poniedziałek, 23 marca 2015

Ars Poetica (3)

0 komentarze
Moje wiersze:
Część I
Część II


Sen

"Jakie marzenia w tym śnie śmiertelnym przyjść mogą?"
Pytał Hamlet strapiony nieczułością i złem
Gdy życie w obłudzie przestało wydawać się drogą
Stało się dla niego niezrozumiałym snem

Poeta nad śmiercią swej córki gorzko rozpaczał
Która odchodząc jego serce boleśnie zraniła
Z czasem przyjął swój los; Bogu powoli wybaczał
Bo w śnie mu matka wszystko wyjaśniła

Sen może być ucieczką od cieni
Czyhających na skraju świadomości
Szepczących w języku zdrady, nienawiści i złości

A gdy tkwimy w pułapce emocjami zaślepieni 
W nieustannej pogoni za wiecznym wytchnieniem
Pośród odmętów szaleństwa, to sen staje się prawdziwym przebudzeniem


W błękicie i bieli

Zatopiony w morzu bezdennej rozpaczy
Usłyszałem wśród szumu cudowny głos anieli
Czy moje puste serce wreszcie Cię zobaczy?
Czy spotkam Cię jaśniejący w błękicie i bieli?

Jak strzelista kometa mrok nocy rozpromienia
Tak twoje spojrzenie - tak zachłannie łagodne i czułe
Pustkę w moim sercu doszczętnie w pył przemienia
I naszej historii dopisuje nową fabułę

Przemierzyłem szlaki w poszukiwaniu wiecznej miłości
Ignorując jej grzeszną i pustą cielesną powłokę
Uzasadniałem swe czekanie i granie na zwłokę
 Lękając się upokorzenia i obnażenia mej słabości

Teraz, już nic więcej nas nie dzieli
Odkryłem Twe piękno w błękicie i bieli
Read more

sobota, 21 marca 2015

Dobro i zło

0 komentarze

 Pisząc o tak elementarnych kwestiach jak dobro i zło, można wpaść w pułapkę traktowania tych rzeczy w totalnym oderwaniu od rzeczywistości lub skoncentrowaniu się wyłącznie na subiektywnej stronie tych zagadnień. Ile to razy zdarza się nam sprowadzać kwestie moralne do tego, czy dany sposób postępowania jest dla nas wygodny? Ile razy patrzymy na cudze działanie przez pryzmat tego, kim jest albo czego wcześniej dokonał? Ile razy rezygnujemy z tego, co dobre, tylko ze względu na nasze lenistwo (o tak, to doskonale pasuje do mnie)? Mniejsza o konkretne liczby; w tym tekście mam zamiar przedstawić Ci dwie bardzo osobliwe, a zarazem bardzo proste wnioski, jakie naszły mnie podczas kilku ostatnich dni. 

 Zanim przejdziemy do moich przemyśleń, krótki wtręt natury filozoficznej. Przez całe wieki różni myśliciele w bardzo różnorodny sposób opisywali dobro i zło. Zabierali się do ich analizy z różnych punktów widzenia: egzystencjalistycznego, metafizycznego, idealistycznego, materialistycznego i jeszcze setek innych. Szczególnie zło zapracowało sobie i praktycznie od samego początku było traktowane bardziej jak żywioł, siła, lub po prostu niezależny byt. Przemyślenia pod tym względem Immanuela Kanta biją na głowę chyba wszystko, co do tej pory na ten temat napisano. Nie warto ich przytaczać, bo nie starczyłoby miejsca w trzech tekstach, żeby to opisać dogłębnie, ale w skrócie chodzi o to, że w każdej sytuacji trzeba zachowywać się tak żeby nasze postępowanie mogło zostać uznane za prawo powszechne. W takiej interpretacji kłamstwo, popełnione nawet w dobrym zamiarze, nie może zostać usprawiedliwione. 

