piątek, 30 stycznia 2015

Ten jeden moment

3 komentarze
"Always look on the bright side of life...

"We are not just a moment in time"...


 Każdy w życiu przeżywa kilka momentów, które w znaczącym stopniu wpływają na jego przyszłość. Może to być równie dobrze pierwsza miłość, jak i tragiczne doświadczenie śmierci kogoś bliskiego lub coś bardziej banalnego, jak np. któreś urodziny. Dzięki tej jednej chwili odkrywamy prawdy i tajemnice, wcześniej wydające się bardzo odległe. Kruchość życia. Potęga miłości. Walka tocząca się pomiędzy dobrem i złem. Wpisana w naturę świata słabość człowieka. Nieopisane pokłady wytrwałości, jakie drzemią w każdym z nas. Opcji jest wiele. Osobiście taki moment, który, posługując się terminologią filozoficzną, określiłbym "granicznym", przeżyłem jakieś dwa lata temu. Wiązało się to w pewien sposób z moim prawdziwym nawróceniem na katolicyzm, ale nie należy ograniczać tej sytuacji do wymiaru religijnego, bo tak naprawdę nic nie zaczęło się od religii. 
  Zaczęło się od prostego pytania odnośnie śmierci. Czy śmierć jest końcem? Czy istniejemy wyłącznie w wymiarze materialnym? Czy wraz ze śmiercią ciała, ginie także to, co nazywamy duszą? Czy istnieje w ogóle coś takiego jak świadomość? Zmagałem się z tymi pytaniami dobre kilkanaście tygodni i szczerze przyznam, że czas spędzony w ten sposób nie należał do najprzyjemniejszych. Prawdę powiedziawszy, nie miałem wtedy (i nadal nie mam) żadnych podstaw, aby oceniać zasadę istnienia człowieka. Nie jestem ani wielkim neurobiologiem, ani fizykiem, ani tym bardziej kosmologiem czy ewolucjonistą. W ogóle nie jestem badaczem. Wtedy nie byłem w żaden sposób związany z filozofią. Miałem do dyspozycji tylko swój beznadziejnie bezradny w konfrontacji z głębokimi problemami umysł. Musiałem się pogodzić z myślą, że odpowiedź na to, praktycznie definiujące sens życia, pytanie, nie spadnie mi z nieba. Musiałem być cierpliwy.   
  I byłem cierpliwy. Cierpiałem, toczyłem walkę w głębi siebie, tańczyłem na wysoko rozpiętej linie pomiędzy wewnętrznym dialogiem a schizofrenią. Otwierałem się na najdziwniejsze myśli. Pozwalałem, aby zapłonął we mnie ogień. Dawałem się porwać najlżejszym porywom wiatru i jak dziecko podążałem za delikatnymi dźwiękami instrumentów.
  Problem nie został rozwiązany ostatecznie. Trudno o rozwiązanie kwestii nierozwiązywalnej, nie dysponując oczywistymi dowodami. Śmierć wciąż stanowi dla mnie zagadkę. Ale już się jej nie boję. W zasadzie nigdy się jej nie bałem. Zawsze byłem przekonany, że coś musi być po drugiej stronie. I po tych kilkunastu tygodniach zmagań, zszedłem z pola bitwy z przekonaniem, że śmierć nie jest końcem. Że mam nieśmiertelną duszę, że moja świadomość nie ginie wraz z ciałem. 
  Było to fundamentalne odkrycie, które przyjąłem za jeden z niewielu pewników i na nim zbudowałem cały swój światopogląd. Niejeden raz moja wiara w nieśmiertelność duszy się chwiała, ale ostatecznie dzięki temu jednemu momentowi, kiedy zakorzeniłem w sobie przekonanie o tym, że jesteśmy wieczni i że nie jesteśmy tylko chwilą w czasie, uchroniłem się przed powolnym upadkiem w otchłań. Ocalałem od czyhających na mnie szponów cynizmu i nihilizmu. 
  A potem uwierzyłem w Boga. Ale to już zupełnie inną historia.


A tu utwory, z których pochodzą dwa cytaty początkowe:

















* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Dusza
Nocny postój
Męstwo i wrażliwość
W życiu chodzi o to....


