poniedziałek, 17 października 2016

Pożegnanie

0 komentarze

This is the End, beautiful friend, the End...

 Wszystko ma swój czas, jak to trafnie spostrzegł Kohelet i nie ma wyjątków od tej reguły. Mój blog takim wyjątkiem również nie będzie.

 Wszystko zaczęło się dwa lata temu (2014), gdy pewnej sierpniowej nocy uświadomiłem sobie dość zuchwale, że nie jestem wcale taki głupi i że od czasu do czasu przydarzają mi się nawet interesujące myśli, które można ładnie ubrać w tekst i przedstawić światu jako prawdę objawioną. Wpadłem na pomysł założenia bloga, a że za bardzo się na tym wtedy nie znałem, to poprosiłem o pomoc kolegę z klasy i wystartowałem. Dzięki Mati!
  
 Należało wymyślić nazwę. Lubiłem już wtedy wędrowanie. Lubiłem też noce. A w pewnym słuchowisku o. Szustak, którego bardzo szanuję, pięknie połączył jedno z drugim i zinterpretował. Przemówiło to do mnie i to na tyle, że stwierdziłem, że można z tego zrobić nazwę. Miałem wtedy wielkie ciśnienie na głoszenie światu moich wymysłów, więc nie zastanawiałem się długo. Padło na "Wędrując przez Noc" i z perspektywy czasu był to bardzo trafny wybór. Po dwóch latach nadal przyznaję się do tej nazwy i w żaden sposób się jej nie wstydzę.

 Zaczęło się moje bazgranie. Od tekstów czysto filozoficznych, po poezje, recenzje i psychologizmy. Dziś bawi mnie ta moja "wszechstronność", wtedy na serio myślałem, że mam światu do obwieszczenia Naprawdę Ważną Wiadomość. Potem na szczęście się poprawiłem i wprowadziłem do moich tekstów ten specyficzny element delikatnego artyzmu, nieprzewidywalności i subiektywności. To uczyniło je znacznie bardziej nadającymi się do czytania i przede wszystkim przyczyniło się do zwiększenia ich jakości.

 Cały rok 2015 publikowałem jak szalony i w zasadzie w tych czterdziestu tekstach zawiera się esencja mojego blogowania - o wszystkim w niebanalny sposób, takie przyświecało mi hasło. I chyba nawet jakoś udawało mi się je wypełniać, taką przynajmniej mam nadzieję.

 Najgorsze momenty? Kiedy tekst, nad którym biedziłem się dwie godziny, przechodził bez echa. Zdarzyło się tak kilka razy.

 Najlepsze momenty? Kiedy tekst, który napisałem pod wpływem impulsu, robił furorę wśród moich znajomych i dostawałem bardzo pozytywne komentarze z różnych stron.

  Spośród osiemdziesięciu pięciu wybrałem dziesięć najważniejszych (najważniejszych, nie najlepszych!) dla mnie tekstów. Oto one:



  Zanim się na dobre pożegnam, chciałbym jeszcze podziękować. Ten blog zapewne nie funkcjonowałby tak długo i tak owocnie, gdyby nie moi rodzice, którzy uparcie wbijali mi do głowy, że wcale nie jestem tak beznadziejny i że ta moja pisanina wbrew pozorom ma sens i być może jest komuś potrzebna.
 Równie istotne było dla mnie wsparcie ze strony kilku naprawdę bliskich mi osób, które szczególnie w pierwszej fazie istnienia bloga (choć później też) służyły mi poradami, wyrażały swoje zdanie i uświadamiały mi, że te słowa lądują w czyichś sercach, a nie tylko na stronie internetowej. Ola, Łukasz, Wiktoria, Asia - dziękuję! Dziękuję też oczywiście każdemu, kto kiedykolwiek zetknął się z moją blogerską twórczością (jak to górnolotnie brzmi!) i wspierał mnie przez te dwa lata!

 Na koniec powtórzę to, co już parę osób miało okazję słyszeć z moich ust: jeżeli choć jedna osoba dzięki lekturze choć jednego tekstu czegoś się dowiedziała, zmieniła perspektywę, coś sobie uświadomiła - ja swój cel osiągnąłem.