 Jednakże mało który system etyczny odpowiada jasno i klarownie na pytanie "jak żyć?'. Szczególnie przemówił do mnie wniosek wysnuty przez przedstawicieli egzystencjalizmu, którzy odrzucając wszystko co niepewne, doszli do konkluzji, że jedyną pewną rzeczą jest to, że istniejemy. Jak więc w takich warunkach budować moralność, skoro nie możemy nawet uzasadnić jej bożymi nakazami czy istnieniem uniwersalnych wartości? Odpowiedź jest prosta: skoro istniejemy, to posiadamy możliwość rozwoju; tkwi w nas potencjał, nie mamy pewności, gdzie nasz szlak się kończy. I naszym celem powinno być stawaniem się czymś więcej niż się jest. Nie chodzi tu o jakąś chorobliwą ambicję czy perfekcjonizm; tylko o to, żeby każdego poranka lub wieczora, móc sobie powiedzieć, że jest się o ten milimetr lepszym. 

 Na szlaku mojej wędrówki, stawanie się lepszym rzeczywiście nadaje wielu rzeczom sens. 

 Zawsze zastanawiało mnie dlaczego przy każdej okazji, gdy ktoś wzniesie się ponad przeciętność i wykaże się zachowaniem bezdyskusyjnie dobrym, zaczyna się wokół tego robić medialny szum, dziennikarze zaczynają dorabiać do tego ideologię i cała sprawa nagle zaczyna budzić wątpliwości. Oczywiście nie mam nic przeciwko reklamowaniu dobra, ale kiedy nagle znikąd dostrzegam w mediach zamieszanie związane z jakimś dobrym czynem, wiem, że coś jest na rzeczy. Dobro traci garstkę swojej wartości na rzecz sławy, jaką zdobywa dziennikarz i ewentualnej dumy czy samozadowolenia, w jakie popada autor dobrego czynu. Każdego dnia miliony ludzi dokonują dobrych uczynków i nikt jakoś o tym nie trąbi. I bardzo dobrze, bo szczerze powiedziawszy, dobro nie potrzebuje triumfalnego pochodu; dobro nie potrzebuje blasku reflektorów - ci, którzy są w stanie je dostrzec, dostrzegą je nawet przy słabym świetle świeczki. 

Dobro nie wymaga żadnego komentarza. Na pierwszy rzut oka widać, że jest dobre.

Trochę inaczej ma się sprawa za złem. Strasznie mnie złości, że ludzie (a już w szczególności medialni szarlatani lub prawnicy) starają się je uzasadnić. Tak być nie może. I nie chodzi o to, żeby wyplenić całe zło ze świata, bo tak się nie da. Wystarczy zatrzymać się na moment i dopuścić do siebie tę myśl, że zło istnieje, że jesteśmy za nie odpowiedzialni i, co najważniejsze, nie możemy go usprawiedliwić. Nieważne czy jesteśmy w stanie odnaleźć racjonalne powody stanowiące doskonałą wymówkę.

Zło nie zasługuje na wytłumaczenie. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że jest złe.
 

Read more

wtorek, 17 marca 2015

O nieistniejącym społeczeństwie

0 komentarze



społeczeństwo - zbiorowość ludzka zamieszkująca określone terytorium, wyodrębniona pewnymi więziami (relacjami) społecznymi opartymi np. na wspólnej kulturze, religii, warunkach życia (Słownik języka polskiego)

 Zawsze mnie zastanawiało czym lub kim jest owo mityczne społeczeństwo, na które tak często wszyscy się powołują. "W oczach społeczeństwa", "według opinii publicznej", "społeczeństwo domaga się reform" i inne tego typu formułki, chociaż zrozumiałe dla mnie pod względem językowym po przyswojeniu sobie jego klasycznej definicji, po pewnym zaczęły budzić we mnie wątpliwości. Kim jest owo społeczeństwo? Czyżby ogółem wszystkich ludzi? A może jednak starannie wyselekcjonowaną próbką reprezentującą interesy ogółu? Polska rzeczywistość wyleczyła mnie z naiwnego patrzenia na sprawy polityczno-społeczne i dość szybko w oczy rzucił mi się fakt, że pojęciem społeczeństwa najczęściej posługują się ludzie, którym zależy na usprawiedliwieniu własnego postępowania i uzasadnieniu mocno kontrowersyjnych, a czasami wręcz szkodliwych, decyzji: "Musimy podnieść podatki, aby zwiększyć komfort życia społeczeństwa", "nie możemy sobie pozwolić, żeby w naszym społeczeństwie dochodziło do podobnych zjawisk", "taka decyzja jest podyktowana interesem społecznym"...

