czwartek, 30 października 2014

Depresja czy deprecjacja?

3 komentarze

 Aura za oknem z pewnością nie wzbudza w nas czystych i wesołych myśli, przenikliwe zimno sprawia, że przytłumionym głosem przeklinamy pod nosem, a szary i bezbarwny świat staje się dla nas niczym więcej jak zlepkiem obrazów; prostych i niewyrafinowanych, niewzbudzających w nas niczego poza chęcią jak najszybszego dotarcia do jakiegoś ciepłego miejsca. Inne oblicze jesieni. Dogasająca piękność ginąca pod pierwszymi ciosami szronu i zimnego wichru. W takich warunkach wcale nie trudno o czarne myśli, a czasami nawet depresję. Oczywiście czynników składających się na tą chorobę jest znacznie więcej (nie będę ich wymieniał, bo nie jestem fachowym psychologiem) i nie możemy wszystkiego przypisywać zmianie pory roku, ale nie da się ukryć, że jeżeli istnieje pora roku, która jednoznacznie kojarzy się z depresją, to jest to jesień.
  Po tym mało rzeczowym wstępie, możemy przejść do zasadniczej kwestii, którą mam zamiar poruszyć. Lubię bawić się słowami; sprawdzać ich pochodzenie (czy jak to się mówi fachowo: etymologię), rozkładać je na czynniki pierwsze czy znajdować podobieństwa pomiędzy różnymi językami. Jest to skądinąd całkiem przyjemna forma spędzania czasu podczas nudnych podróży (jeśli nie śpię lub nie czytam), a czasem podczas takich zabaw można zabrnąć naprawdę daleko.
  Tak jak ostatnio. Zafascynowała mnie minimalna różnica tkwiąca pomiędzy słowami depresja i deprecjacja. Słownik języka polskiego definiuje pierwszy z tych fenomenów jako: "zaburzenia psychiczne z grupy zaburzeń afektywnych, charakteryzujące się m. in. obniżeniem nastroju;", a to drugie jako: "obniżenie wartości czegoś". Mimo że na pozór niewiele łączy te oba terminy, to w mojej opinii z psychologicznego punktu widzenia, coś pomiędzy nimi jest.
  Uwaga na marginesie: średnio podoba mi się używanie słów psychiczny, psychologiczny etc. Moim skromnym zdaniem wypowiedź zawierająca wyrazy z tej rodziny niesie ze sobą jakąś taką suchą i sztuczną naukowość. Osobiście jest mi naprawdę trudno podejść do jakiejś sprawy z zaangażowaniem, gdy wiem, że chodzi o kwestie psychologiczne. Sytuacja zmienia się diametralnie gdy wiem, że chodzi o kwestie dotyczące duszy człowieka!
  Wróćmy jednak z meandrów mojego umysłu do zasadniczego tematu tego tekstu. Jaka relacja łączy depresję i deprecjację? Czy jedna zawiera się w drugiej? Czy coś je łączy? Czy są to dwa absolutnie różne terminy?
   Uważam, że te dwa pojęcia, poza faktem, że w obydwu przypadkach mamy do czynienia ze swego rodzaju spadkiem i obniżką, łączy je także nieuchronne powiązanie z egzystencją człowieka. Deprecjacja nie jest zjawiskiem wyłącznie występującym w handlu. Ile to razy spotykamy się z sytuacją, gdy jakaś znana nam osoba powtarza sobie: "Jestem do niczego", "Jestem beznadziejny" itd. I to jest właśnie deprecjacja w czystej postaci. Jak widzimy, od duchowej deprecjacji, czyli kwestionowaniu swojej wartości, jest o krok od depresji.
   Czy coś można jeszcze dodać? Osobiście ze zjawiskiem deprecjacji miałem do czynienia bardzo rzadko, może dlatego, że zawsze byłem świadomy własnych zdolności i talentów (nie jest to, żadne zarozumialstwo). Jeżeli ktoś cierpi na deprecjację (jakkolwiek głupio to brzmi, bo takiej choroby teoretycznie nie ma), to powinien starannie przeanalizować swoje życie. Prędzej czy później dojdzie do wniosku, że nie da się być beznadziejnym we wszystkim i że jej osobowość ma jakieś dobre strony.
  Depresja jest z kolei zjawiskiem znacznie bardziej złożonym, na którego analizę nie jestem w żadnym stopniu przygotowany pod względem merytorycznym (Cóż za odwaga! Autor przyznający się otwarcie przed czytelnikami do niewiedzy!). Cierpienie i ból z nią związane są znacznie silniejsze, a przede wszystkim znacznie bardziej niebezpieczne...
 * * *

Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Gniew i pogarda
Uczuciowe metamorfozy
O obojętności
Jak bezboleśnie popełnić samobójstwo? 