Read more

sobota, 24 stycznia 2015

Zadziwiająca potęga dobra

1 komentarze

  Poza krótkim epizodem z czasu wczesnych lat szkolnych nigdy nie uważałem siebie za ideał (mam siedemnaście lat, a powaga tego zdania sprawia, że czuję się jak co najmniej czterdziestolatek) . Co gorsza, im bardziej zbliżam się do dorosłości, tym z coraz większą pewnością jestem gotów przyznać, że oddalam się od normalności i mało prawdopodobne bym kiedykolwiek zmienił kurs. Statek, którym osobiście kieruję, dryfuje na nieznane wody, a ja z ciekawością wypatruję przez lunetę co tam na mnie oczekuje. Pod tym względem nienormalność jest tysiąckrotnie lepsza od normalności. W normalności kryje się powszedniość, w nienormalności - szaleństwo. 
  Dlaczego wspominam o tych dwóch kwestiach (nieidealności i nienormalności)? Przede wszystkim dlatego, że jedno i drugie stanowi dla mnie swego rodzaju usprawiedliwienie. Usprawiedliwienie dotyczące zła przeze mnie czynionego. Brzmi to górnolotnie, ale prawdę powiedziawszy nie zaliczam się do "siewców" lub "artystów" zła. Nie zaliczam się do najprzedniejszych umysłów kryminalnych tego świata i bynajmniej nie zamierzam do tej roli kandydować. Moje zło jest niewyrafinowane. Lecz także zabójczo groźne, a nade wszystko raniące.
 Myślę, że trochę zanadto podkreślamy destrukcyjny charakter zła. Owszem, w dalszej perspektywie zło może prowadzić do kary (ziemskiej lub wiecznej), może doprowadzić nas do ruiny, zniszczyć rodzinę, związek, przyjaźń lub marzenia, ale to dopiero na końcu. Najpierw jest ból, czyli rana. Spróbujmy na moment porzucić ten, bez wątpienia słuszny i racjonalny, sposób spoglądania na zło i spójrzmy na nie przez pryzmat relacji międzyludzkich. Przez pryzmat Spotkania z Drugim Człowiekiem. 
  Mało kto lubi zadawać ból. A mimo wszystko czynimy to, z premedytacją wbijając kolejne noże w plecy innym. Innym ludziom, osobom, przyjaciołom, znajomym, bliskim. Za każdym tym nożem kryje się wiele zróżnicowanych czynników. Zazdrość, gniew, frustracja, złość, chęć wyładowania napięcia. Czasami nawet dobre intencje, wszak nimi jest wybrukowana droga do piekła. Wyobraźmy sobie sytuację, w której dochodzi do takiego ciosu. Jesteś Ty, ten Drugi lub ta Druga i nikt więcej. Ktoś odwraca się plecami. Nieważne kto. Pojawia się zobojętnienie, gorycz. Chęć zemsty. Jakaś niezrozumiała ambicja. Konieczność udowodnienia. W Twojej ręce materializuje się nóż, a ty, nie zastanawiając się specjalnie, z impetem wyprowadzasz cios. Czasem jeszcze w międzyczasie odzywa się sumienie, ale Ty ignorujesz jego głos. Jest cios. Dopada cię krótkie upojenie zwycięstwem, a lada chwila po nim pojawia się zniechęcenie i beznadziejna refleksja nad popełnionym przewinieniem. Boli, nieprawdaż? Tak to wygląda z tej strony.