 I żeby nie pozostawiać Was tylko z takim suchym podsumowaniem i podziękowaniami - oto moje osobiste pożegnanie z blogiem:

Przesłanie Wędrowca przez Noc

Idź dokąd nie poszedł nikt inny
do oślepiającej światłości świtu po wieczne wytchnienie

idź rozglądając się uważnie
czy aby przechodnie półcienie nie próbują zepchnąć cię ze szlaku

każdy twój oddech gest słowo to niechciane świadectwo
jeśli nie chcesz nie musisz wcale go dawać

bądź odważny
inaczej całe twoje wędrowanie na marne

bądź sprawiedliwy
a miara którą osądzasz innych niech będzie kwestią dżentelmeńskiej umowy

nie unoś się gniewem
żadna sprawa tak naprawdę nie jest tego warta

gardź jeżeli będzie to nieuniknione
gardź ideami nigdy człowiekiem
nawet jeżeli twoje szyderstwo słyszeć miałaby tylko cisza
lub twoja niezgoda miałaby sprowadzić na ciebie powszechne wykluczenie

strzeż się jednak pychy serca
fałszywej skromności i próżności
poczucia otrzymania największej z misji

strzeż się czarnych dziur w sercu
kochaj groźny szum fal
kruka siedzącego ci na ramieniu o przeszywającym wzroku
chłód nocy nieskończoność gwieździstego firmamentu
i bladego strażnika wszystkich twoich trudów

nie oczekuj niesłychanego zawsze bądź w drodze
póki w twoich źrenicach gości ten osobliwy błysk

ufaj towarzyszom wędrówki słuchaj ich cierpliwie
w ten sposób nie zyskując nic dasz im wszystko
śmiej się z tych którzy zakazują ci marzyć
nie trać nadziei

niczego nie dostaniesz
wiedziałaś o tym dobrze wyruszając w drogę

idź a świt nadejdzie prędzej niż myślisz
rosa poranna schłodzi twe strudzone wargi
a ty sam odpoczniesz zrozumiany wśród tobie podobnych
wiecznych tułaczy bez domu o sercach zbyt wielkich
których nie spodziewałeś się tam zastać

bądź wierny Idź
 


 PS  To tylko koniec Wędrując przez Noc, będę oczywiście pisał dalej. A gdzie, jak i o czym, to już inna sprawa, tego jeszcze sam nie wiem. Na pewno jednak nie jest to moje ostatnie słowo.
 PPS Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek zechciałby wydeklamować powyższy wiersz, uczynić to powinien właśnie w takiej scenerii: deszczowy majowy dzień, Budapeszt, widok na Dunaj, wszędzie melancholia.
 PPPS Zostawiam te wszystkie teksty dla Was, wracajcie do nich, jeśli tylko taką będziecie mieli ochotę i potrzebę. Niech trwają one w waszej pamięci jak bajki (w gruncie rzeczy wiele z nich to rzeczywiście bajki) - ktoś je kiedyś opowiedział, ktoś spisał, ktoś zapamiętał; historia zapomni bajarza, natomiast jego dzieła trwać będą w ludzkiej świadomości.





Read more

czwartek, 29 września 2016

Inny tekst o przegrywaniu

0 komentarze


Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska - Józef Piłsudski

Co należy zrobić po upadku? To, co robią dzieci: podnieść się.- Aldous Huxley

* * *

 Zdradzę Wam sekret.
 Istnieją chyba tylko dwa takie stany emocjonalne, których serdecznie i z całego serca nienawidzę doświadczać. Myśl o nich napawa mnie głęboką odrazą, każde ich wspomnienie - dreszczem grozy. Unikam ich jak ognia, staram się robić wszystko, co w mojej mocy, żeby się w nie nie wplątać.
  Pierwszym z nich jest wstyd.
  Drugim z nich jest bezsilność po porażce.
  O wstydzie nie będę Wam opowiadał, jeszcze nie przyszedł na to czas. 
  O porażkach mogę co nieco opowiedzieć.