Read more

sobota, 25 października 2014

O nijakości

0 komentarze


 Nigdy nie byłem szczególnym fanem socjologii. Nie tylko dlatego, że ta dziedzina nauki stała się w ostatnich latach wręcz synonimem życiowej klęski i porażki, ale także z tej prostej przyczyny, że nie lubię patrzeć na życie ludzi poprzez pryzmat jakichś mechanizmów. Dla mnie każdy człowiek jest kimś wyjątkowym; nie ze względu na swoje zdolności, talenty, umiejętności czy sylwetkę, ale dlatego, że w ogóle istnieje! Oczywiście nie należy też popadać w hurraoptymizm (szczęśliwie mi to nie grozi) i przez wzgląd na niepowtarzalność każdej istoty ludzkiej uznawać ją za idealną i doskonałą. Z drugiej strony, dostrzegając wady i słabsze strony poszczególnych osób, nie możemy pozwolić by przesłoniły nam one zmysł wzroku i do cna obrzydziły naszych bliźnich. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz: wszyscy ludzie mają w sobie wyrytą tendencję do czynienia zła (są grzeszni). Nikt nie jest idealny, choć z pewnością niektórym do świętości jest naprawdę blisko. Zastanówmy się jednak przez moment: gdyby wszyscy byli piękni, idealni, bezgrzeszni, postępujący słusznie, czy świat nie stałby się zwyczajnie nudny i nieciekawy? Czy człowiek, pozbawiony możliwości wyboru, pozbawiony wolnej woli, pozbawiony możliwości popełnienia błędu, byłby istotą nadal tak fantastycznie utalentowaną i wszechstronną?
Ładna ilustracja nijakości.
  Miało być bardziej socjologicznie, a wstęp jakbyśmy mieli do czynienia z filozofią lub etyką. Cóż teraz już odrzucam na bok wszystkie filozoficzne idee jakie kłębią mi się w głowie i zabieram się do opisywania pewnego zjawiska społecznego, jakie udało mi się dostrzec we współczesnym społeczeństwie. Pewna swoboda, z jaką piszę jeśli chodzi o społeczeństwo, wynika z faktu, że choć do niego, chcąc nie chcąc, należę, to jakoś nigdy nie czułem się z nim silnie związany. Od solidnych kilku lat "wędruje przez noc" przekonany o tym, że nie jestem do końca normalnym i zrównoważonym psychicznie człowiekiem. O dziwo, ta świadomość okazała się niejednokrotnie pomocna i na pewno nie spowodowała u mnie żadnych negatywnych konsekwencji, a tym bardziej depresji.
  Czymś, co naprawdę może człowieka (nie tylko tak postrzelonego psychicznie jak ja, ale w zasadzie każdego) wpędzić w czarną rozpacz, jest nijakość. Stanisław Lem powiedział niegdyś: "Dopóki nie skorzystałem z internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów". Łatwo możemy sparafrazować te słowa i odnieść do codziennej rzeczywistości. Moim skromnym zdaniem, gdy możliwość aktywnego uczestnictwa w kreowaniu kultury i sztuki stanęła otworem przed praktycznie każdym, świat poważnie stracił na powadze, a już kulturze i sztuce oberwało się naprawdę solidnie. Przypomina to mało zabawną sytuację, w której szef kuchni staje przed tłumem obszarpańców i oznajmia im: "Wy lepiej znacie się na przygotowywaniu wykwintnych potraw i od