechodzić koło tego obojętnie. Traktować jako konieczność w świecie obowiązujących reguł. Twierdzić, że tak po prostu musi być.
  Mam wyrzuty sumienia.
  To niewiele, racja.
  Ale "to niewiele" pozwala mi wynurzyć się choć na sekundę z oceanu szarości i zaczerpnąć czarno-białego powietrza, czystego, życiodajnego, pewnego.
  A to już coś więcej.

* * *

  Zawsze wychodzę z założenia, że jeżeli w coś się angażuję na poważnie, to angażuję się na sto procent, ze wszystkich sił, bez bylejakości (w tym miejscu pozdrowienia dla x. A.W.). Na szczęście nie prowadzi to do perfekcjonizmu, bo kolejną łaską, jaką otrzymałem, jest znajomość własnych ograniczeń. Bardzo ułatwia mi to życie, nie wdaję się w ślepą pogoń za idealnością.
  Nie zmienia to faktu, że gdy już się za coś biorę, staram się to zrobić dobrze. Nie zawsze mi to wychodzi, ale przynajmniej mam czyste sumienie, że zrobiłem...
  Zrobiłem, co mogłem.
 I zdanie to, traktowane poważnie, nie jako wymówka i frazes powtarzany przez ludzi, którzy z lenistwa odpuścili, poddali się, można uznać za świetny punkt wyjścia dla kogokolwiek do stworzenia własnej filozofii życia.
 Uwierz mi, tyle wystarczy, żeby pozbyć się ze swojej duszy sporej części tego pierwiastka szarości i stać się bardziej czarno-białym człowiekiem.
 A myślę, że gra jest warta świeczki.
  
 
Read more

środa, 31 sierpnia 2016

Poetyckie dziedzictwo wakacji

0 komentarze

 Z poezją tak to już jest. Człowiek może myśleć, główkować, przeżywać i poszukiwać weny przez cały rok, a ta i tak zjawi się wtedy, kiedy jej nie oczekiwał, w najmniej spodziewanym momencie. Tak było w sierpniu. Ostatnią rzeczą, ku której wtedy zmierzały moje myśli było pisanie wierszy. Autentycznie. Miałem wypocząć po ŚDM-ach, miałem wziąć udział w rekolekcjach, miałem cieszyć się wakacjami. I tak było.


 Przy okazji jednak pisałem i to chyba nawet z sensem.


I. Czyż?

Powstałe tuż po spowiedzi i czuwaniu ze wspólnotą Odnowy w Duchu Świętym,

Czyż niewiasta może zapomnieć o swoim dziecięciu?
A nawet gdyby zapomniała, Ja nie zapomnę o Tobie!
W najgorszym położeniu, w najstraszniejszym wyklęciu
Będę obok Ciebie - w zdrowiu i w chorobie

Wszak wyryłem Cię na Swych dłoniach
Wezwałem Cię niegdyś po imieniu
Byłem przy Tobie, gdy cierń królował na mych skroniach
I gdy tęskniłeś za Mną w swym największym tęsknieniu...

Toteż poprowadzę Cię dziś na łąki zielone
Do źródeł, byś spoczął tam w światłości
I Twoje wargi, struchlałe, zalęknione
Otworzą się z ulgą, w prawdzie i radości...

I śpiewać będą najpiękniejszą z pieśni
Pieśń nieskończenie słodką, pełną Mojej chwały
Pieśń, o jakiej każdy z nas śni
I tka ją ze wspomnień, które mu pozostały

I poznasz Mnie wtedy, tak do końca, ostatecznie
Spojrzysz Mi w oczy, głęboko się zachwycisz
Poczujesz się przy Mnie, nareszcie, bezpiecznie
I już Mnie nie opuścisz, odkąd tylko Mnie schwycisz

I obmyjesz w krwi Mojej swe zbrukane szaty
A one, jak obiecałem, nad śnieg wybieleją
I jak pękły krępujące Cię niegdyś kraty
Tak Moje łaski się na Ciebie tego dnia wyleją;

I wyjawię, że Twe imię zapisane w Księdze Życia
Nie pozostanie między nami już nic więcej do odkrycia
Żyć będziemy w nieskończonej wieczności
Połączeni węzłem Niegasnącej Miłości...

II. Miłość

Nie planowałem pisać tego wiersza, powstał pod wpływem impulsu, można nawet rzec: rozdrażnienia 

Czymże jest miłość?