  Piszę o tym, bo sam nie jestem człowiekiem, który ma w życiu łatwo. Być może gdyby nie korzystna sytuacja rodzinna i ekonomiczna, martwiłbym się tym skąd wytrzasnąć coś do jedzenia i gdzie spędzić zimną noc. Tak się jednak złożyło, że maltretuję się bez końca świadomością własnego wewnętrznego rynsztoku, widzę toczącą się wszędzie batalię pomiędzy dobrem i złem oraz raz po raz próbuję wznieść oręż i stanąć do walki. Oczywiście po stronie dobra. Tylko że pojawia się zasadniczy problem. Kiedy z zapalczywością wbijasz nóż w plecy swoich przyjaciół, nie pętają Cię żadne zobowiązania. Gdy chcesz walczyć ze złem, musisz się oblec w ciężką zbroję i spróbować udźwignąć nie tylko broń, ale i brzemię odpowiedzialności. Na tym polu bitwy jestem dopiero giermkiem, który w dodatku zanadto bawi się w filozofowanie i niepotrzebne pytania. Może jednak kiedyś nadejdzie taki dzień, kiedy będę mógł z czystym sercem stanąć w pierwszym szeregu, nie chowając się za wydumaną nieidealnością i nienormalnością? U boku tych, w których dobro jest naprawdę piękne?
  Miałem w życiu kilka ciężkich momentów. Takich, gdzie przytłaczała mnie zwyczajnie samotność albo kiedy czułem, że absolutnie się pogubiłem i straciłem poczucie kierunku. Nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Szczęśliwie złożyło się tak, że właśnie w tych momentach spotkałem tzw. Rycerzy Dobra (choć bardziej pasowałoby określenie Rycerki Dobra, bo w przeważającej większości były to kobiety). Byli (i nadal są) to ludzie, w których dobro jest silne. Którzy tym dobrem promienieją, którzy nie boją się głosić prawdy, ale nade wszystko ludzie, którzy odróżniają dobro od zła. Chociaż na pozór opis może odstraszać, to tak naprawdę w moim wypadku Rycerze i Rycerki okazali się nadzwyczaj przyjaźni, mili. Nie wywyższali się (być może zwyczajnie nie mieli tej świadomości, że są tak wspaniali?), nie oczekiwali składania hołdów. Działali i potrafili swoją postawą sprawić, żeby taki nieudacznik jak ja, odnalazł zagubioną drogę, jednocześnie nie zmuszając mnie do niczego wbrew mojej woli. 
  W dodatku byli oni jeszcze tacy piękni. Nie chodzi tu o piękno zewnętrzne, choć rzeczywiście przyznam, że Rycerki mają przepiękne uśmiechy i cudowne spojrzenia. To było to, czym naprawdę mnie zdobyli. Nie okazywali demonstracyjnie swojej siły. Nie poniżyli mnie. Nie kazali mi patrzeć na swoją doskonałość z punktu widzenia bagna, w jakim tkwiłem. Siadali obok mnie, pili tą samą brudną wodę, oddychali tym samym skażonym powietrzem i w dodatku gadali do mnie szczerze i prawdziwie. 
  Właśnie tym mnie zdobyli. Podziwem. Przez długi czas nie byłem w stanie tego pojąć i teraz pewne też jestem daleko od prawdy, ale dla mnie największą siłą dobra jest jego niezwykłość i nieskazitelna odległość od zła. Otwartość na to, co splugawione i niezwykła moc przemieniania serc i dusz.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Rycerze, smoki, bitwy i księżniczki uwięzione w wieżach...
Uczuciowe metamorfozy
Agape
O obojętności 
  