teraz to wy będziecie gotować w mojej restauracji". Składniki zaczynają fruwać na wszystkie strony, dania przygotowywane są w sposób mało wyszukany, a klientelę restauracji stanowią w większości ludzie nieprzywykli do ambitniejszych potraw, zadowalający się najprostszym posiłkiem. Sam nie jestem smakoszem, moją ulubioną potrawą jest schabowy, ale momentami czuję się naprawdę jakbym żył w świecie, w którym to obszarpańcy nie mający pojęcia o gotowaniu dobrali się do garów.
  W czym jeszcze możemy zaobserwować tą społeczną nijakość? W wielu rzeczach. W poszukiwaniu najprostszych dróg (których realizacja często przypomina walenie głową w mur), w braku kreatywnych rozwiązań, w jednokierunkowym rozwoju osobistym, w obawie przed podejmowaniem śmiałych decyzji, w przesadnej ostrożności. W uleganiu temu co konwencjonalne, co akceptowane przez "większość", co oczywiste. W bezmyślnym powtarzaniu oklepanych frazesów, w unikaniu przesady, w zastąpieniu prawdziwej sztuki i literatury jakimiś marnymi substytutami. A także w tym, czego szczerze z całego serca nienawidzę, w ograniczaniu wolności. Nie chodzi tu o jakieś więzienia zbudowane ludzką ręką. Chodzi o bariery jakie jedni ludzie stawiają przed drugimi mówiąc: "To bezsensowne!", "Po co to robisz?", "Nie widzisz, jakie grozi ci ryzyko?", "To niebezpieczne!".
Warto realizować swoje pasje?
  Świetny przykład wart przytoczenia to polscy himalaiści i szum jaki się robi wokół ich wypraw. Ludzie z pasją, z marzeniami, pragnący je zrealizować. Wiedzą na co się decydują, co im grozi, jak może się skończyć wyprawa. Wiedzą, że tam wysoko nie wszystko zależy od nich. A mimo wszystko idą, bo tak mocno kochają góry, że w ich oczach jest to warte tego całego ryzyka. A gdy dochodzi do jakiejś tragedii, w mediach głównego nurtu odnajdujemy jedynie szczekanie i plucie jadem. "Że nieodpowiedzialni" etc. Psy szczekają, a karawana jedzie dalej,  chciałoby się powiedzieć, ale to całe malkontenctwo i usiłowanie włożenia ludziom do głów wstrętu do podejmowania ryzyka, jest na tyle zauważalne w dzisiejszych czasach, że nie można pozostać na to obojętnym. 
  Wstręt do ryzyka, to jedna z najbardziej charakterystycznych cech nijakości.
 W chwili kiedy gatunek ludzki przestanie podejmować ryzyko, straci jeden ze swoich najbardziej twórczych pierwiastków.
  Takim wszystkim agitatorom, ludziom, którym sytuacja, gdzie społeczeństwo roztapia się w morzu nijakości, jest tylko na rękę, którzy chcą nas sprowadzić do roli płytkich i pozbawionych marzeń niewolników, każdy, osobiście, musi powiedzieć w głębi duszy stanowcze nie. I nie chodzi tu też o to, żeby nagle stać się indywidualistą, izolować się od społeczeństwa lub odwrotnie: zacząć jakąś krucjatę uświadamiającą ludziom bezsens tego całego syfu jaki ich otacza. Chodzi o to, żeby pielęgnować w sobie ducha prawdy, ducha wolności, ducha śmiałości. 
  Żeby być człowiekiem.
  Takim prawdziwym, z krwi i kości.