Na to pytanie
Udzielono już miliona odpowiedzi
Pół miliona złych
Pół miliona dobrych

Nie chcę ich znać, nie potrzebuję ich. Nie obchodzą mnie.
Wcale.
Na co mi one?
Na co mi cudza opowieść o Słodyczy, skoro mam zamiar napisać własną?

To ich Słodycz, nie moja.
Wolę tysiąc lat szukać smaku mojej Słodyczy, niż co pięć minut słuchać nie-mojej opowieści o szczęściu.
To nie tak, że czegoś zazdroszczę.
Skądże.

A jednak.
Jak rozpuszczone dziecko domagam się Mojej Własnej Słodyczy, mojej własnej opowieści.
Dobry Ojciec mi ją obiecał i polecił być cierpliwym.
Więc czekam.

W tym czekaniu jednak co chwila napotykam Jej zwiastuny.

Błyszczące spojrzenia.
Aksamitne włosy.
Łagodne głosy.
Delikatne westchnienia.

Słowa i momenty co jak wicher pędzą
I natychmiast giną w otchłaniach przeszłości.

Rozmowa przy blasku gwiazd wśród chłodu nocy
I przy płomyku świecy lub przy kominku
Ciepła kawa rankiem na górskim szlaku
Lub cichy szum morza o zachodzie słońca
I uśmiech, tak uśmiech - najszczerszy, najpiękniejszy
I ufność jej oczu.

Tak smakować będzie moja miłość.
(Taką przynajmniej mam nadzieję)

Spacerami złocistymi alejami
Ciszą pełną zrozumienia
Pełnym oddaniem
Szaleństwem
Bożą Łaską
Śmiechem wśród wiosennego deszczu
Radością tańczących iskier
Wolnością nieskrępowanego wichru
Niegasnącą nadzieją

Powiesz, że śnię? Oczywiście, że śnię.
Wszak młodość jest snem.

Czymże więc jest miłość?
Treścią tego snu....

III. Sierpniowe Noce

Oli, która podrzuciła mi tytuł tego wiersza i wszystkim, którzy drżeli ubrani zbyt lekko i zbyt elegancko pośród sierpniowych nocy

Nadeszły one - sierpniowe noce
Drżymy więc z zimna, szukając się nawzajem
Lub uciekając z cienia dawnym zwyczajem
Spacerujemy wspólnie po plaży i zatoce

Gwiazdy firmament zdobią dziś obficie
Ich blask odbija się w Twych oczach
I Twój uśmiech, jak wicher na gór zboczach
Doprawdy, tak smakuje życie!

Blisko, bliżej, niż nam się zdaje
Szczęście stoi przy drodze, szczerząc zęby w uśmiechu
W spojrzeniu, w szepcie, w wyznaniu, w oddechu
Cząstkę siebie nam oddaje

Więc błądzić chcę z Tobą wśród sierpniowych nocy
Zapominając o świecie i jego podłości
Z duszą pełną pokoju i prostej radości
I z wiarą w miłość płomienną jak prorocy!

IV. W bój wyruszymy

Krucjatowiczom

W bój wyruszymy!

Dzierżąc miecz Bożego Słowa
Odziani w zbroję Prawdy
Z sercem rozpalonym Miłosierdziem
Kochając wszystkich zniewolonych

Wytrwale, pokornie, bez wielkich oczekiwań
Nie żądając od Boga niczego
Trwając w nadziei i ufności
Do końca, do końca, do końca!

Natchnieni, prowadzeni przez Ducha
Tam dokąd zechce, na krańce świata
Przeznaczającego nam wielkie dzieła
I uzdalniającego do ich wykonania

I staniemy do walki
Na życie wieczne i potępienie
Zbawiając kogo się da, wszelkimi sposobami
Na większą chwałę Bożą

I wolność zatriumfuje
Bo inaczej być nie może
Nie po to śmierć zwyciężono
By jej panowanie gdziekolwiek jeszcze trwało

Wyzwoleni z jarzma grzechu
Zmierzamy by wyzwalać braci
Bezinteresowną miłością
I ofiarną służbą

Sami z siebie słabi jesteśmy
A moc nasza płynie wyłącznie z Pana
Bronimy na ziemi Jego Królestwa
Dotkliwie bijąc pokusy i grzechy

Boży wojownicy płonący świętym gniewem
Za głosem Pana pójdziemy wszędzie
Umarli dla świata, żyjemy dla Chrystusa
Nie mając niczego, posiadamy wszystko...