Read more

czwartek, 22 stycznia 2015

Baśń dla dorosłych [recenzja]

0 komentarze
 Dziś, po sporej przerwie, powracam do pisania. W drodze są kolejne teksty związane z moimi przemyśleniami, spostrzeżeniami i emocjami, lecz na razie postanowiłem krótko opisać naprawdę wartościową lekturę. 

Baśń dla dorosłych

 Niewielu jest współczesnych pisarzy trzymających równy, wysoki, poziom bez względu na konwencję literacką, w której się udzielają. Bardzo szczególnie ten problem uwydatnia się w moim ulubionym gatunku - fantastyce. Często świetne powieści są przeplatane nieco gorszymi lub po kilku doskonałych opowiadaniach napotykamy na marną ich kontynuację w postaci książki. Wśród tych niespokojnych wichrów weny i inspiracji znajduje się jeden autor, którego każdą książkę czytam z zapartym tchem i po lekturze bez chwili zwątpienia kwalifikuję ją do kategorii  "znakomita" lub "wybitna". 
  Chodzi o Neila Gaimana, brytyjskiego pisarza. Moja przygoda z jego twórczością zaczęła się od "Chłopaków Anansiego", powieści nieco żartobliwej, ale także dającej do myślenia. Sporo frajdy dostarczyło mi czytanie, skierowanych w zamyśle do młodszych czytelników, "Księgi cmentarnej" i "Koraliny"; szczególnie przy tej ostatniej, jak rzadko kiedy odczuwałem dziwny niepokój zmieszany ze strachem. Potem przez jakiś czas przymierzałem się do najsłynniejszej powieści tego autora - "Amerykańskich bogów", a kiedy wreszcie się do niej zabrałem, przeczytałem ją w dwa wieczory i przez kilkanaście dni leczyłem "książkowego kaca". Książka okazała się fenomenalna. Do tej pory każde obcowanie z dziełami, które wyszły spod pióra Neila Gaimana, było dla mnie znakomitą przygodą. Z łatwością oddawałem swoją świadomość w ręce mistrza, którego wyobraźnia i humor nie znały granic, a co ważniejsze, nie pozwalały się nudzić. Dość szybko zapolowałem na jego najnowsze dzieło - "Ocean na końcu drogi" i błyskawicznie zabrałem się za jego lekturę.
  Imponujące wrażenie robi już okładka, zaprojektowana w nieco impresjonistycznym stylu. Zdecydowanie jednak ciekawiej prezentuje się fabuła tej krótkiej, nieco ponad dwustustronicowej powieści. Akcja nie jest przesadnie skomplikowana; mamy do czynienia z retrospekcją z dzieciństwa, opowiedzianą w narracji pierwszoosobowej. Główny bohater cofa się do tragicznych wydarzeń z dzieciństwa, które doprowadziły go do poznania otaczającego go świata z kompletnie innej strony. Choć może właściwiej byłoby powiedzieć, że dzięki splotowi wydarzeń odkrywa po prostu inny, choć położony na wyciągnięcie ręki, świat. 
  Jak zwykle nie zawodzą doskonale wykreowane postaci, na czele z głównym bohaterem i jego tajemniczą przyjaciółką - Lettie Hampstock, jednakże w zasadzie trudno któregokolwiek z bohaterów posądzić o zwyczajność i szarość. Od tej strony "Ocean" prezentuje się wyśmienicie. Pełno tu delikatnej ironii, dialogi są niezwykle żywe, a zarazem nieskomplikowane. W dodatku bardzo do gustu przypadł mi sposób przedstawiania "świata dorosłych" z perspektywy nierozumiejącego pewnych zachowań i zjawisk siedmiolatka.
   Poza zgrabną i wciągającą historią i działającym na wyobraźnię miejscem akcji, odnotowałem bardzo ciekawe zjawisko. Odnoszę subiektywne wrażenie, że Gaiman szanuje czytelnika, pozostawia mu miejsce do działania, zaprasza go do udziału w przygodzie, a nie zmusza na siłę, jak to próbują czynić niektórzy współcześni pisarze. 
  "Ocean na końcu drogi" to książka, którą można przeczytać w zasadzie w jeden wieczór i być może to jest jej największa wada. Polecam ją każdemu, niezależnie od wieku. Tak jak we wczesnym dzieciństwie opowiadane nam baśnie, działa na naszą wyobraźnię, tyle że w przeciwieństwie do opowieści braci Grimm czy Andersena, robi to w sposób znacznie bardziej wysublimowany, a jednocześnie nam bliższy.

Moja ocena: 9,5/10

 

Read more

środa, 14 stycznia 2015

Nocny postój

0 komentarze

 Ów tekst w dużej mierze łączy się z nazwą bloga, która objaśniona została tutaj. Jeżeli nie jest to tam dokładnie wyjaśnione (lub nie chce Ci się tego czytać), to w skrócie chodzi o to, że tytułowa "wędrówka przez noc"  to alegoria życia. Każdy idzie przez noc sam, choć od czasu do czasu ktoś mu towarzyszy, lecz w chwilach próby musi liczyć tylko na siebie. To kim jesteśmy, a co ważniejsze, kim się stajemy, jest definiowane przez nasze zachowanie i nasze wybory podczas tej długiej i najeżonej niebezpieczeństwami wędrówki. Z chrześcijańskiego punktu widzenia, moje wędrowanie jest niczym innym jak poszukiwaniem Boga, marną i lichą próbą odkrycia Jego natury

"Każdy po­winien mieć ko­goś, z kim mógłby szczerze pomówić, bo choćby człowiek był nie wiado­mo jak dziel­ny, cza­sami czu­je się bar­dzo sa­mot­ny" - Ernest Hemingway

--------------------------------------------------------------------------------------------------------