Read more

wtorek, 21 października 2014

"Wybacz mi, Leonardzie"... - recenzja

0 komentarze

 Mam tak czasami, że przez dobre piętnaście-dwadzieścia minut troskliwie przeglądam wszystkie działy z książkami w Empiku (uwzględniając nawet biografie czy książki z zakresu ekonomii, choć zdecydowanie to nie jest mój ulubiony "departament" literatury) i nagle, zbliżając się do kasy z tym co wyszukałem, mój wzrok pada na jakiś tytuł. Mimo że miałem zamiar już zapłacić i wyjść, poniekąd wbrew własnej woli podnoszę tą książkę, wpatruję się w okładkę, czytam to co jest napisane z tyłu, po czym bez chwili zawahania decyduję się ją zakupić. Są to zazwyczaj "strzały w ciemno" - dzieła, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, autor jawi mi się jako postać tajemnicza i enigmatyczna. 
  W ostatni weekend właśnie taki "strzał w ciemno" wykonałem i uszczuplając swoje skromne zasoby pieniężne (od zawsze niemal mnie to prześladuje: z jednej strony chciałbym coś sobie zaoszczędzić na przyszłość, a z drugiej jest przecież tyle ciekawych dzieł do kupienia!) nabyłem książkę Matthew Quick'a pt. "Wybacz mi, Leonardzie". Lektura ta nie znajdowała się w żadnym dziale, leżała sobie luzem na kupie innych, jednakże na odwrocie okładki znalazłem informację, że jest adresowana do młodzieży. Jako że większość tego, co znajduje się w dziale "Literatura młodzieżowa" skutecznie odstrasza mnie od jakichkolwiek prób czytania tego, co jest przeznaczone rzekomo dla młodzieży (trapi mnie pytanie: czy to dzisiejsza młodzież jest taka beznadziejnie głupia, czy też po prostu brakuje pisarzy, którzy potrafiliby trafić do młodego czytelnika), nie robiłem sobie jakichś większych nadziei odnośnie treści. Z drugiej strony zapowiedzi typu: "książka o szukaniu zrozumienia i buncie przeciwko zasadom, którymi kierują się dorośli" czy "książka dla wszystkich samotników, wrażliwców, artystów i tych, którzy nie boją się stawiać trudnych pytań" brzmiały nadzwyczaj zachęcająco.
  Przyznam, że od pierwszych stron książka mnie wciągnęła. Główną zaletą, widoczną zresztą od pierwszych akapitów tekstu, jest sposób narracji. Główny bohater, 18-letni Leonard, opisuje swoje losy w sposób zabawny, ale niebanalny. Sporo jest sytuacji, gdzie czytelnik najpierw się uśmiecha, a chwilę później uświadamia sobie gorycz, jaką niesie ze sobą dane zdanie. Opinie i wyroki są ferowane w bardzo bezpośredniej formie. Żeby nie być gołosłownym, oto fragment mówiący o jednej z koleżanek głównego bohatera: "Chodzi ze mną na fakultet z angielskiego i zaproponowała mi kiedyś dwieście dolarów za "pomoc" w napisaniu wypracowania z Hamleta. Zatrzepotała powiekami, przybrała pozę niewiniątka, wypięła cycki, ściągając łopatki i wyszeptała: "Bardzo cię proszę" tym swoim bezradnym głosikiem, którym zwraca się do nauczycieli płci męskiej".
  "Wybacz mi, Leonardzie" świetnie się czyta. Rozdziały są krótkie, dotyczą poszczególnych spraw z życia bohatera i dynamizują akcję. Po paru dniach namysłu doszedłem do wniosku, że być może tak naprawdę dla autora fabuła powieści stanowi drugorzędną kwestię (nie czuć tego pod czas samej lektury), a bardziej interesuje go "wyrzucenie" z siebie pewnych obserwacji. No właśnie, obserwacji. W mojej opinii książka ta znakomicie obrazuje pewne zjawiska społeczne i w prostych, czasami żołnierskich, słowach je opisuje i naświetla. Ogromną przyjemność podczas czytania odczuwałem w chwilach, gdy tytułowy bohater demaskował obłudę i fałszywość, tak u dorosłych, jak i u dzieci.
   W sporej mierze jest to książka o samotności i wyobcowaniu. I pod tym względem byłem solidnie zaskoczony, bo dobrych książek o samotności jest naprawdę niewiele. A tu, w trakcie czytania, czyniąc liczne analogie do swojego życia codziennego, momentami byłem naprawdę zdołowany. Co ciekawe, wprowadzenie elementów komicznych bynajmniej nie rozchwiało obrazu uczuć odczuwanych przez Leonarda, a w zasadzie jeszcze bardziej je scementowało. Ponadto, rzeczą godną uwagi są pytania. Autor, posługując się postaciami, zadaje czytelnikowi różne pytania. Pytania, czasami bardzo proste, czasami znacznie bardziej złożone. W tej książce, w raz z bohaterem wkraczamy na różne tereny, nie zawsze dla nas przyjemne. I to daje naprawdę do myślenia.
   Wszystko fajnie, pięknie, super, ale... No właśnie. Gdyby wyciąć z tej powieści ostatnie sto stron, nie miałbym wątpliwości, że mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem (jak na literaturę młodzieżową). Bo przez pierwsze trzysta stron autor bezkompromisowo piętnuje frustrujące go rzeczy, bawi się językiem, fabułą i pozwala czytelnikowi z zainteresowaniem podążać za losami nietuzinkowego osiemnastolatka. Niestety, ten fantastyczny obraz zostaje mocno nadszarpnięty przez końcówkę, gdzie najpierw wprowadzone zostają elementy typowe dla współczesnej poprawności politycznej (słowa klucze: niechęć do chrześcijaństwa i kreowanie pozytywnego obrazu homoseksualizmu) oraz skonwencjonalizowanie i uproszczenie fabuły do minimum, co naprawdę daje się wyczuć. 
  Podsumowując, mimo wszystko polecam przeczytać tą książkę. Nie dlatego, że jej autorem jest facet, który napisał "Poradnik pozytywnego myślenia" (o czym dowiedziałem się dopiero po przeczytaniu), ale dlatego, że jest to niebanalna i dająca do myślenia, a przy tym napisana barwnym i żywym językiem powieść, opowiadająca o problemach, z którymi być może spotykamy się na co dzień, które ignorujemy i staramy się spychać poza margines naszej świadomości. A już szczególnie polecam tą książkę ludziom, którzy czują się niezrozumiani lub tym, którzy nie znoszą miałkości i pustoty. 
  To naprawdę świetne uczucie, gdy dostrzegasz, że ktoś myśli dokładnie to co ty.