 Co się stanie, gdy z pojęcia społeczeństwa usuniemy całe niepotrzebne wodolejstwo i naukową terminologię? Zostaną ludzie. Ludzie tak zróżnicowani i tak podzieleni, że tak naprawdę jedynym czynnikiem ich łączącym stanie się ich człowieczeństwo. Ludzie, którzy, targani silnymi emocjami i uczuciami, nie są w stanie stworzyć jednego współpracującego organizmu. Nie ma co robić sobie fałszywych złudzeń; ludzie nie jednoczą się w obliczu budowy lepszego jutra. Ludzie jednoczą się w obliczu zagrożenia, a jeszcze łatwiej jest ich sobie podporządkować przymusem. Dlatego właśnie ustrój reklamowany jako najlepszy z możliwych - nasza ukochana demokracja - także zawiera w sobie środki przymusu. Nie tak spektakularne i nie tak ostre jak XX-wieczne systemy totalitarne, ale ukryte na tyle sprawnie, żeby zwykły obywatel mógł spędzać kolejne godziny przed telewizorem w poczuciu błogiego spokoju. A ten, kto zapragnąłby wyjść poza jasno wskazaną granicę wolności (jak to, to wolność może mieć w naszych czasach granice?) ma przechlapane, bo w naszych czasach państwo jest w stanie tolerować pospolity rozbój, mafie i przestępczość, ale nie ścierpi sytuacji, w której obywatele zaczynają walczyć o swoje prawa i upominać się o swoją wolność, a na dodatek wytykać palcem ludziom władzy ich kłamstwa.

  A co z tymi więziami, o których wspomina definicja? Chyba przeceniamy ich wagę, bo każdą z nich można przypisać do jednej. Tak, wspólna kultura, religia, warunki życia i inne tego typu czynniki to nic innego jak tradycja. Bądźmy szczerzy, Polacy nie walczyli przez stulecia o lepsze warunki życia czy o możliwość malowania w danym stylu, ale o prawo do własnej tradycji. Być może z tej przyczyny wszystkie próby zniszczenia narodu polskiego (Narodu! Nie żadnego społeczeństwa!) spełzły na niczym. Bo można w krótkim czasie zniszczyć muzea, kościoły, szkoły i uniwersytety, ale proces niszczenia tradycji jest trudny i długotrwały. Należy przy tym pamiętać, że im silniejsze próby wykorzenienia tradycji, tym większy opór i większa nienawiść ze strony jej obrońców.

  Dlatego właśnie moim zdaniem pojęcie społeczeństwa jest zdecydowanie zbyt szeroko rozumiane i używane w niewłaściwym kontekście. Słowo "społeczeństwo" powinno zostać na zawsze przyporządkowane do języka nauki i sięgać po nie powinniśmy tylko przy okazji analizy procesów historyczno-ekonomicznych. Precz z usprawiedliwianiem jakichkolwiek decyzji politycznych wyimaginowanym "interesem społecznym"! Niech społeczeństwo przemieni się w termin naukowy zarezerwowany dla historyków, a ludzie niech na nowo staną się ludźmi! 

 Prawdę powiedziawszy, "naród domaga się zmian" brzmi równie fałszywie w ustach jakiegokolwiek polityka jak i "społeczeństwo domaga się zmian", ale przynajmniej w takim przypadku unikamy zamydlenia oczu szerokim i nie do końca jasnym terminem.

 Nie społeczeństwo, ale Naród i nie więzi, ale Tradycja!


 





Read more

środa, 11 marca 2015

Na zachodzie bez zmian, czyli o paleniu książek...