 Jest zimna noc. Okropnie wieje. Krople deszczu, niczym chłodne igiełki, wbijają mi się w kark i sprawiają, że mimowolnie cały drżę. To już nie jest ta noc, którą tak bardzo umiłowałem. Tu już nie ma miejsca na błyszczące gwiazdy, na bladoniebieski księżyc i na delikatną morską bryzę. Właśnie wkroczyłem do królestwa mroku i niepowstrzymanych wichrów. Ani mizerna powłoka zewnętrzna w postaci płaszcza i szalika, ani ta wewnętrzna w postaci sumienia, nie zapewnia mi bezpieczeństwa. Czuję się zagubiony. Czuję się opuszczony. To nie jest tak, że zawsze byłem samotny. Nie. Kiedyś czułem bliskość Jego i innych przyjaciół. Czułem się zrozumiany, szanowany i doceniony. Teraz to wszystko gdzieś zniknęło. Wystarczył jeden silniejszy powiew wiatru, który pozbawia nadziei, by ta, gorzejąca niegdyś cudownym blaskiem pochodnia, zgasła. Powoli zwalniam. Coraz więcej wysiłku kosztuje mnie postawienie kolejnego kroku. Rozglądam się na boki, naiwnie licząc na jakąś wskazówkę. Wytężam wszystkie zmysły i rozpaczliwie próbuję odnaleźć choćby najmniejszy ślad jakiejkolwiek pewnej ścieżki. Nic z tego. Ścieżek jest wiele; czuję to podświadomie, lecz wszystkie prowadzą donikąd. Prosto na zatracenie. Nie ma dla mnie drogi. Nie ma dla mnie kierunku, w którym mógłbym ruszyć bez chwili zwłoki i bez wahania. W końcu zatrzymuję się, rozglądam się dookoła i zrezygnowany krzyczę w noc:
- Panie, nie wiem co robić! Nie wiem gdzie iść! Wszystkie drogi wyglądają tak samo! Na końcu każdej z nich czeka to samo: pustka i nicość! Nie idę dalej!

  Siadam przy drodze, zbieram kilka kawałków drewna, układam je w stosik i rozpal
am. Ku mojemu zdziwieniu, ogień zaczyna się tlić, więc ze wszystkich sił staram się uchronić ten drobny płomyczek przed śmiercionośnym żywiołem. A kiedy tak siedzę, zaczynam się zastanawiać. Dlaczego jest tak źle? Dlaczego musimy trwać w tej przerażającej niepewności? Dlaczego trzeba zaufać i uwierzyć, a nie można po prostu pójść od nitki do kłębka? Dlaczego na każdej z dróg czyhają tysiące niebezpieczeństw? Aby mnie zahartować? Póki co próby zahartowania mnie doprowadziły mnie tylko do lęku, rozdarcia, wątpliwości i depresji. Czy naprawdę było warto? Co z tą wolnością - z pozoru tak wspaniałym darem - która jest źródłem cierpienia i bólu? W dodatku coraz mocniej przytłacza mnie poczucie walenia głową w mur. Próbuję przekrzyczeć echo. Żadna odpowiedź nie jest właściwa. Każde pytanie jawi się jako nierozwiązywalny problem. Siedzę przy tej drodze, słucham śpiewu drozdów (skąd w ogóle one się wzięły?) i patrzę na ogień, który płonie wbrew wszystkim prawom fizyki. Nie próbuję tego interpretować i zostawiam to w spokoju.

  Po pewnym czasie znajduję rozwiązanie. Nie jest ono ani skuteczne, ani satysfakcjonujące. Niechętnie zwlekam się z ziemi, starannie dogaszam namiastkę ogniska, otrzepuje swoje ubranie z pyłu, pozwalam aby chłodne krople deszczu schłodziły mój niezdatny do niczego umysł. Spoglądam w niebo pogodzony z losem i, już bez wyrzutu, zwracam się do Niego:
- Panie, musiałem sobie poukładać pewne rzeczy. Nie udało mi się to ani trochę. Ale to nieważne. Nie znalazłem żadnego rozwiązania na wszystkie te problemy. Ale to też nieważne. Jestem gotów. Możemy już iść dalej? - moje pytanie zawisa w powietrzu.
  Czekam. Bez żadnej obawy. Wiem, że mi odpowie.
- A mamy jakieś inne wyjście? - odpowiada tonem, który zwykłem tytułować "słodką ironią".
  
  Jak idziemy, to idziemy. Czasem na niebie są gwiazdy, czasem wichura niemal zwiewa nas ze szlaku.
  Ale trzeba iść. 
  Zawsze.




Read more

środa, 7 stycznia 2015

Średniowieczny indywidualizm, czyli zaproszenie do śmiałego korzystania z brzytwy....

