niedziela, 24 stycznia 2016

Szanowne Panie, ja pozostawiam Wam wolność!

5 komentarze

Ze specjalną dedykacją dla T. i Ł. którzy swoją dyskusją sprawili, że pomimo całodziennego zmęczenia mimo wszystko zdecydowałem się napisać ten tekst.

 Zapewne skuszone, zaintrygowane lub po prostu złapane na chwytliwy tytuł, Drogie Czytelniczki (i Czytelnicy oczywiście również), zastanawiacie się, o co chodzi. Nie będę Was trzymał długo w niepewności i od razu wyłożę kawę na ławę.

  W naszych męskich sercach od czasu do czasu pojawia się pokusa, ażeby wskazać Wam, jak się powinnyście ubierać, jak powinnyście wyglądać, jak (i czy w ogóle) korzystać z dobrodziejstw makijażu, za jaką modą podążać, a jaką odrzucić; słowem: nachodzi nas (wypowiadam to w imieniu całego męskiego ogółu, podejrzewając, że tak jest w istocie, choć pewności nie mam) ochota, żeby pokazać Wam, jakie winnyście być, żeby nas oczarować, wzbudzić nasz zachwyt i zasłużyć na słuszne skądinąd komplementy. Do pewnej granicy (naprawdę subtelnej) ma to sens. Dalej - ani krztyny. Z naszego egoistycznego punktu widzenia próbujemy narzucać Wam ograniczenia, własne wizje Waszego piękna, roszczeniowo domagając się ich urzeczywistnienia. 

 Właśnie z tego między innymi niekiedy wypływają nasze gorzkie ironiczne komentarze pod adresem Waszej urody, ilości makijażu przez Was użytego czy też stylu i gustu, jakie posiadacie w kwestii ubioru.

 Jednakże ja nie mam zamiaru dłużej należeć do tego korowodu krytykantów, malkontentów i pieniaczy. Koniec z tym! Basta! Oficjalnie i uroczyście, dnia dwudziestego czwartego stycznia roku pańskiego dwa tysiące szesnastego składam powyższe przyrzeczenie:

 Szanowne Panie, ja pozostawiam Wam wolność! Ubierajcie się jak chcecie, malujcie się jak chcecie, dokonujcie estetycznych wyborów nie zważając na moją (jakby miała ona jakiekolwiek dla Was znaczenie...) i innych opinie. Bądźcie sobą, realizujcie się poprzez całą gamę środków upiększających stworzonych dla Was przez cywilizację (pamiętając zarazem, że najlepszym upiększaczem jest Wasz uśmiech). Przysięgam, że nie skrytykuję Was ani słowem i nigdy nie przyczynię się do sytuacji, w której Wasza wolność wyboru w tej dziedzinie miałaby być zagrożona.

 Tak mi dopomóż Bóg!

 I żeby nie było tak pompatycznie i patetycznie, oto krótkie wytłumaczenie przyczyn mojego zachowania.

 Po pierwsze, nie lubię nikomu stawiać ograniczeń. Może to naiwne, ale ja naprawdę wierzę w dobre intencje żywione przez ludzi. Naprawdę wierzę w to, że się starają. Naprawdę wierzę w to, że stawianie im ograniczeń nie nauczy ich nigdy odpowiedzialności. Naprawdę wierzę w to, że każdy, naprawdę każdy, ma prawo wyglądać jak chce i stosować takie środki upiększające, jakie tylko mu przyjdą do głowy. Nawet jeżeli ich stosowanie miałoby doprowadzić do równie tragicznego końca, co nieszczęsną wdowę Minclową z "Lalki".