I dlatego właśnie możemy wyruszyć w bój!

V.  My, romantycy

Asi

My romantycy już tak mamy

Lubimy patrzeć w gwiazdy
Nasłuchiwać ciszy
Spacerować w mroku

Wszędzie szukamy bliskości
Doszukujemy się sensu w najbłahszych gestach
Łapczywie chłoniemy życie ukryte w cudzych oczach

Chcemy żyć, nie zastanawiając się jak i dlaczego
Chcemy kroczyć zakurzonymi i zapomnianymi ścieżkami
Chcemy kochać nie za, ale pomimo

Nasz płacz, nasz śmiech
Choćby wydawał się nieistotny, przypadkowy
Czasem skrywa w sobie sztorm

Nasze serca zostały stworzone tak, by biły dwa razy szybciej

Szkoda nam czasu na sny.

Zawsze tęsknimy za wolnością.
Za tajemnicą.
Za nieznanym.

Niepewni słusznego,
Nigdy nie oszczędzamy na porywach serca.

Po prostu tak mamy.








Read more

wtorek, 28 czerwca 2016

W obronie księżniczek i książąt

2 komentarze

 Takich metafor upraszczających i kategoryzujących ludzkie zachowania, postawy i charaktery jest wiele, można by je wymieniać bez końca. Ja na celownik w tym tekście wziąłem raptem jedną z nich, za to wzbudzającą niesamowite emocje i dyskusje.

 Księżniczki i książęta. Tak wybredni, czepialscy, drobiazgowi przy tworzeniu relacji z innymi ludźmi, że zbudowanie i utrzymanie ich nie tylko zajmuje im mnóstwo czasu, ale także samo w sobie stanowi nie lada wyczyn. Nie mówiąc już o związkach. Egocentrycy, zapatrzeni w siebie, obdarzeni narcystycznym uwielbieniem samych siebie, kąśliwie spoglądający i krytykujący każdego, kto tylko próbuje z nimi nawiązać bliższą znajomość. Jednocześnie oczekujący, rozmyślający, tęskniący, wypatrujący, a przy tym jeszcze pozbawieni inicjatywy. Czy tak to wygląda naprawdę? Czy te współczesne księżniczki są naprawdę jedynie zdolne do stawiania niemożliwych do pokonania przeszkód na drodze swoim adoratorom? Czy ci współcześni książęta to naprawdę albo życiowe niedorajdy, dla których szczytem odwagi jest przywitanie się z dziewczyną, albo zarozumiali i bezczelni konkwistadorzy, seryjni łamacze serc, przekonani o swojej wyjątkowości? 

 Śmiem twierdzić, że nie tylko. I że my posługując się tą kategorią pomijamy pewien istotny aspekt całej sprawy i tym naszym generalizowaniem krzywdzimy sporą grupę ludzi.

  Zmieńmy na chwilę perspektywę i oddzielmy ziarno od plew. Bo choć z jednej strony nie ma wątpliwości, że wśród współczesnych księżniczek i książąt znajdziemy dość liczny odsetek pustych narcyzów, to z drugiej strony znajdują się tam także ludzie porządni, wartościowi, a niejednokrotnie ośmieliłbym się nawet rzec - wyjątkowi.

  Dlaczego wyjątkowi? Paradoksalnie właśnie ze względu na tą swoją "księżniczkowatość" i "książętowatość". Moim zdaniem nie jest to wada, w każdym razie na pewni nie tylko wada. Co mam na myśli? W mojej ocenie ta tak powszechnie krytykowana i wyśmiewana cecha łączy się z głębokim pragnieniem tworzenia relacji z prawdziwego zdarzenia. Nie nijakich, nie byle jakich, nie na pół gwizdka. Nie, oni i one stawiają sprawę jasno: albo angażujesz się na maksa i jesteś szczery, albo nawet nie zaczynaj, szkoda twojego i mojego wysiłku. Co więcej: oni i one chcą, wręcz żądają, żeby te ich relacje posiadały pewien poziom. Domagają się wzajemnego szacunku, zainteresowania, pragnienia zrozumienia, wysłuchania, wsparcia, a w przypadku bardzo bliskich relacji także gotowości do wyrzeczeń. A to wszystko w dzisiejszych czasach nie jest ani łatwe, ani tak powszechnie spotykane. 

