wtorek, 24 lutego 2015

Oaza, której źródło nigdy nie wysycha


 Niecały miesiąc temu minął rok odkąd przystąpiłem do Ruchu Światło-Życie, popularnie zwanego też Oazą. Choć nigdy nie zagłębiałem się w etymologiczne rozważania na temat pochodzenie nazwy i jeśli mam być szczery, to moja wiedza dotycząca samej organizacji ogranicza się do świadomości, że założycielem jej jest Sługa Boży Franciszek Blachnicki, to w jednym z poprzednich postów nieświadomie wytłumaczyłem dlaczego Oaza jest oazą i szczerze wątpię, abym zadowolił się jakimś innym wytłumaczeniem.

"Bardzo lubię myśleć o Oazie wyobrażając ją sobie jako prawdziwą oazę, położoną gdzieś na pustyni naszego życia. Taki jej obraz od razu narzuca myśl, że to nie jest miejsce dla ludzi, którzy czują się niezagrożeni w życiu i przez pustynię podróżują z potężnymi zapasami wody, którymi nie mają zamiaru podzielić się z wrakiem człowieka, który przypadkiem znalazł się na ich drodze. Oaza to miejsce dla ludzi, którzy zbłądzili, zagubili się w gąszczu dróg lub przeciwnie, przez jakiś czas wędrowali wytartym szlakiem i nagle zrozumieli, że on donikąd nie prowadzi. Oaza to także miejsce, gdzie pełno jest ludzi, którzy na swoich barkach przytargali tych wszystkich zagubionych i gdy tamci leżeli bez sił i bez nadziei, oni zdecydowanymi ruchami poili ich wodą życia. I w końcu Oaza to miejsce dla ludzi, którzy trochę z ciekawości wyszli na pustynię, podróżowali ostrożnie i rozważnie, mając swoje zapasy wody, zaczęli zastanawiać się, czy starczy ich im do końca podróży".

 Jednakże nie mam zamiaru się powtarzać. W tamtym tekście opisywałem swoje emocje i uczucia nagromadzone podczas trzech dni. Tu postaram się wyłożyć swoje wrażenia i przemyślenia zebrane po ponad roku przynależenia do tej organizacji.

 No właśnie, organizacji. Jako zawzięty indywidualista od zawsze pogardzałem różnymi grupami łączącymi ludzi i tam, gdzie gromadzono się, by robić coś wspólnie, z całą pewnością można było założyć, że mnie nie będzie. Nienawidzę mentalności poganianych owiec, nienawidzę tłumu, nienawidzę wspólności (nie mylić ze wspólnotą), w której roztapia się indywidualność. Niektórzy są stworzeni, żeby błyszczeć pośród ludzi. Ja zdecydowanie nie. Adekwatnym towarzystwem dla mnie jest jedna osoba i jeżeli z nią rozmawiam, poświęcam jej całą uwagę. W większej grupie coraz ciężej jest mi odnaleźć swoje miejsce i sporo czasu zajmuje mi zaaklimatyzowanie się.

I nagle, okazuje się, że ten indywidualista, który w dodatku nigdy nie darzył zbytnim szacunkiem kwestii religijnych (być może to "zasługa" szkoły, do której przyszło mu uczęszczać, gdzie duży nacisk kładziono na wychowanie w wierze), przełamuje początkową nieufność i rezygnuje z cynicznej maski, której noszenie zaczynało sprawiać mu coraz więcej trudności. Tak się złożyło (zapewne nieprzypadkowo), że moje przystąpienie do Oazy miało miejsce mniej więcej w tym samym momencie, w którym dokonał się jeden z kluczowych zwrotów w moim życiu; nastąpiło absolutne przenicowanie wszystkich wartości, przejście z postawy totalnej kontestacji wszystkiego, cynicznego patrzenia na świat i morza pogardy, do wrażliwości, bezgranicznej wiary i nadziei oraz idealizmu, niekiedy bardzo naiwnego. Ponadto zdałem sobie sprawę, że każdy, ale to każdy, potrzebuje miejsca, do którego mógłby przynależeć (w tym znaczeniu  słowo przynależeć znaczy mniej więcej to samo co identyfikować się, ale jednak przyzwyczaiłem się do niego i z góry nadaję mu większą wagę). Przynależeć; być może niecałkowicie, bo to skończyłoby się utratą siebie, ale na pewno w jakimś stopniu, tak aby poczuć wspólnotę (nie mylić ze wspólnością).