 Po drugie, mam do Was, Szanowne Panie, zaufanie. Co więcej, zaufanie podparte doświadczeniem. Życie nauczyło mnie, że dziewięćdziesiąt pięć procent przedstawicielek Waszej płci doskonale wie, jak ubrać się i umalować tak, żeby zrobić na nas wrażenie. Doskonale znacie wszystkie rodzaje tuszów, podkładów, pudrów, lakierów i innych kosmetyków. Macie wiedzę. Wiecie, kiedy ich użyć. Wiecie, jak ich użyć. Przeciętna kobieta posiada znacznie większe rozeznanie w tej dziedzinie aniżeli nieprzeciętny mężczyzna. Podobnie jest z ubiorem - większość z nas (a przynajmniej ja) nie zna Waszych zasad w tej materii, a nawet jeżeli zna, to za cholerę (przepraszam za to wyrażenie, ale idealnie oddaje to, co chcę przekazać) ich nie rozumie. Ale czy to nam przeszkadza? Skądże! Moim skromnym zdaniem nawet dodaje Wam uroku i wdzięku! I naprawdę ani nie muszę wiedzieć, ani tym bardziej decydować za Was, jak i co będziecie nosić oraz jak będziecie się malować. Naprawdę. Bo...

 I w końcu po trzecie, najbardziej przyziemny powodów: po prostu posługując się czarodziejską zawartością Waszych kosmetyczek lub zakładając taki a nie inny strój, naprawdę potraficie podkreślić czy wyeksponować Wasze piękno. My je podziwiamy, Wy jesteście zachwycone naszym podziwem - sprawiedliwy układ, nie? I to wszystko za Waszą zgodą. Wy się poświęcacie dla nas, abyśmy my mogli delektować się widokiem Was w pełnej krasie, co z kolei przynosi Wam (o ile rozumiem kobiecą psychikę) przyjemność. Trochę to zagmatwane, ale jeżeli poprzez obdarowanie Was wolnością we wszystkich tych estetycznych kwestiach mogę sprawić przyjemność Wam i sobie, to czemu miałbym się na to nie zdecydować?

 I już na koniec, uprzedzając ewentualną polemikę - mam świadomość tego, że istnieją normy obyczajowe. I wbrew pozorom osobiście jestem gotów się im w większości sytuacji podporządkować. Ale moim Czytelniczkom i wszystkim pozostawiam wolność i po prostu daję szansę. Ufam w Wasz rozsądek i w Waszą odpowiedzialność.

  Nie zakończę tego tekstu apostrofą "Nie zawiedźcie mnie!". 

  Zakończę go prostym: 

  Róbcie, co Wam się żywnie podoba!




Read more

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Ludzie dobrej woli... także istnieją!

0 komentarze

  Dawno temu, w czasach kiedy byłem jeszcze młody i cyniczny, nie wierzyłem w ludzi. Z niezwykłą precyzją wyłapywałem ich potknięcia, wyraziście, wręcz jaskrawo, widziałem ich wady i przywary, a ich niepowodzenia nie były dla mnie czymś zasługującym na wyrozumiałość czy choćby litość. Czasem te krytyczne obserwacje rodziły się we mnie samorzutnie, wbrew mojej woli, wzbudzając we mnie odrazę do samego siebie; czasem sam przyczyniałem się do ich powstania, czerpiąc potem z nich ten dziwny rodzaj przyjemności wynikający z cudzego niepowodzenia. Tak czy inaczej, nie mogłem od tego uciec. Ludzie po prostu nie byli dobrzy, bo jak może być dobry ktoś, kto wymaga ode mnie zrezygnowania z tego wszystkiego, co kłębi się w moim wnętrzu i potulnemu podporządkowaniu się jakiemuś abstrakcyjnemu dobru wspólnemu i ogółowi? Przez to między innymi przez długi czas cierpiałem na dwie najnieprzyjemniejsze życiowe choroby tj. samotność i niezrozumienie - najzwyczajniej w świecie nie mogłem polubić świata ludzi, którzy pozwalają mi się błąkać i choć słyszą, co próbuję im przekazać, zbywają mnie znudzeni lub pochłonięci swoimi sprawami.