 Co z wybrednością? Jak wyżej wspomniałem - to oszczędza im czasu i niepotrzebnych nerwów i pozwala wprowadzić relacji i znajomości na konkretny, właściwy, poziom. Ale jeszcze jedna ważna rzecz. Ta wybredność, staranność w dobieraniu towarzystwa, czasami też czepialstwo nie wynika wyłącznie z wysokiego mniemania o sobie. Po części też jest ona konsekwencją tego, że księżniczki i książęta są z natury ludźmi wrażliwymi, bardzo nie lubiącymi cierpienia. A skoro nie lubią być ranionymi, to logiczne jest, że sami też nie będą chcieli ranić. Stąd też w wielu sytuacjach wynika ich wycofanie, brak inicjatywy, nieśmiałość.

 No i na koniec: księżniczki i książęta to w wielu wypadkach osoby ambitne, inteligentne, znające swoją wartość. Czy może więc dziwić fakt, że szukają osób podobnych do siebie i odpowiadających ich wymaganiom? Jasne, czasami rzeczywiście przesadzają, ale z drugiej strony ludzie również przesadzają z szyderczym piętnowaniem ich postawy.

 Więc zanim następnym razem skrytykujesz swoją koleżankę/przyjaciółkę kpiąc z jej oczekiwania na księcia na białym koniu albo zwrócisz uwagę swojemu koledze/przyjacielowi, żeby nie zachowywał się jak pierwszy lepszy książę, zastanów się, czy krytykujesz jego narcyzm, czy jego ambicję.

P.S. Już dawno temu pogodziłem się z myślą, że choć powinienem się ożenić z jakąś statyczną, porządną i praktyczną kobietą, to i tak pewnie wybiorę księżniczkę. Bo tak.
Read more

sobota, 25 czerwca 2016

Gdzie kończy się wiara, a zaczyna świadectwo

0 komentarze


Augsburg, środek czerwca 2016

Z dedykacją dla Ł.M. i A.Q.

  Powoli nadchodzi wieczór i z wolna zapada zmrok. Nieśpiesznie, leniwie, subtelnie. Z wyczuciem, tak by nas nie zniechęcić. Jeszcze nie jest chłodno, ale z całą pewnością już nie jest ciepło. Siedzimy w trójkę na jednym z głównych placów Augsburga i kończymy pałaszować nasze kebaby, jednocześnie prowadząc interesującą, choć miejscami dość dołującą, dyskusję. Wokół nas przemykają mniej lub bardziej szemrane persony, tajemniczo ukrywając swe zamiary, natomiast z pobliskich barów dochodzą dźwięki charakterystyczne dla kibicowania – to wielu autochtonów zagranicznego pochodzenia wspiera reprezentację Turcji w ich drugim meczu na Euro 2016. Wśród tej mozaiki słów, odgłosów, obrazów, myśli z pewnym trudem wyłapuję pewną całość, pewną ideę, opisującą rzeczywistość, w której się znalazłem. Zamykam oczy, biorę głębszy oddech, spoglądam na towarzyszący mi duet… i z każdą sekundą zaczynam ich rozumieć coraz bardziej.

*  *  *
  Każdy chrześcijanin mniej więcej wie, o co chodzi ze słowem świadectwo. Każdy oazowicz tym bardziej. W końcu nie bez powodu Czcigodny Sługa Boży Franciszek Blachnicki umieścił je w „10 krokach ku dojrzałości chrześcijańskiej” czyli swoistym dekalogu Ruchu Światło-Życie. Świadectwo. „Trzeba iść i dawać świadectwo!”. „Świadectwo jest warunkiem prawdziwie chrześcijańskiego życia!”, „Tylko świadectwem możemy potwierdzić swoją wiarę!” i tak dalej i tak dalej, takich zdań usłyszeć i przeczytać można całe mnóstwo w wielu chrześcijańskich środowiskach. Wszystko to brzmi bardzo dumnie i pięknie, lecz tam wtedy w Augsburgu zrozumiałem, że to wcale nie o to chodzi.