2 komentarze

 Nie da się ukryć, że bez względu na epokę uwielbiam analizować filozoficzne stanowiska myślicieli kwalifikowanych do grupy "indywidualistów". Mianem tym zwykłem nazywać wszystkich tych filozofów, którzy w swoich poglądach kładli nacisk na wolność jednostki, jej istotną rolę i podkreślali, że spoglądanie na świat z perspektywy ogółu może nieść ze sobą bardzo szkodliwe konsekwencje. Oczywiście spora część kwestii zaprzątających nasze umysły wydaje się od nas całkowicie niezależna, jak np. spór o charakter poznania czy o możliwość rozumowego poznania Boga, ale moim skromnym zdaniem to, co ze swojej natury dotyczy człowieka, nie może być rozpatrywane w oderwaniu od niego. 

  Ostatnimi czasy zagłębiłem się w kwestie filozofii średniowiecza, która z pozoru (w końcu jak każda filozofia) może wydawać się nudna (no bo o czym oni mogli myśleć? Jedynie o Bogu!) i skomplikowana (tutaj absolutnie numerem jeden jest Święty Tomasz z Akwinu; lektura dla naprawdę wytrwałych). Większość z nas ma jakieś pojęcie o poglądach tej epoki dzięki fantastycznemu tercetowi świętych: Świętemu Augustynowi, wyżej wspomnianemu Świętemu Tomaszowi z Akwinu i rozmawiającemu ze zwierzętami, Franciszkowi z Asyżu. Każdy z nich wniósł naprawdę wiele do rozwoju myśli chrześcijańskiej, lecz żadnemu z nich nie można nadać tytułu "indywidualisty". Już miałem się poddać i stwierdzić, że w średniowiecznej Europie nie było miejsca na indywidualizm, kiedy odkryłem Williama Ockhama. 

  Żywot tego angielskiego myśliciela przypadł na pierwszą połowę czternastego wieku. W przeciwieństwie choćby do stabilnego i zrównoważonego twórcy tomizmu, Ockham odważnie angażował się w przedsięwzięcia polityczne, swego czasu nawet był oskarżony o herezję, popierał cesarza i krytykował papiestwo. Po ucieczce z więzienia śledczego w Awinionie oddał się w opiekę cesarzowi Ludwikowi Bawarowi i w Monachium spędził resztę swojego życia. Pod koniec życia pogodził się z Kościołem, a po śmierci został rehabilitowany przez papieża Innocentego VI. Bez wątpienia swoją bojową naturą i śmiałością poglądów wprowadził niezły zamęt w Europie, lecz pomimo sprzeczności swoich poglądów z panującą doktryną, nie ugiął się i ostatecznie jego upór został nagrodzony. 

  Co w jego postawie zasługuje na wyjątkowe wyszczególnienie? Przede wszystkim szeroko pojęty sceptycyzm. Uznał, że spora część wiedzy nie ma właściwych podstaw. Ponadto poddał w wątpliwość niepodważalną rolę rozumu i w jego miejsce zaproponował intuicję. Doprowadziło to tym samym do wniosku o bezużyteczności wiedzy i konieczności jej zastąpienia wiarą. Wiązało się to też poniekąd z indywidualizmem, bo w jego ocenie każdy byt jest jednostkowy i konkretny. 

   Z chrześcijańskiego punktu widzenia przemawiają do mnie dwie sprawy. Po pierwsze, Ockham był niezwykle sfrustrowany próbami ujęcia Boga w ramy, jak próbowała to uczynić średniowieczna filozofia (scholastyka). W jego opinii, do której mocno się przychylam, wola Boża jest niepojęta; nie mieści się w żadnych granicach i człowiek nie jest w stanie jej pojąć. Łączy się to w dużym stopniu z, niedocenianą przez nas ludzi, wszechmocą. W końcu powtarzamy podczas mszy: "Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego...". Pytanie tylko, czy czynimy to świadomie?