2 komentarze

 Czy w naszym, europejskim i cywilizowanym, świecie istnieje gorsze barbarzyństwo od palenia książek? Niezależnie od perspektywy, z jakiej patrzymy na taki akt, jest on zwyczajnie pozbawiony sensu. Z ekologicznego punktu widzenia (do którego naprawdę mi daleko) to marnowanie papieru; z artystycznego -  najgorszy z możliwych sposobów wyrażenia swojej opinii na temat dzieła; ze społecznego - budowanie poparcia na fali fanatyzmu i sprzyjanie radykalności poglądów. Już nie wspominając o podstawowej zasadzie obowiązującej w kulturze; nawet jeżeli dzieło sztuki nie przypada nam do gustu, powinniśmy poprzestać na wyrażeniu własnej opinii. Jako zwolennik maksymalnej wolności, jestem przeciwny jakiejkolwiek cenzurze, nawet w uzasadnionych przypadkach, kiedy autor ewidentnie mija się z prawdą, przeinacza fakty lub publikuje treści mogące mieć niewłaściwy wpływ na czytelnika. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie samego z pasją podkładającego ogień pod nawet najgorszą szmirę pokroju... nie, nie zniżę się i nie przytoczę nazwy tego filmu nakręconego na podstawie książki, który aktualnie bije rekordy popularności (nawiasem mówiąc, marnie to świadczy o stanie współczesnej kultury, skoro takie "dzieło" jest oglądane na całym świecie)...

Berlin, maj 1933
 Wracając jednak do pierwszej myśli tego tekstu: palenie książek jest objawem najgorszego fanatyzmu i bezmyślności; jest wyrazem sprzeciwu nie wobec twórczości, ale wobec idei i wobec wartości głoszonej przez autora książki. Z naszego, bezpiecznego, XXI-wiecznego, punktu widzenia, taka sytuacja, kiedy władze, w szale wściekłości zabierają się za organizowane palenie wytworów cudzego pióra, jest czymś bardzo odległym. Nie ma co się łudzić; w naszych czasach cenzura jest dużo bardziej wyrafinowana i nie pozwala sobie na tak otwarte ataki. Jednak wcale nie tak dawno temu, bo w latach 30 ubiegłego wieku, totalitarne państwo niemieckie postanowiło rozwiać wątpliwości pod adresem powieści "Na zachodzie bez zmian" Ericha Marii Remarque'a i, po uznaniu jej za szkodliwą dla przyszłego aryjskiego społeczeństwa, rozpoczęła zorganizowane jej palenia. Niezależnie od efektów całej tej akcji, warto wziąć pod uwagę fakt, że niszczenie książek zostało zainicjowane przez studentów, a w dziele tym dzielnie sekundowali im ich profesorowie i rektorzy. 

  Co do samej książki: jestem w stu procentach przekonany, że "Na zachodzie bez zmian" na zawsze wyleczyła mnie z entuzjastycznego młodzieńczego zachwytu, z jakim młodzi mężczyźni podchodzą do spraw wojny. Po lekturze tej powieści, przez pewien czas wydawało mi się nawet, że jestem pacyfistą, lecz teraz mam świadomość, że wojna należy do rzeczy ostatecznych, których należy za wszelką cenę unikać. 

Przy pierwszym rozhuku granatów jednym uderzeniem zapadamy się częścią naszego istnienia o tysiące lat wstecz. To instynkt zwierzęcia, co się w nas budzi, wiedzie nas i ochrania. Nie jest on świadomy, jest o wiele szybszy, znacznie bardziej nieomylny od świadomości. Niepodobna tego wyjaśnić. Idzie się i nie myśli o niczym – nagle leży się w rowie pośród gleby, a ponad tym pryskają w dal ułamki pocisków, ale niepodobna sobie przypomnieć, iżby słyszało się nadlatujący granat lub, aby myślało się o rzuceniu się na ziemię. Gdyby polegać na tym, byłoby się już masą porozrzucanej miazgi. To było to inne, ta jasnowidząca czujność w nas, która rzuciła nas o ziemię i ratowała nie wiedzieć jak. Gdyby nie istniało to, od Flandrii aż po Wogezy, nie byłoby już od dawna ludzi. Odjeżdżamy jako osowiali lub dobrze usposobieni żołnierze, dostajemy się do strefy, gdzie rozpoczyna się front, i – staliśmy się bestiami ludzkimi.