 Co ciekawe, wielu ludzi mówiło o mnie dobre rzeczy - dziesiątki razy słyszałem komplementy pod adresem mojej przenikliwości, nieustępliwości (zwanej przez niektórych "cholerną upartością") czy zaangażowania w to, na czym mi zależy. Nie kryło się w tym jednak nic poza płytkim podziwem - uczuciem, na którym trudno budować coś trwalszego i które, w dalszej perspektywie przesytu, czyni życie nieznośnym i wiedzie ku autodestrukcji. 
  
  Zatem otrzymywałem od ludzi wyrazy podziwu, szacunku, niekiedy nawet udawało nam się złapać wspólny język w różnych kwestiach i łapaliśmy ten specyficzny luz, charakteryzujący większość koleżeńskich niezobowiązujących znajomości. Lecz dobra w tym nie było... Próżno go tam szukać...

  I gdyby tak się skończyła moja historia, pewnie nie zostałoby po mnie nic godnego wzmianki. Stoczyłbym się w otchłań czarnego pesymizmu, wpadł w depresję i skończył swoje życie gdzieś w pustym zaułku.

 Lecz tak się nie stało, gdyż uratowali mnie ludzie dobrej woli. Samym swoim istnieniem...

* * *
 Bez wątpienia takimi ludźmi okazali się moi (i nie tylko moi, także ponad dwudziestu tysięcy innych pielgrzymów) hiszpańscy gospodarze podczas tegorocznego spotkania Taize w Walencji. Otworzyli oni przed nami swoje domy, przyjęli nas oni do swoich wspólnot rodzinnych, daleko wykraczając poza minimalne granice gościnności wyznaczone przez organizatorów spotkania. Wspaniałe było to, jak pomimo słabej lub w ogóle znikomej znajomości języka angielskiego (i jakichkolwiek innych języków poza rodzimym) potrafili oni odnaleźć się w rozmowach ze swoimi gośćmi. Po raz kolejny udowodniono, że tak naprawdę podstawą komunikacji między ludźmi nie są słowa, pojęcia czy abstrakcyjne idee, ale uśmiech i życzliwość, przełamujące większość istniejących barier kulturowych. Tworząc swoje relacje, zwłaszcza z obcymi, na tych dwóch prostych, acz pięknych fundamentach, z całą pewnością przebrniemy szczęśliwie przez większość mielizn i nieporozumień, które prędzej czy później będą musiały się pojawić.

 Interesujące jest również to, że cała masa tych drobniejszych i większych różnic kulturowych stały się dla nas podstawą i pretekstem do wymiany doświadczeń, podzielenia się narodowymi tradycjami i zwyczajami, a także sprawiła, że ów wyjazd posiadał również walory edukacyjne, obok duchowych, kulturowo-zabytkowych i rozrywkowych.
  
 Oczywiście to Taize było dla mnie wyjątkowe również z wielu innych względów: mieliśmy piękną pogodę (powyżej dwudziestu stopni powyżej zera), otrzymałem od losu cudowną okazję do podszkolenia mojego hiszpańskiego, a ponadto sama Walencja okazała się przepiękna - harmonijna, nowoczesna, wolna, czysta i dynamiczna, wcale niezatłoczona. Ponadto na swojej drodze napotykałem samych uprzejmych, pomocnych i interesujących ludzi, bez których pomocy na pewno nie przeżyłbym tego czasu tak dobrze.

 Niemniej jednak nawet bardziej niż fakt, że było nas tam trzydzieści tysięcy chrześcijan albo nawet więcej, poruszyła mnie gościnność i serdeczność osób nas goszczących. To za sprawą ich zachowania dziś znacznie łatwiej przychodzi mi zrozumienie tego, że wszyscy ludzie stanowią jedną wielką rodzinę...
  * * *

 Lecz ludzi dobrej woli... Nie wiem czy jest więcej. Jednak dzięki takim wydarzeniom jak owo spotkanie Taize, a także dzięki wszystkim moim przyjaciołom, rodzinie i osobom życzącym mi dobrze, mam pewność, że oni istnieją...
  
 Dzięki, że jesteście.



Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009