 Moja ocena: 8,5/10 

* * *
Read more

środa, 15 października 2014

Ars Poetica (1) ...

0 komentarze

Jako że ostatnimi czasy nie mam zbyt wiele czasu na dłuższe teksty to tym razem zdecydowałem się zamieścić cztery sonety, które ostatnio napisałem w szkole (niezaprzeczalny dowód na to, że szkoła wzmaga kreatywność!). Każdy z nich opisuje jedno z uczuć, z jakim człowiek musi zmagać się w swoim życiu: zauroczenie, rozpacz, poczucie wyobcowania czy nieprzynależenia i świadomość własnej siły płynąca z miłości. Pisanie sonetów jest o tyle przyjemnym zajęciem, że z jednej strony istnieją sztywno wyznaczone reguły (14 wersów, dwie strofy czterowersowe, dwie trzywersowe, etc.), a z drugiej w zasadzie można pisać o czym się chcę, sposób rymowania także zależy od naszej inwencji twórczej. Miłej lektury!



I

Czym to jest? I dlaczego to czuję?
To - niezdefiniowane przedziwne ulotne uczucie
I choć pewnie nawet na nie nie zasługuję
To w me serce powoli przenika zatrucie...

Gdybym choć wiedział cóż to za siła
To szczęście moje by było niepojęte
A tak czeka na mnie samotna mogiła
I jedyną obroną są Jej oczy uśmiechnięte

Nie jesteś osobą z natury wesołą
Nie jesteś osobą z natury płaczliwą
Ale żadnej z nich przecież nie poszukuję

Firmamentu mojego jesteś ozdobą
A gdy słyszę mowę Twą przenikliwą
Uświadamiam sobie jak bardzo mi Ciebie brakuje

II

W brudnym i mętnym świecie, w którym żywot mój płynie
Szukam kogoś kto pośród tej beznadziei i podłości
Swoim wewnętrznym ciepłem i dobrocią zasłynie
A mi podaruje choć kroplę miłości

W środku jestem pusty, nie dobry i nie zły
Spoglądam na świat z bezwzględną obojętnością
Czasem z radością, a czasem ze złością, szczerzę kły
I tylko za jednym tęsknię: za ulotnością...

Biegnę przez noc
Przedzieram się przez deszcz, przez burzę, przez słotę
A w powietrzu zawisła tajemna woń

Samotność, oto moja nieziemska moc
Wroga najgorszego w sobie sam zgniotę
Gdy tylko ujrzę pomocną dłoń...

III

Świat płonie. Płomienie buchają w niebo strzeliście
A ja stoję na wzgórzu i tańczę na linie
Tam, gdzie myśli moje płyną ku artyście
Tam po raz jedyny Sodoma ginie

Ogień oczyszcza, ogień zło wypala
W ogniu twe życie swą wartość kształtuje
W ogniu sprawiedliwości przeważy się szala
Ogień swą barwą nasz świat koloruje

Jedni się smucą, inni marudzą, ja jedyny się śmieję
W bólach i męczarniach ten świat umiera
Frunę na skrzydłach szczęścia i radości

Zapadła ciemność - każdy z nas truchleje
Każdego od środka panika zżera
Żegnaj o świecie, pozbawiony szczerości!

IV

Kocham - a więc jestem szalony
W niczym to jednak mi nie przeszkadza
Kocham - zatem muszę być postrzelony
I nie stoi nade mną już żadna władza

Pozbyłem się koszmarów, pozbyłem się strachu
Zmężniałem, zmądrzałem i po nocach nie szlocham
Podniosłem się po przygniatającym krachu
A wszystko to dlatego, że kocham!

W poszukiwaniu miłości przemierzyłem szlaki
A świat mi wbijał w plecy złe spojrzenia
Które raniły gorzej niż noże

W końcu, jednak jestem taki
Jaki jestem. I nic się nie zmienia.
I dzięki miłości osiągnę to, czego nikt inny osiągnąć nie może...

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne wiersze i poezje mojego autorstwa:

Ars poetica (2)
Ars poetica (3)














Read more

niedziela, 12 października 2014

Grzech

1 komentarze

 Ten tekst powstał w trakcie Oazy Modlitwy w płockiej Studni...