Pewnie wspaniale zabrzmiałoby, gdybym napisał, że od razu zachłysnąłem się Oazą i od początku wszystko było cudowne, niesamowite i doskonałe. Tak nie było i nie dlatego, że wcale nie było cudownie, niesamowicie i doskonale, tylko dlatego, że jak zwykle musiało upłynąć sporo czasu, zanim "wdrożyłem się do systemu" i zaaklimatyzowałem się. 

Pewnie wspaniale zabrzmiałoby, gdybym napisał, że od razu odnalazłem Boga, moja wiara się wzmocniła i z miejsca się nawróciłem. Tak nie było i nie mogło być, bo poszukiwanie jest długim procesem, a ja jestem ostrożny i nie zadowalam się pierwszymi zwiastunami poprawy sytuacji.

Pewnie wspaniale zabrzmiałoby, gdybym napisał, że od razu znalazłem się pod dobrą opieką ludzi, którzy trafnie pokierowali moim rozwojem duchowym. Tak nie było i to wcale nie dlatego, że trafiłem na złych ludzi. Trafiłem na fantastycznych ludzi, tyle że mnóstwo czasu zajęło mi uświadomienie sobie tego.

W każdym razie początek wcale nie zwiastował, że to może być materiał na dłuższą relację. Pamiętam nawet słowa, które napisałem w swoim pamiętniku chyba po pierwszym moim spotkaniu: "To było bardzo interesujące doświadczenie". Doświadczenie; nie jakieś mistyczne doznanie lub objawienie. Nie da się ukryć, że tak jak zwykle zachowałem sporą dozę nieufności wobec nowej, a na dodatek bardzo entuzjastycznie głoszonej, idei. Ostatecznie jednak, krok po kroku, wchodziłem w to wszystko coraz głębiej. W pewnej chwili zaczęło mi się podobać.


Aż wreszcie przyszło lato. Najwspanialsze lato w moim życiu. Słowa tego nie opiszą; spędziłem ponad dwa tygodnie na rekolekcjach z prawdziwego zdarzenia, na które wyjeżdżałem w beznadziejnej kondycji psychicznej, będąc cieniem człowieka, a z których wróciłem odnowiony, odbudowany i poukładany wewnętrznie. I mogę przysiąc, że nie było w tym ani grama szarlatanerii i sztukmistrzostwa. To była prawda; taka, która rani serca, gasi pragnące umysły i odmienia serca. W tym kontekście słowa: "Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli" są w stu procentach prawdziwe i zawierają w sobie ponadczasową prawdę. I nie ma znaczenia, że był to ponadprzeciętnie deszczowy lipiec. Czasami, kiedy przez całe nasze życie kroczymy wpatrując się w zachmurzone niebo, błądząc w strugach deszczu i oczekując na to, aby nasze męczarnie zakończył jedno celne uderzenie pioruna, wszystko się zmienia, gdy na moment zza chmur wyłania się słońce, a tęcza przez króciutką chwilę uśmiecha się do nas promiennie. 

 Być może cała wymowa tekstu jest osobista, ale chyba inna być nie może, bo dla mnie Oaza z samej swojej natury wymaga od nas emocjonalnego zaangażowania. Jeśli miałbym chłodnym okiem wskazać pewne  pozaemocjonalne aspekty mojego bycia w Oazie, to zdecydowanie na podkreślenie zasługuje fakt połączenia wartości, którą umiłowałem ponad wszystko - wolności, z tym, co w mojej wcześniejszej ocenie  z nią kolidowało - z Bogiem. Wszystko ułożyło się tak zgrabnie, że w pełni zrozumiałem sens wolnej woli i zacząłem niesamowicie (z totalnie pozareligijnego punktu widzenia) szanować za to Boga. Z naszego ludzkiego punktu widzenia, traktujemy miłość jak swego rodzaju zobowiązanie. Bóg tak nie myśli. Bóg daje nam wybór, ale jednocześnie pozostawia otwartą furtkę. 

 Czegoś musiało mi brakować w mojej wierze opartej na podstawach katolicyzmu. Oaza pokazała mi co to było i wskazała drogę do odnalezienia tego. Zapełniła pewną lukę, jaka zawsze tkwiła w mojej wierze. 

 Gdybym napisał, że ta luka była mała, zdecydowanie bym skłamał.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Reportaż z OM-u w Popowie
Zadziwiająca potęga dobra
Co mi dała wiara?
Lednica!


0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009