 Bo można biegać po ulicach, udzielać się, muzykować i śpiewać, jednym słowem: ewangelizować – ale to wszystko ma niewiele wspólnego z prawdziwym dawaniem świadectwa. I może teza, którą teraz postawię zabrzmi kontrowersyjnie, ale moim zdaniem trzeba to powiedzieć jasno. Poprzez wszystkie powyżej wymienione czynności ludzie wybierający je ewangelizują SIEBIE, nie INNYCH. Ewangelizują siebie, bo to oczywiste, że gdy robisz coś dużą grupą, z poczuciem misji i przekonaniem o słuszności twojej racji, nikt nie wyprowadzi Cię z błędu; siła i wpływ grupy w takich sytuacjach są nieocenione. A co do innych to można zwrócić w ten sposób na siebie uwagę, jednak ta reszta, ten ogół, ten „target”, do którego mają oni zamiar dotrzeć z przekazem – on rozpatruje ich działalność w kategoriach osobliwości, dziwadła. To go nie przekona. 

 Żeby prawdziwie ewangelizować i dawać świadectwo, potrzeba czegoś innego. W pierwszej kolejności: próby, doświadczenia, kryzysu. Ten, kto wyrusza na wojnę nie myśląc o śmierci jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza w góry bez odpowiedniego sprzętu i analizy niebezpieczeństwa jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza dzielić się wiarą samemu wpierw się w niej nie zakorzeniwszy i bez doświadczenia ciężkich chwil jest… nieprzekonujący i naiwny w swym przekazie. Wtedy to zrozumiałem. Gdy opowiadali mi oni o tym, jak ciężko jest tam, w Bawarii – najbardziej katolickim landzie Niemiec być katolikiem, wtedy uświadomiłem sobie, że cały ich trud i wysiłek MUSI przynieść owoce. I że komuś takiemu, po doświadczeniach, po trudnościach, po walce, znacznie prędzej uwierzy agnostyk/ateista, niż bezmyślnie radośnie galopującym tabunom ignoranckiej młodzieży zachłyśniętej wiarą. Bo doświadczenie kryzysu uczy. Uczy wytrwałości, nadaje słowom przemawiającego ten specyficzny wydźwięk, tak przekonujący i prawdziwy. To już nie jest świergot przepojonego świętym uniesieniem nastolatka. To słowa, historia człowieka, który przez coś przeszedł, którego wiarą coś wstrząsnęło, który cierpiał. I to przemawia do wyobraźni, do duszy. Ujmuje i zjednuje ludzi. Bo nie muszą się z nami zgadzać i nie muszą wierzyć w to, w co wierzymy my. Ale muszą widzieć, że jesteśmy w swojej wierze szczerzy i nie udajemy.

  Ja, gdybym był niewierzący, pewnie kierowałbym się takim tokiem myślenia.

 Co ponadto? Świadectwo daje się w codzienności, nie jedynie przy nadarzającej się okazji. Małymi gestami, nie spektakularnymi popisami. Zbiór małych gestów przekonuje znacznie bardziej niż jeden zryw. Życzliwość, uprzejmość, szacunek, wytrwałość i cierpliwość przekonują znacznie bardziej niż płomienne przemowy, strzeliste modły na pokaz i faryzejskie wytykanie grzeszności. Bycie Chrześcijaninem przekonuje znacznie bardziej niż Pozowanie i zarozumiałe Unoszenie się własnym chrześcijaństwem. To bardzo często mnie razi. Jesteśmy chrześcijanami, ale mimo wszystko jesteśmy normalni i próbujemy to udowodnić za wszelką cenę... A może nie warto? Może po prostu Bycie Chrześcijaninem jest normalne i tyle, i niczego nie trzeba udowadniać, nie trzeba robić wbrew sobie?

* * *
 
 Taka myśl się zrodziła we mnie tam wtedy w Augsburgu. Niby ta nauka prosta i oczywista, jednak dla mnie mimo wszystko cenna. Nie nawróciłem się tam wtedy po raz drugi, ale zrozumiałem kilka mechanizmów życia duchowego i uświadomiłem sobie, że liczy się całokształt Wiary, a nie pojedyncze ewangelizacyjne wyskoki.
Read more

wtorek, 7 czerwca 2016

Prawdziwe oblicze hejtu

0 komentarze

 Zanim zaczniesz czytać ten tekst, poświęć chwilę na uświadomienie sobie tego, jak jest beznadziejny i żałosny, niemal równie beznadziejny i żałosny jak jego autor. Dzięki!