 "Utkwiły bowiem we mnie Twoje strzały
i ręka Twoja zaciążyła nade mną.
  Nie ma w mym ciele nic zdrowego na skutek Twego zagniewania,
nic nietkniętego w mych kościach na skutek mego grzechu.
  Bo winy moje przerosły moją głowę,
gniotą mnie jak ciężkie brzemię.

  Cuchną, ropieją me rany
na skutek mego szaleństwa.
  Jestem zgnębiony, nad miarę pochylony,
przez cały dzień chodzę smutny.
  Bo ogień trawi moje lędźwie
i w moim ciele nie ma nic zdrowego.
  Jestem nad miarę wyczerpany i złamany;
skowyczę, bo jęczy moje serce. " (Księga Psalmów 38, 3-9)


  Znowu upadłem. Wcześniej obiecywałem, że będę pielęgnował w sobie dobro, miłość i inne najwspanialsze wartości, dzięki którym człowiek może wznieść się ponad ograniczenia swojej ludzkiej - marnej i grzesznej - natury. Pomyliłem się. Przeliczyłem siły na zamiary. Miało wyjść wspaniale, a wyszło... Jak zawsze. Koszmar. Teraz moje sumienie masakruje moje poczucie godności osobistej, bezbłędnie wskazując niezliczone moje potknięcia i klęski. Jestem uosobieniem porażki. W mojej postawie nie ma nic ze świętości, do której tak bardzo pragnąłem dążyć. W mojej postawie nie ma nic z uczciwości, którą tak bardzo chciałem osiągnąć. W mojej postawie nie ma nic godnego pochwały.
Tak płonęła Sodoma, ta wewnątrz duszy
  To przygniatające poczucie grzeszności opanowało i zniewoliło moją duszę. Jestem bezradny. Jestem bezbronny. Jestem zniewolony. Nieustannie zmierzam w dół, a ciągnie mnie tam z przerażającą prędkością moje, teraz bardziej przypominające rynsztok, sumienie.
   I nie ma to żadnego znaczenia, że z zewnątrz wyglądam normalnie. Bez problemu ukrywam swoje uczucia przed wszystkimi. Moja dusza obumiera w ogniu nieczystości, a ja uśmiechem kwituję kolejne żarty, które wcale mnie nie śmieszą. 
  Potrzebuję pomocy. Tak, zdecydowanie potrzebuję pomocy. Czy ktoś mnie słyszy? Czy ktoś mi pomoże?
  Nic. Pustka. Cisza. Walę głową w wyimaginowaną ścianę, bardziej z desperacji niż z bólu. Czy to kiedykolwiek się skończy? Chcę być wolny. Chcę zniszczyć całe zło zgromadzone we mnie. Chcę pokonać nie tylko Szatana, ale także siebie i swój strach. Zwierzęcy strach, który ogranicza moje pole manewru. Płonę słusznym gniewem. Chcę wyzwolenia. Chcę odbić się od dna. Chcę porzucić cały ten marazm, w jakim tkwię po uszy, chcę wybudzić się z letargu. Chcę pozbyć się wizji smutnej i beznadziejnej śmierci w opuszczeniu, jaka mnie od pewnego czasu prześladuje.
   W mojej desperacji pojawia się iskierka nadziei. Nadzieja podsunięta mi nawet nie wiem przez kogo. Nadzieja, która wskazuje mi wyjście z tego labiryntu błędów, klęsk, straconych chwil i marzeń oraz grzechu.
   Uświadamiam sobie, że gorzej być już nie może. Nie w moim przypadku. Osiągnąłem dno, przywarłem do niego i nie mam zamiaru go porzucić. Dlatego zignorowałem wszystkie głosy i podszepty (nie bacząc na to czy ich intencje są dobre czy złe) płynące ze wszystkich stron. I wyruszyłem - zmierzyć się z samym sobą. Zmierzyć się z własnymi ograniczeniami i słabościami.
    Poszedłem do Niego stanąć w oczyszczającym ogniu prawdy.
    Bałem się bólu, a jeszcze bardziej wstydu. Żaden z nich tam się nie pojawił. Gdy byłem gotowy, On wysłuchał uważnie, ale i z wyrozumiałością i cierpliwością tego, co miałem mu do wyznania. I wcale mnie nie potępił! Moją duszę napełniło kojące uczucie wyzwolenia i pełni. A potem jeszcze On pogłaskał mnie po głowie, przytulił do Siebie i przebaczył. A na koniec poprosił, bym już nigdy się od Niego nie odwrócił. I to nie dlatego, żebym nie musiał przeżywać tej katorgi jeszcze raz. Nie, On zwyczajnie pragnął, abym przy Nim trwał po wiek wieków. 
   I teraz przy nim trwam. Wybrałem Go i choć nie każda moja chwila i myśl jest mu poświęcona i oddana, to trwam przy Nim. Bo zrzuciłem ze swoich barków jarzmo grzechu. Już nie jestem niewolnikiem. Jestem wolny.
   Jestem wolny.