 Można o wojnie pisać z patosem i mocą. Można ukazywać ją jako coś nieuniknionego, coś głęboko zakorzenionego w naszej naturze. Można uczynić z niej tło dla ważnych przemian społeczno-ekonomicznych. 
  Remarque napisał, w prostych, ale jakże prawdziwych słowach, o tym, jaka wojna jest naprawdę. O tym, jak widzi ją człowiek, kiedy zostaje rzucony prosto w jej wir, gdy wola przetrwania przezwycięża wszystkie nawyki i wszystkie przyzwyczajenia będące wytworami cywilizowanego świata.
  Z tej perspektywy wojna jest klęską. Największą tragedią ludzkości. Najgorszym wytworem naszej cywilizacji. 

  Sam tytuł powieści, mówi o niej wszystko. "Na zachodzie bez zmian" - tak brzmiał komunikat radiowy rozgłaszany w Niemczech podczas walk na froncie zachodnim podczas I Wojny Światowej, kiedy tysiące żołnierzy ginęło po obu stronach, a linia frontu wciąż przebiegała w tym samym miejscu.

  Ja już nie mam więcej do powiedzenia. Niech przemówi Erich Maria Remarque i Wasze sumienia.

---------------------------------------------------------------------------------------------------

"Staliśmy się twardzi, nieufni, bezlitośni, mściwi, brutalni i tak było dobrze; gdyż brak nam było tych właśnie cech. Gdyby posłano nas do okopów bez tego wyszkolenia, wtedy większość z nas oszalałaby pewnie. W ten zaś sposób byliśmy przygotowani na to, co nas czekało.
Nie załamaliśmy się, dopasowaliśmy się: nasze dwadzieścia lat, które niejedno czyniły nam tak ciężkim, były nam pomocą"

"My nie jesteśmy już młodzieżą. Nie pragniemy już zdobyć świata szturmem. Jesteśmy uciekinierami. Uciekamy sami przed sobą. Przed naszym życiem. Mieliśmy osiemnaście lat i rozpoczęliśmy miłować świat i istnienie; musieliśmy strzelać do tego. Pierwszy granat, który padł, trafił w nasze serce. Jesteśmy odcięci od tego, co czynne, od dążenia, od postępu. Nie wierzymy już w to wszystko; wierzymy w wojnę"

"Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe. Widocznie wszystko było skłamane i puste, jeśli kultura wielu tysięcy lat nie zdołała temu zapobiec, przelaniu tych strumieni krwi, istnieniu setek, tysięcy tych więzień udręki."

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Na zachodzie bez zmian" Ericha Marii Remarque'a

Jeśli masz taką możliwość, przeczytaj ją. Nie jest długa, nie jest napisana skomplikowanym językiem.
Ale jest drastyczna i przeszywa do szpiku kości. Właśnie dlatego naziści tak jej nienawidzili.
* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
"Polityka? Dziękuję, tak nisko jeszcze nie upadłem..."
Gniew i pogarda
Moje J'accuse...!
O nieistniejącym społeczeństwie 


Read more

sobota, 7 marca 2015

Momenty

0 komentarze

 Ciemny lutowy wieczór. Gęsty mrok spowijający miasto, czasem z lekka rozpraszany przez światło ulicznych latarni. Nie jest mi zimno, choć rzeczywiście czasem powiewy chłodnego wiatru przeszywają mnie na wylot. Drżę. Kulę się w sobie i przyspieszam kroku, aby na autobus. Wchodzę, zajmuję miejsce przy oknie i pozwalam, aby moja głowa bezwładnie opadła na kojąco chłodną szybę. Kątem oka dostrzegam innych pasażerów, pogrążonych w swoich, tak dalekich od mojego, światach. Czterdziestoletni mężczyzna z teczką, zajmujący miejsce powoli, z przesadną ostrożnością. Kobieta w długim płaszczu, z modną torebką, fryzurą, perfekcyjnym makijażem i starannie wymalowanymi paznokciami. Jakiś barczysty chłopak w bluzie z kapturem, jakaś moja rówieśniczka wystukująca setną wiadomość na klawiaturze smartfona. Mnóstwo ludzi, mnóstwo twarzy. Tylko, że... wszyscy tacy jacyś, bezbarwni?