* * *

 Istnieje cała masa pojęć, które ideologowie dziennikarze, politycy i spece od marketingu próbowali - i nadal próbują wprowadzić do tego, co powszechnie nazywa się "językiem debaty publicznej" albo "dyskursem społecznym". Kaczyzm, lewactwo, czy tytułowy hejt stanowią tego doskonałe przykłady; są to pojęcia tak bardzo szerokie, że aż puste. Można pod nie podciągnąć pod nie praktycznie wszystko z racji ich słabej definiowalności i oddziałać poprzez nie na oponenta w dyskusji na polu emocji. Zwolnienie dziennikarza z telewizji - kaczyzm! Popieranie legalizacji małżeństw dla osób homoseksualnych - lewactwo! Krytyczna opinia na temat czyjejś twórczości.... - hejt!

  Czym więc tak naprawdę jest hejt? Spójrzmy na to od strony praktycznej. Hejt jest trickiem, sztuczką, strategią obronną, po którą sięgają twórcy i opiniotwórcy, kiedy natykają się na nieprzyjemne dla siebie słowa krytyki, przeważnie w mediach społecznościowych. Hejt wbrew swojej pozornej toporności i braku wyrafinowania jest w tej swojej prostocie genialny - posługując się nim można sprowadzić całą krytykę, wszystkie argumenty przeciwników i trud włożony przez nich w ich przedstawienie do irracjonalnego obrażania, wyzywania i nienawiści. Chyba nigdy w historii szeroko pojęci przedstawiciele świata mediów, kultury i sztuki nie dysponowali równie potężną bronią. Drobną krytykę zawsze można zignorować. Ale jak dać odpór zmasowanemu atakowi na to, co się stworzyło/powiedziało? Dziś wystarczy nazwać to wszystko hejtem i nie tylko obronić w ten sposób własne stanowisko, ale jeszcze zrobić z siebie ofiarę i pogrążyć oponentów w dyskusji.

 Genialne, nieprawdaż?

 Oczywiście ironizuję, jednak sprawa naprawdę jest poważna. Bo jakie są prawdziwe zamiary tych, których wymyślili i wprowadzili to pojęcie do powszechnego użytku i aktualnie promują jego użycie przy każdej nadarzającej się okazji? Odpowiedź jest prosta i napawa grozą. W tym wszystkim chodzi o stopniowe i starannie zakamuflowane odbieranie wolności, w tym konkretnym wypadku: wolności słowa. Czymże są te wszystkie przepisy i regulacje dotyczące tzw. "mowy nienawiści", jeżeli nie przykrywką? Kiedy człowiek zakazuje czegoś drugiemu człowiekowi uciekając się do instytucji państwa i prawa, jasnym staje się, że sytuacja jest niebezpieczna. Zawsze przecież można poszerzyć te przepisy, czyż nie? Wprowadzić poprawki, zmodyfikować... i nim się obejrzymy, za opowiedzenie kawału naśmiewającego się z kogoś lub czegoś będziemy lądowali w więzieniach. 
  
 Nie twierdzę, że z całą pewnością tak będzie, ale myślę, że wziąwszy pod uwagę absurdalność naszych czasów, warto mieć to smutne proroctwo na uwadze.

 Ponadto pośrednim efektem tego promowania hejtu będzie spadek jakości wytworów kultury i sztuki. No bo jak tu odnaleźć i wyróżnić naprawdę wybitne dzieło, skoro wszystkie (w obawie przed oskarżeniem o hejt) staną się nagle dobre i piękne? I jak tu sprawić, by początkujący twórcy nauczyli się wyciągać naukę z popełnionych błędów, skoro samo ich wytykanie będzie niezaprzeczalnym przejawem hejtu? I co z relacjami twórca-odbiorcy? Czy twórca i jego fani tworzyć będą jedno wielkie towarzystwo wzajemnej adoracji, nie pozostawiając tym samym miejsca na krytykę, komentarze, refleksje?

  Mając do wyboru chronienie twórców i opiniotwórców przed niepożądanymi konsekwencjami ich wypowiedzi, działań i zachowań lub otoczenie opieką wolności wypowiedzi i prawa do krytyki, bez zawahania wybieram to drugie. 

 I proszę, nie mówcie mi, że jest różnica pomiędzy hejtem a konstruktywną krytyką. W teorii może jest. W praktyce jednak wychodzi na to, że oskarżony z morza konstruktywnych argumentów wyciąga kilka najbardziej obraźliwych i najmniej treściwych, w efekcie czego reszta ląduje w tej samej kategorii.

 Chcę być złym prorokiem, ponieważ hejt w swojej istocie i konstrukcji bardzo mi przypomina orwellowską myślozbrodnię. Oby, naprawdę oby, się w nią nie przerodził.









Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009