Read more

sobota, 4 października 2014

Przemyślenia sportowca

0 komentarze

Skąd się to w ogóle wzięło?

  Splot dwóch czynników sprawił, że od wczesnego dzieciństwa uprawiałem różne sporty z różnymi wynikami. Pierwszym z owych czynników była ambicja, chęć wyróżnienia się, która przerodziła się później w pragnienie rywalizacji. A drugi czynnik to talent, jaki przejawiałem praktycznie w każdej dziedzinie sportu. Czego się nie podejmowałem, wychodziło mi to w najgorszym przypadku dobrze. Nie piszę tego by się przechwalać, bo nie taki jest zamysł tekstu. Chodzi po prostu o to, że miałem przedziwną smykałkę i po prostu potrafiłem kopnąć prosto piłkę, czy precyzyjnie uderzyć piłeczkę pingpongową. Poprzez splecenie się wyżej wspomnianych czynników miałem okazję brać udział w różnych turniejach (tenisa ziemnego i stołowego) i reprezentować barwy mojego rodzimego klubu piłkarskiego - Sokoła Serock. Aktualnie, zdarza mi się od czasu do czasu rozegrać jakieś tenisowy pojedynek, niemniej jednak, prawda jest taka, że nie działam już z taką aktywnością, z jaką zdarzało mi się wcześniej. Celem tekstu nie jest jednak wspominanie starych czasów, ale pokazanie paru wniosków, jakie nasunęły mi się podczas tych kilku, kilkunastu, lat intensywnej działalności sportowej.
Stadion, na którym gra sprawiała prawdziwą frajdę


Wspólnota

  Dzień meczu. Budziłem się wtedy sam z siebie o odpowiedniej porze (do dnia dzisiejszego został mi ten nawyk - jeżeli mam coś ważnego zaplanowanego na następny dzień, wstaję bez budzika o właściwej godzinie). Rodzice odwozili mnie pod stadion i zależnie od stopnia zapracowania: albo zostawali mnie dopingować, albo życzyli powodzenia i wracali do domu. Jednakże z tego co pamiętam, kiedy graliśmy u siebie, zawsze mogłem liczyć na ich obecność. Cały nasz zespół zbierał się, potem udawaliśmy się do szatni. Przebieraliśmy się w nasze klubowe barwy, wiązaliśmy korki i wraz z naszym trenerem omawialiśmy strategię gry. Następnie należące do obowiązków przywitanie sędziego, naszych rywali i nasz klubowy okrzyk. Tuż przed pierwszym gwizdkiem stawaliśmy w kółku i w prostych słowach motywowaliśmy się do gry.
   Wraz z rozpoczęciem spotkania wszyscy przenosiliśmy się do innego świata - gdzie naszym największym zmartwieniem było to czy uda nam się powstrzymać groźny atak rywali, czy nasz bramkarz obroni karnego, czy też sami strzelimy gola i zwyciężymy. Chociaż poza boiskiem nie wszyscy byliśmy przyjaciółmi, chociaż o moralnej postawie niektórych zawodników trudno powiedzieć coś dobrego chociaż podczas ferworu walki nie zawsze graliśmy czysto i uczciwie i chociaż zdarzało nam się naszą frustrację wyładowywać w mało cenzuralnych słowach, to wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego tworzyliśmy wspólnotę, zjednoczoną w jednym celu: wygrać!
  Mi to odpowiadało. Bitwa toczyła się nie tylko na boisku, ale także w naszych głowach. Czasami zdarzało się, że naszych obrońców ponosiła fantazja i wszyscy łapaliśmy się za głowy z niedowierzaniem patrząc na przebieg meczu. Innym razem to ja (grałem jako napastnik) marnowałem kolejną okazję na gola. Jednakże euforia jaka panowała w naszych szeregach po zwycięstwie, była czymś absolutnie niezwykłym. Tego uczucia nie da się opisać słowami. Zmęczeni, ale szczęśliwi jak nigdy, wracaliśmy do domów, w głowie mając wspomnienie odniesionego sukcesu, a w głosie niezmierną radość.
   Przebieranie się w barakach, radość po strzelonych bramkach, schlebiające mi słowa uznania ze strony przeciwników: "Pilnujcie 17-stki" (z takim numerem występowałem swego czasu), emocje sięgające zenitu... Na moment przebywałem w innym świecie.