 W wakacje zdarza mi się zarywać noce pisząc opowiadania. Czasem jestem tak wykończony pracą, a jednocześnie tak pragnę doświadczyć czegoś maksymalnie rzeczywistego, że o tej trzeciej czy czwartej nad ranem wyłażę z domu i idę na spacer. Cisza panująca na ulicach jest niesamowita. Wędruję przez umarłe miasto, które przed kilkoma godzinami tętniło życiem i w którego uliczkach bez trudu można było dopatrzeć się śladów obecności człowieka. Wszystko zgasło. Zniknęło. Jest cisza, pustka i... delikatny powiew wiatru, przemawiający do mnie bez słów w języku natury. Siadam na drewnianym pomoście i wpatruję się w czerwoną tarczę wschodzącego słońca. Myślę. Zastanawiam się. Z obrzydzeniem spoglądam na swoje odbicie w tafli jeziora. Drę na kawałeczki list, który napisałem poprzedniego wieczora. Uśmiecham się krzywo do swoich myśli. Nawet blask poranka jest w stanie doprowadzić mnie do złości, jeżeli świeci zbyt mocno....

 W przeważającej części znam moje miasto, a gdy wybieram się na spacer, mam swoją stałą trasę wiodącą nieopodal jeziora, kościoła, rynku i parku. Tego razu jednak złamałem rutynę, bo sytuacja wymagała innego rozwiązania. Udałem się tam, gdzie nigdy nie pozwalał mi wejść irracjonalny strach. Nie zrobiłem tego, bo już się nie bałem. Było mi już wszystko jedno. Niczego nie da porównać się z ciszą, jaka panuje nocą na cmentarzu. Słyszy się każdy dźwięk. Liść, zmieniający swe położenia dzięki niewyczuwalnemu powiewowi wiatru... Każda błahostka sprawia, że zimny pot spływa po plecach. Tego wieczora jednak dopadło mnie coś, czego nie da się opisać słowami. Siedziałem naprzeciwko grobu mojego dziadka i płakałem. Nie tęskniłem za nim (a może jednak?), bo tak naprawdę nie zdążyłem go nigdy dobrze poznać, czego zresztą do dziś żałuję. Tamtej nocy nie byłem w stanie zatrzymać tego, co ze mnie wypływało. Gdyby ktoś mnie odnalazł wtedy tam i zapytał, co mi jest, chyba opowiedziałbym mu o wszystkich chorobach trawiących moją duszę. Prawdopodobnie rozryczałbym się jak nigdy wcześniej. Nikt się jednak nie zjawił, a ja w nieludzkiej ciszy zacząłem zbierać strzaskane kawałki mojej osobowości...

 Są takie dni, które warto przeżyć dla jednej, dosłownie jednej sekundy. Nigdy nie przekonywały mnie słowa, że każdy dzień jest nową szansą na osiągnięcie czegoś niezwykłego. Dla mnie każdy dzień jest oczekiwaniem w nadziei, wierze, miłości, tęsknocie, zachwycie, lęku, na przyszłość. Wracając do tego dnia, doświadczyłem wtedy niezwykłego uczucia. Praktycznie od samego rana czułem się strasznie. Nagromadziło się we mnie zmęczenie, frustracja, bezsilność i niechęć do całego świata zewnętrznego. I wśród tego wszystkiego, wśród całego zgiełku, całej beznadziei, wśród potoków mętnych słów, dźwięków, widoków, wśród pędu świata, wśród nieuniknionego poczucia klęski, nadeszło ocalenie. Ocalenie będące niczym więcej, jak ciepłym spojrzeniem ciemnobrązowych oczu, w którym wyczuwałem nieskończoną dobroć, piękno i pasję...