* * *

 Autentyczna opowieść może sprzed trzech tygodni.
 Leżę na zimnym jak diabli korcie tenisowym (nawierzchnia mączkowa, mój ulubiony biały strój właśnie rozpacza z żalu nad utraconą czystością, pół pleców mam pomarańczowe od mączki) i biję zaciśniętą pięścią z rezygnacją i wściekłością w twardą powierzchnię boiska. To niesprawiedliwe! Znowu! Nie, po prostu nie! Nie zgadzam się! 
 Moje wojownicze serce nie chce pogodzić się z porażką, tym bardziej, że zwycięstwo było przecież na wyciągnięcie ręki!
 Wstaję i podchodzę do siatki, aby pogratulować przeciwnikowi wygranej bardziej z przyzwoitości i grzeczności, aniżeli szczerego podziwu dla jego umiejętności. Umknął mi, następnym razem lepiej to rozegram.
  Siadam załamany na ławce, chowam głowę w ręczniku i po prostu trwam przez dłuższą chwilę w tym stanie totalnej bezradności, totalnej wściekłości, totalnej złości. W stanie absolutnej klęski. Nie płaczę, nie krzyczę, nie robię sobie wyrzutów. Nie mam na to siły. Może rzeczywiście dałem z siebie wszystko?
  Potem wracam do domu. Gryząca gorycz i żal pozostaną przez jakiś czas zostaną. Podobnie jak i poczucie zmarnowanej szansy. Którejś z kolei zresztą. 
  Może rzeczywiście nie powinienem się tak przejmować? Może rzeczywiście to tylko gra?
  Dobra, tylko, że tak się jakoś składa, że w tej grze jest dokładnie tak jak w życiu. Są zwycięstwa i porażki. Trzeba nauczyć się wygrywać bez popadania w pychę i w samozachwyt i przegrywać bez przesadnej martyrologii i użalania się nad sobą.
 I iść dalej po wszystkim, nie zatrzymywać się, nie rozpamiętywać w nieskończoność.
 Oraz, co skądinąd właśnie jest zasadniczym przesłaniem tego tekstu, wyciągać wnioski z porażek i uczyć się na nich jak najwięcej. Brzmi to może jak kolejny nudny frazes w stylu niezapomnianego klasyka polskiego internetu Piotra "Jesteś Zwycięzcą" Blandforda, ale obiecuję, postaram się być maksymalnie konkretny, szczery i prawdziwy.

* * *

Oto cztery rzeczy, których nauczyło mnie przegrywanie:

1. Pokora. Możesz być nie wiem jak silny, ale bez pokory jesteś nikim. Możesz być nie wiem jak słaby, ale jeśli masz pokorę... wtedy naprawdę jesteś kimś. Coś niesamowitego siedzi w tych wszystkich ludziach, którzy każdą porażkę (także tę życiową, a może nawet przede wszystkim) przyjmują ze spokojem ducha, godzą się z nią, nie krzyczą i nie klną. Tak jest. Tak musi być. Trochę tak jak w tej osławionej książce "Moc uwielbienia": Bądź uwielbiony, Boże, w moim raku, w mojej chorobie, we wszystkich moich trudnościach. W moim upokorzeniu. To jest prawdziwa wielkość. Nie ten chwilowy błysk sławy, przemijający wieniec zwycięstwa, upojenie triumfem i szyderczy uśmiech zadufanego w sobie zwycięzcy - owszem, to też niekiedy może mieć swój urok, nie mówię, że nie. Ale pokora... Absolutnie uwielbiam i darzę największym z możliwych podziwem ludzi pokornych. I kiedy mimowolnie dostrzegam w sobie, jak po każdej klęsce moja złość zastąpiona zostaje przez pokorę, pozwalam sobie przez krótką chwilę na ów rzadki luksus bycia z siebie dumnym.

2. Wstawanie. Banalne, co? Jak się upada, to trzeba później wstać. Tylko że bez oklasków, bez szpalerów, bez wiwatów. Wstaje się przeważnie brudnym, sponiewieranym, dalekim od upragnionego stanu idealnego. I paradoksalnie na tym polega cała wielkość powstawania. To nie jest gra, że sobie zapiszesz na wszelki wypadek jakiś bezpieczny moment i wrócisz do niego, jak coś się zacznie psuć. Nie, pełne ryzyko i całokształt konsekwencji. Budujemy i burzymy z rozmachem. Gmachy do nieba albo kompletna ruina. Jak się osiągnie ten gmach to pół biedy, wtedy trzeba walczyć z rodzącą się w sercu pychą. Ale co z ruiną? Co z wyczołgiwaniem się z gruzów kolejnych rozwalonych życiowych planów? Tego się trzeba nauczyć. Nabrać w tym wprawy. I tego uczą porażki.