Pojedynek

 Inaczej sprawa wygląda jeśli chodzi o pojedynki tenisowe. Tu nie ma miejsca na wspólnotę. Nie można liczyć na to, że ktoś nam pomoże, kiedy będziemy w tarapatach. Do walki stajemy sami i wynik meczu zależy tylko od nas. Rozgrzewka służyła mi nie tylko do przygotowania się do meczu, ale była także swoistym rozpoznaniem przeciwnika. Obserwowałem jego grę, odbijałem piłki na drugą stronę siatki, a w międzyczasie wypatrywałem jego słabych stron. Kończyliśmy, odbywało się losowanie i zaczynała się konfrontacja.
  Gdy dobrze zaczynałem i mecz układał się pod moje dyktando, jasne było, że z każdą piłką nabierałem luzu, spokoju i pewności grze. Jednakże gdy początek był kiepski, to kluczową sprawą było utrzymanie nerwów na wodzy, a później wewnętrzne odbudowanie się. Mecz tenisowy ma to do siebie, że jego długość zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Tak więc zawsze miałem czas. Zawsze mogłem wstać z kolan i rozpocząć szaleńczą pogoń za wynikiem.
   Jednakże gdy sytuacja nie była drastyczna, nie traciłem spokoju i pewności siebie. Poza bardzo wczesnym okresem w dzieciństwie (2-4 klasa szkoły podstawowej), kiedy to emocje brały górę nade mną i podczas meczy zachowywałem się nieco... szalenie i niezrównoważenie, moje spotkania mijały w spokojnej atmosferze.
  Poza nielicznymi wyjątkami. Byłem spokojny kiedy wygrywałem. Byłem spokojny kiedy przegrywałem i jednocześnie wiedziałem, że mój przeciwnik jest ode o mnie o kilka klas lepszy. Ale nie byłem w stanie znieść sytuacji, kiedy wiedziałem, że przeciwnik jest w moim zasięgu, a przegrywałem. Wtedy nie kryłem się ze złością i starałem się ją wyładować poprzez wygrywanie kolejnych piłek.
   Nie zawsze się udawało. Ale zawsze walczyłem do końca, dlatego teoretycznie nie powinienem mieć sobie nic do zarzucenia. Zawsze jednak wracałem do analizowania porażek. Gdy wreszcie złość po porażce i łzy frustracji przestawały przesłaniać mi świat, bez trudu odnajdywałem przyczyny klęsk i przez późniejszy trening starałem się je wyeliminować.
   Lubię rywalizację w tenisie. Na korcie, jak nigdzie indziej muszę polegać na sobie. Muszę sobie ufać. Mało jest sportów, w których niemal wszystko zależy tylko od ciebie. Tenis jest jednym z nich. To ja podejmuję decyzje. To ja wybieram strategię gry, to ja biorę odpowiedzialność za każde zagranie. Nikt mi nie może robić wyrzutów. Sam zmagam się z trudnościami (kiedy na przykład mam problemy z serwisem), sam muszę znaleźć sposób na rozgryzienie przeciwnika, sam wygrywam i sam przegrywam. Na korcie jestem sam.
  Być może niektórych taka sytuacja przeraża. Mnie nie. Bo nienawidzę przegrywać przez cudze błędy. I uwielbiam wygrywać, zgarniając cały splendor.


 Cóż, żeby nie zabrzmiało tak, że moim nadrzędnym celem było wygrywanie. Potrafiłem i potrafię zaakceptować i cieszyć się nawet z porażki, jeżeli moja gra jest dobra. Jednakże kiedy błędy w mojej grze się mnożą i wszystko woła o pomstę do nieba, to nawet wygrana mnie nie satysfakcjonuje.
  Zakończę bardzo mądrymi słowami Św. Augustyna, które podczas pewnego meczu powtarzałem sobie w głowie, bo cierpiałem niemiłosiernie z powodu kontuzji, ale chęć walki była jeszcze większa. Mecz przegrałem 2:1 w setach, ale schodziłem z uśmiechem na twarzy, świadom tego, że zrobiłem wszystko co się dało.

"Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą".

* * *

Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Rycerze, smoki, bitwy i księżniczki uwięzione w wieżach...
Wstajesz, idziesz, żyjesz!
Być jak Abraham
Wilk wyjący do księżyca






Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009