   A druga rzecz, która tak mocno przykuła moją uwagę, to minimalizm. Jest to właśnie ta tytułowa brzytwa, którą w filozofii nazwano "Brzytwą Ockhama". W definicji wygląda to tak: "Bytów nie mnożyć, fikcyj nie tworzyć, tłumaczyć fakty jak najprościej" (Pluralitas non est ponenda sine neccesitate.) lub tak "Nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę" (Entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem). W praktycznym zastosowaniu chodzi tu o nie bawienie się w jakieś skomplikowane kombinacje, długie i poetyckie uzasadnienia, rozbudowane dowody, ale o przedstawienie rzeczy rzeczywistych w sposób prosty, którego udowodnienie oparte jest na racjonalnych i łatwych do wytłumaczenia przesłankach. W sporej mierze filozofia średniowieczna opierała się na trudnych do udowodnienia założeniach, z których wyciągano daleko idące wnioski. Ockham pragnął wszystko to uprościć, tak aby kwestie dla nas zasadnicze, nie wymagały zawiłych wyjaśnień. Dla mnie jest to bardzo wartościowe z punktu widzenia wiary, bo pewnie niejednokrotnie dopadają nas różne wątpliwości z nią związane i w takich sytuacjach mylnie staramy się wszystko rozwiązać za pomocą rozumu. Tworzymy różne skomplikowane hipotezy, domniemywamy, wnioskujemy, poszukujemy, a ostatecznie i tak dochodzimy do punktu, gdzie jesteśmy bezradni.

  Może by tak raz na jakiś czas warto posłużyć się tą tytułową brzytwą i przejechać nią starannie po naszych problemach? Kto wie, może się okaże, że większość z nich tak naprawdę jest błaha i nieistotna, a my je tylko sztucznie nadmuchujemy?

   
 

Read more

niedziela, 4 stycznia 2015

Żale, wyrzuty i te wszystkie rozczulenia

0 komentarze
 Jestem egoistą. Okrutnym i bezwzględnym, który tylko niekiedy okazuje zainteresowanie losem kogoś innego. Kogoś, kto stoi obok. Kogoś, kto może znajduje się w jeszcze gorszym położeniu niż ja (choć czasem trudno w ogóle dopuścić do siebie taką myśl, w końcu przecież żeby to problemy innych przesłaniały nam nasze własne bolączki). Strasznie mnie boli taki egoizm, kiedy to skupiając się na własnym marnym i nic nieznaczącym życiu, kompletnie zapominam o innych. Czasami o ludziach mi bliskich, którzy cierpliwie znoszą moje różne wyskoki i mimo całej plejady wad i irytujących zachowań, jaką ich obdarzam, wciąż zdają się wyrażać chęć, aby towarzyszyć mi w życiu. Już dawno doszedłem do mało budującego wniosku, że gdybym miał możliwość poznać samego siebie z perspektywy obcej osoby, nie wytrzymałbym i swoje własne towarzystwo byłoby dla mnie odstręczające.

  Lubimy się nad sobą rozczulać. Wręcz uwielbiamy wyciągać z różnych zakamarków drobne problemy i niespodziewanie odkrywać w nich sens istnienia wszechświata. Bardzo często czynimy to dlatego, że chcemy być zauważeni i docenieni. Zapewne czasami po prostu nie mamy wyjścia, bo to jedyne rozsądne działanie. Mając do wyboru tkwienie w marazmie i leniwe marnowanie czasu oraz równie nieefektywne, ale przynajmniej jakoś zapełniające czas roztkliwianie się nad sobą i analizowanie własnych problemów, wybieram jednak drugą opcję.

  W moim wypadku najczęściej takie rozczulanie się nad sobą trwa przez bliżej nieokreślony czas, ale zawsze kończy się gwałtownie. Ta twarda i konkretna część duszy wreszcie dochodzi do głosu, w końcu smutki i żale zostają przegonione przez nadzieje, a po jakimś czasie uświadamiam sobie, że niektóre z moich oskarżeń kierowanych pod adresem świata i ludzkości były po prostu idiotyczne.Na jakiś czas taka otwarta, pełna gotowości do działania, postawa się sprawdza. Jeżeli nie szczęśliwy, to przynajmniej w miarę zadowolony, kroczę przez życie. Później znowu pojawia się okres chandry i znowu rozczulam się nad sobą, marnując kolejne godziny. I ponownie przełamuje smutki i wstaję z kolan. I tak w kółko.

  Staram się szukać pozytywów w każdej, nawet najbardziej absurdalnej i bezsensownej sytuacji, dlatego zastanawiałem się ostatnio, czy z takiego, na pozór miałkiego i próżnego, rozczulania się nad sobą, płyną jakieś korzyści. Chociaż nie da się ukryć, że analizując własne problemy, odwracamy się plecami do reszty świata, to mimo wszystko tkwi w tym wszystkim chyba jakiś głębszy sens. Spróbuję to udowodnić.