3. Chcieć znowu zawalczyć. Podnieść się i stanąć na nogi to jedno, ale wrócić do źródła swojej klęski i spróbować raz jeszcze, niekoniecznie może z głębokim przekonaniem i niesłabnącym zapałem, za to z nadzieją i pragnieniem walki - to jest dopiero kapitalna sprawa! 

4. Świadomość własnej słabości i niedoskonałości. No bo w sumie... Jak tu inaczej dostrzec te nasze niedomagania i braki, skoro kroczymy przez życie pewnym krokiem zwycięzców, którym nikt nie podskoczy? Jak inaczej rozpoznać miejsca, cechy, problemy, nad którymi powinniśmy pracować? Czasami taki bolesny wstrząs jest bardziej niż potrzebny. Czasami warto sobie zakosztować goryczy klęski, by zrozumieć, że coraz bardziej pogrążamy się w bagnie. Często te nasze życiowe porażki to takie dzwonki ostrzegawcze, takie wyznaczniki "weź się ogarnij", "zrób to inaczej", "napraw to", "w ten sposób do niczego to Cię nie doprowadzi". 

* * *

 Czy to znaczy, że w porażkach nie ma miejsca już na łzy, krzyk i rozpacz? Czy ich miejsce na stałe ma zająć chłodna analiza, pokora, powstawanie, świadomość własnej słabości? Oczywiście, że nie. Płacz. Krzycz. Rozpaczaj. Długo, tyle ile będzie potrzeba. A potem spróbuj się czegoś nauczyć.
  I, zaklinam Cię, nie bój się przegrywać!





Read more

sobota, 10 września 2016

Czarne i białe

0 komentarze

"Mieszanie dobra i zła to największa krzywda. Prosty, normalny człowiek chce wiedzieć, co jest dobre i co jest złe. Tak to sobie tłumaczę." - Dariusz Kowalski, bardziej znany jako Janusz Tracz

"Ludzie mówią o nich: Czy ten człowiek jest z Bogiem czy też z diabłem?”. Zawsze w szarości. Są letni, ani jaśniejący ani też w ciemności. Bóg takich nie kocha. W Apokalipsie Pan o tych chrześcijanach szarości, mówi: «Ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust» (Ap 3, 15-16). Pan jest mocny wobec chrześcijan szarości, którzy mówią: „Jestem chrześcijaninem, ale bez przesady!”, czyniąc jednocześnie wiele zła, bo sieją zamęt i złe świadectwo”- Franciszek

 Pamiętam do dziś burzę, która rozpętała się po moim pamiętnym wpisie (dla leniwych: tutaj) poruszającym temat aborcji. To był prawdziwy kij włożony w mrowisko. Najwięcej wyświetleń w historii bloga, najwięcej komentarzy (a w zasadzie jedna długa polemika z pewną czytelniczką), liczne udostępnienia etc.

 Może kogoś zdziwi to, co teraz napiszę, ale nie czułem się wtedy dobrze. Nie cieszyło mnie to całe zamieszanie, choć poniekąd taki właśnie był cel wpisu: walnąć prawdą między oczy. Trudno przychodziło mi cieszyć się z kolejnych wyrazów uznania od przyjaciół i znajomych (za wszystkie jednak serdecznie dziękuję), jeszcze trudniej wdawać się w kolejne dyskusji z osobami niezgadzającymi się z moją opinią. Nie wiem, dlaczego tak było, ale tamta sytuacja pozwoliła mi dokonać jednego bardzo interesującego spostrzeżenia:

 Mówienie prawdy i stawanie w jej obronie wcale nie musi być przyjemne. I to nie tylko ze względu na krytykę z zewnątrz. Teoretycznie powinienem być z siebie dumny, jaki to ja jestem wielki katolik i patriota, że tak odważnie prezentuję swoje poglądy i nie boję się ich bronić. Niczego takiego nie czułem. 