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Jesień
O przedziwnym uczuciu
Nostalgia
Fascynacja

 
Read more

wtorek, 3 marca 2015

Wilk wyjący do księżyca

0 komentarze

Kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Obławę" Jacka Kaczmarskiego, coś we mnie drgnęło. Byłem wtedy dużo młodszy niż teraz, ale wyobrażenie małych wilczków rozszarpywanych na strzępy przez gończe psy zrobiło na mnie wrażenie i przez jakiś czas słowa tej ballady pobrzmiewały mi w duszy. 

Nadchodzi w życiu taki moment, że wyrastamy z bajek, w których "zły wilk" prześladuje małą i naiwną dziewczynkę. Być może dlatego, że uświadamiamy sobie, że już nie jesteśmy tacy mali i naiwni. Albo zdajemy sobie sprawę, że prawdziwe zło ma wiele twarzy; "zły wilk" jest metaforą tego najprymitywniejszego lęku.

Nadchodzi taki moment w życiu, kiedy widok samotnego wilka wyjącego w środku nocy do księżyca, wcale nas nie przeraża. Nie dlatego, że nabieramy szaleńczej odwagi i nie boimy się już niczego. Nie dlatego, że złaknieni krwi wyczekujemy z dubeltówką, aby zapolować na tego wilka.

Dlatego, że odnajdujemy tego wyjącego wilka w nas samych. 

Zaczynamy pytać "dlaczego" i nie odnajdujemy odpowiedzi. Wyjemy do księżyca, bo przytłacza nas ciężar cierpień i zmartwień. Błąkamy się nocą w poszukiwaniu własnej tożsamości. Czasami wpadamy we wnyki, co jeszcze potęguje ból. Wreszcie oddalamy się od naszej watahy - którą równie dobrze mogą być wszystkie nasze przyzwyczajenia i nawyki, jak i ludzie, towarzystwo, do którego przywykliśmy. Wszystko to dosłownie i w przenośni.

Wilki i ludzie są stworzeni do życia w watahach. Mimo wszystko jednak znajdują się odważni, którzy te swoje watahy opuszczają. Nie jest to bezpieczne; samotny wilk jest dużo łatwiejszym celem dla myśliwego. Bycie samotnym wilkiem bywa też dowodem słabości; w końcu spora część z nich jest zwyczajnie wyrzucana z watahy jako osobniki pozbawione odpowiednich cech, nieprzystosowane do środowiska. 

Uważam, że człowieczy odpowiednik "samotnego wilka" też pada ofiarą wykluczenia z ogromnej watahy zwanej "społeczeństwem". Powodów może być wiele; ostatecznie jest wiele cech, jakie ludzie uważają za niepożądane i świadczące o słabości. Równie dobrze może być to słabość fizyczna, brak zdecydowania, wieczne hamletyzowanie, jak i przesadna wrażliwość.

Na koniec przyznam, że lubię spoglądać na swoje życie przez pryzmat samotnego wilka. Oczywiście nie jestem nim przez cały czas; posiadam swoją skromną watahę, do której należy bardzo wąskie grono innych wilków, jednakże zdarza mi się zbaczać na moment ze ścieżki, którą wszyscy idziemy i samotnie, w środku lasu, przy świetle gwiazd, w delikatnej mgle, rozdzierająco wyć do księżyca. Daje mi to osobiste poczucie wyrzucenia z siebie wszystkiego tego, co się we mnie kłębi i zatruwa mi spokój duszy.

Nie pytajcie dlaczego wyjemy; każde rozdzierające skowyczenie wydobywające się z gardzieli, ma swoją długą historię i przyczynę, znacznie bardziej prostą lub skomplikowaną, niż może to wydawać się na pierwszy rzut oka.

Jeśli zdarzy się Ci ujrzeć samotnego wilka wyjącego do księżyca (w co wątpię, bo jest to widok naprawdę rzadki i niespotykany), nie bój się, ale też nie pozwól sobie na zbytnią poufałość. W końcu masz do czynienia z kimś, kto przechodzi właśnie przez coś równie tragicznego, co wyzwalającego.

Bywa tak, że łzy to zdecydowanie za mało na wyrażenie własnych emocji. 
Wtedy pozostaje wycie do księżyca.
* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Depresja czy deprecjacja?
Dusza
Jak bezboleśnie popełnić samobójstwo?
KuszeNIE! 
Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009