   Po pierwsze, rozczulając się nad sobą, mamy okazję poznać siebie dogłębnie i zweryfikować własne życiowe potrzeby. Czasem znajdujemy się w takim stresie, mamy tyle na głowie, gonią nas terminy i wszyscy od nas wymagają tyle, że zwyczajnie nie mamy czasu, żeby usiąść i pomyśleć przez chwilę o tym, czego naprawdę pragniemy i do czego chcemy dążyć. Być może tak naprawdę w ciszy, z dala od zgiełku i gwaru ludzkich głosów, kiedy trapią nas bliżej nieokreślone smutki i kiedy poczucie bezwartościowości się o nas upomina, kryje się odpowiedź na to kluczowe w naszym życiu pytanie: "czego chcę?". Zamęczając się na śmierć w imię pracy, tracąc godziny na bezowocne dyskusje i spory, raniąc wszystkich dookoła swoimi nietrafionymi komentarzami, złoszcząc się na złe wyniki czynów dokonanych w dobrych intencjach - może tak naprawdę wtedy docieramy do sedna naszych pragnień? Myślę, że nie jest sztuką wiedzieć czego się chce, gdy układa nam się życie, jest wesoło i radośnie, wszyscy tańczą i śpiewają, a nam pieniądze i szczęście sypią się z nieba. Nie, sztuką jest odkryć w sobie cel i aspiracje, kiedy ze sporą prędkością toczymy się w dół i nie za bardzo wiemy, jak się zatrzymać. Potem trzeba wstać z kolan, otrzepać się z pyłu i przejść do działania.
 
  Po drugie, rozczulanie się nad sobą jest swego rodzaju buforem bezpieczeństwa, który ratuje nas przed depresją lub samobójstwem. Jakkolwiek by to nie brzmiało, dla mnie wydaje się to prawdą. Rozczulanie się nad sobą nie należy do czynności najprzyjemniejszych, bo w końcu najczęściej budzi w nas smutek i rozczarowanie, ale jest przynajmniej stosunkowo bezpieczne, czego o dwóch wyżej wspomnianych formach odczuwania cierpienia nie można powiedzieć. Być może my - ludzie - także potrzebujemy jakiegoś sposobu na rozładowanie frustracji i rozgoryczenia, a skoro możemy to uczynić nie raniąc bezpośrednio innych, tym nawet lepiej dla nas.
  No i w końcu bardzo często rozczulanie się nad sobą prowadzi do efektywnych i zdecydowanych działań, jakich czasami byśmy nie byli w stanie podjąć będąc w najlepszej możliwej formie psychicznej. Z autopsji dobrze znam sytuacje, w których mogąc działać na luzie i bez nerwów spisałbym się gorzej, niż kiedy muszę stawić im czoła i nie da się tego uniknąć. Może te wszystkie tytułowe żale, wyrzuty i rozczulenia pełnią rolę trampoliny, od której możemy się odbić i wylądować wyżej, niż ktokolwiek byłby w stanie przewidzieć? 

  Zdarza ci się, że bagatelizujesz (lub ktoś stara się zbagatelizować) twoje wewnętrzne problemy i starasz się (lub ktoś stara się) zmniejszyć ich wagę, kontrastując je z całym złem świata i jego cierpieniem? Oto cytat dla ciebie:

" (...) zaczynam rozmyślać nad jego uwagą o ludziach z większymi problemami od moich. Całe trzy sekundy zajmuje mi dojście do wniosku, że to straszna brednia. Mieszkańcy Iranu mieliby być ważniejsi ode mnie, ponieważ rzekomo bardziej cierpią?
  Gówno prawda.
  (...)
  To, że mieszkam w demokratycznym państwie, nie gwarantuje mi bezproblemowego życia.
  Bynajmniej.
  Rozumiem, że ze społeczno-ekonomicznego punktu widzenia jestem relatywnie bardziej uprzywilejowany od innych, ale to samo można powiedzieć o Hamlecie - i wielu innych nieszczęśliwych ludziach. 
  Założę się, że w Iranie mieszkają ludzie szczęśliwsi ode mnie, których nie obchodzi, kto sprawuje władzę polityczną w ich kraju, podczas gdy ja jestem nieszczęśliwy w rzekomo wolnym państwie i pragnę za wszelką cenę wypisać się z życia".  - Matthew Quick, "Wybacz mi, Leonardzie"

  Nie daj sobie wmówić, że ty i twoje problemy jesteście nieważni. 
  Pozwól sobie czasem na odrobinę egoizmu i porozczulaj się nad sobą.
  Może właśnie tego potrzebujesz?

 
Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009