 Wtedy tego nie rozumiałem. Dziś uważam to za łaskę. 

  Łaskę pokory.

* * *

 Świat nie jest czarno-biały!

 Trudno zliczyć, ile razy natknąłem się w życiu na to stwierdzenie (Ty, zapewne również).
 Któregoś razu zacząłem więc się zastanawiać: czym u licha może być więc ta szarość, o którą tak uparcie niektórzy walczą? 
 Odpowiedź trochę się przede mną ukrywała, jednak w końcu ujawniła swoje prawdziwe oblicze.
 Odpowiedź ta brzmi: Okoliczności.
 Świat nie jest czarno-biały, ponieważ okoliczności towarzyszące poszczególnym wydarzeniom są zmienne i znacząco wpływają na ich odbiór i na nasze postawy zajmowane w tychże sytuacjach.
 Doprawdy?
 Serio można tak podchodzić do rzeczywistości? Że coś jest raz dobre w swej istocie, raz złe, a jeszcze kiedy indziej obojętne? Czy nie kryje się w tym jakaś sprzeczność?
 Jeżeli tego samego przestępstwa dopuszcza się celebryta i biedak, to przymykamy oko na postępowanie celebryty, wszak jest on dobrym znajomym dobrego znajomego sędziego! A do tego celebrytą!
 Jeżeli tego samego przestępstwa dopuszcza się celebryta i biedak, to przymykamy oko na postępowanie biedaka, wszak jest on biedny i jego położenie wszystko tłumaczy!
 Intencje, powody, okoliczności, jasne to wszystko ulega zmianom. Panta rhei!
 Istota konkretnych zjawisk takich jak kłamstwo i prawda, zdrada i uczciwość, oszustwo i sprawiedliwość, zło i dobro są niezmienne!
 To jest ta Czerń i Biel. 
 Szarość może tylko stanowić niewiele znaczący dodatek do nich, a już na pewno w żadnym razie nie powinna ich przesłaniać.

* * *

  Czym więc zatem powinno być mówienie prawdy i bronienie jej, skoro w swej istocie nie jest związane ściśle z przyjemnością i nie służy naszej wewnętrznej dumie?
  Obowiązkiem.
  Obowiązkiem nie przypisanym ściśle katolikom, patriotom, społecznikom, czy komukolwiek innemu.
  Obowiązkiem powierzonym wszystkim ludziom o wrażliwych sercach.

  * * *

 Tak, mi też się zdarza kłamać w dobrych intencjach. Albo przepisywać pracę domową na dziesięć minut przed lekcją. 
 Staram się jednak nie przechodzić koło tego obojętnie. Traktować jako konieczność w świecie obowiązujących reguł. Twierdzić, że tak po prostu musi być.
  Mam wyrzuty sumienia.
  To niewiele, racja.
  Ale "to niewiele" pozwala mi wynurzyć się choć na sekundę z oceanu szarości i zaczerpnąć czarno-białego powietrza, czystego, życiodajnego, pewnego.
  A to już coś więcej.

* * *

  Zawsze wychodzę z założenia, że jeżeli w coś się angażuję na poważnie, to angażuję się na sto procent, ze wszystkich sił, bez bylejakości (w tym miejscu pozdrowienia dla x. A.W.). Na szczęście nie prowadzi to do perfekcjonizmu, bo kolejną łaską, jaką otrzymałem, jest znajomość własnych ograniczeń. Bardzo ułatwia mi to życie, nie wdaję się w ślepą pogoń za idealnością.
  Nie zmienia to faktu, że gdy już się za coś biorę, staram się to zrobić dobrze. Nie zawsze mi to wychodzi, ale przynajmniej mam czyste sumienie, że zrobiłem...
  Zrobiłem, co mogłem.
 I zdanie to, traktowane poważnie, nie jako wymówka i frazes powtarzany przez ludzi, którzy z lenistwa odpuścili, poddali się, można uznać za świetny punkt wyjścia dla kogokolwiek do stworzenia własnej filozofii życia.
 Uwierz mi, tyle wystarczy, żeby pozbyć się ze swojej duszy sporej części tego pierwiastka szarości i stać się bardziej czarno-białym człowiekiem.
 A myślę, że gra jest warta świeczki.
  
 
Read more

środa, 31 sierpnia 2016

Poetyckie dziedzictwo wakacji

0 komentarze

 Z poezją tak to już jest. Człowiek może myśleć, główkować, przeżywać i poszukiwać weny przez cały rok, a ta i tak zjawi się wtedy, kiedy jej nie oczekiwał, w najmniej spodziewanym momencie. Tak było w sierpniu. Ostatnią rzeczą, ku której wtedy zmierzały moje myśli było pisanie wierszy. Autentycznie. Miałem wypocząć po ŚDM-ach, miałem wziąć udział w rekolekcjach, miałem cieszyć się wakacjami. I tak było.


 Przy okazji jednak pisałem i to chyba nawet z sensem.


I. Czyż?

Powstałe tuż po spowiedzi i czuwaniu ze wspólnotą Odnowy w Duchu Świętym,

Czyż niewiasta może zapomnieć o swoim dziecięciu?
A nawet gdyby zapomniała, Ja nie zapomnę o Tobie!
W najgorszym położeniu, w najstraszniejszym wyklęciu
Będę obok Ciebie - w zdrowiu i w chorobie

Wszak wyryłem Cię na Swych dłoniach
Wezwałem Cię niegdyś po imieniu
Byłem przy Tobie, gdy cierń królował na mych skroniach
I gdy tęskniłeś za Mną w swym największym tęsknieniu...

Toteż poprowadzę Cię dziś na łąki zielone
Do źródeł, byś spoczął tam w światłości
I Twoje wargi, struchlałe, zalęknione
Otworzą się z ulgą, w prawdzie i radości...

I śpiewać będą najpiękniejszą z pieśni
Pieśń nieskończenie słodką, pełną Mojej chwały
Pieśń, o jakiej każdy z nas śni
I tka ją ze wspomnień, które mu pozostały

I poznasz Mnie wtedy, tak do końca, ostatecznie
Spojrzysz Mi w oczy, głęboko się zachwycisz
Poczujesz się przy Mnie, nareszcie, bezpiecznie
I już Mnie nie opuścisz, odkąd tylko Mnie schwycisz

I obmyjesz w krwi Mojej swe zbrukane szaty
A one, jak obiecałem, nad śnieg wybieleją
I jak pękły krępujące Cię niegdyś kraty
Tak Moje łaski się na Ciebie tego dnia wyleją;

I wyjawię, że Twe imię zapisane w Księdze Życia
Nie pozostanie między nami już nic więcej do odkrycia
Żyć będziemy w nieskończonej wieczności
Połączeni węzłem Niegasnącej Miłości...

II. Miłość

Nie planowałem pisać tego wiersza, powstał pod wpływem impulsu, można nawet rzec: rozdrażnienia 

Czymże jest miłość?

Na to pytanie
Udzielono już miliona odpowiedzi
Pół miliona złych
Pół miliona dobrych

Nie chcę ich znać, nie potrzebuję ich. Nie obchodzą mnie.
Wcale.
Na co mi one?
Na co mi cudza opowieść o Słodyczy, skoro mam zamiar napisać własną?

To ich Słodycz, nie moja.
Wolę tysiąc lat szukać smaku mojej Słodyczy, niż co pięć minut słuchać nie-mojej opowieści o szczęściu.
To nie tak, że czegoś zazdroszczę.
Skądże.

A jednak.
Jak rozpuszczone dziecko domagam się Mojej Własnej Słodyczy, mojej własnej opowieści.
Dobry Ojciec mi ją obiecał i polecił być cierpliwym.
Więc czekam.

W tym czekaniu jednak co chwila napotykam Jej zwiastuny.

Błyszczące spojrzenia.
Aksamitne włosy.
Łagodne głosy.
Delikatne westchnienia.

Słowa i momenty co jak wicher pędzą
I natychmiast giną w otchłaniach przeszłości.

Rozmowa przy blasku gwiazd wśród chłodu nocy
I przy płomyku świecy lub przy kominku
Ciepła kawa rankiem na górskim szlaku
Lub cichy szum morza o zachodzie słońca
I uśmiech, tak uśmiech - najszczerszy, najpiękniejszy
I ufność jej oczu.

Tak smakować będzie moja miłość.
(Taką przynajmniej mam nadzieję)

Spacerami złocistymi alejami
Ciszą pełną zrozumienia
Pełnym oddaniem
Szaleństwem
Bożą Łaską
Śmiechem wśród wiosennego deszczu
Radością tańczących iskier
Wolnością nieskrępowanego wichru
Niegasnącą nadzieją

Powiesz, że śnię? Oczywiście, że śnię.
Wszak młodość jest snem.

Czymże więc jest miłość?
Treścią tego snu....

III. Sierpniowe Noce

Oli, która podrzuciła mi tytuł tego wiersza i wszystkim, którzy drżeli ubrani zbyt lekko i zbyt elegancko pośród sierpniowych nocy

Nadeszły one - sierpniowe noce
Drżymy więc z zimna, szukając się nawzajem
Lub uciekając z cienia dawnym zwyczajem
Spacerujemy wspólnie po plaży i zatoce

Gwiazdy firmament zdobią dziś obficie
Ich blask odbija się w Twych oczach
I Twój uśmiech, jak wicher na gór zboczach
Doprawdy, tak smakuje życie!

Blisko, bliżej, niż nam się zdaje
Szczęście stoi przy drodze, szczerząc zęby w uśmiechu
W spojrzeniu, w szepcie, w wyznaniu, w oddechu
Cząstkę siebie nam oddaje

Więc błądzić chcę z Tobą wśród sierpniowych nocy
Zapominając o świecie i jego podłości
Z duszą pełną pokoju i prostej radości
I z wiarą w miłość płomienną jak prorocy!

IV. W bój wyruszymy

Krucjatowiczom

W bój wyruszymy!

Dzierżąc miecz Bożego Słowa
Odziani w zbroję Prawdy
Z sercem rozpalonym Miłosierdziem
Kochając wszystkich zniewolonych

Wytrwale, pokornie, bez wielkich oczekiwań
Nie żądając od Boga niczego
Trwając w nadziei i ufności
Do końca, do końca, do końca!

Natchnieni, prowadzeni przez Ducha
Tam dokąd zechce, na krańce świata
Przeznaczającego nam wielkie dzieła
I uzdalniającego do ich wykonania

I staniemy do walki
Na życie wieczne i potępienie
Zbawiając kogo się da, wszelkimi sposobami
Na większą chwałę Bożą

I wolność zatriumfuje
Bo inaczej być nie może
Nie po to śmierć zwyciężono
By jej panowanie gdziekolwiek jeszcze trwało

Wyzwoleni z jarzma grzechu
Zmierzamy by wyzwalać braci
Bezinteresowną miłością
I ofiarną służbą

Sami z siebie słabi jesteśmy
A moc nasza płynie wyłącznie z Pana
Bronimy na ziemi Jego Królestwa
Dotkliwie bijąc pokusy i grzechy

Boży wojownicy płonący świętym gniewem
Za głosem Pana pójdziemy wszędzie
Umarli dla świata, żyjemy dla Chrystusa
Nie mając niczego, posiadamy wszystko...

I dlatego właśnie możemy wyruszyć w bój!

V.  My, romantycy

Asi

My romantycy już tak mamy

Lubimy patrzeć w gwiazdy
Nasłuchiwać ciszy
Spacerować w mroku

Wszędzie szukamy bliskości
Doszukujemy się sensu w najbłahszych gestach
Łapczywie chłoniemy życie ukryte w cudzych oczach

Chcemy żyć, nie zastanawiając się jak i dlaczego
Chcemy kroczyć zakurzonymi i zapomnianymi ścieżkami
Chcemy kochać nie za, ale pomimo

Nasz płacz, nasz śmiech
Choćby wydawał się nieistotny, przypadkowy
Czasem skrywa w sobie sztorm

Nasze serca zostały stworzone tak, by biły dwa razy szybciej

Szkoda nam czasu na sny.

Zawsze tęsknimy za wolnością.
Za tajemnicą.
Za nieznanym.

Niepewni słusznego,
Nigdy nie oszczędzamy na porywach serca.

Po prostu tak mamy.








Read more

wtorek, 28 czerwca 2016

W obronie księżniczek i książąt

2 komentarze

 Takich metafor upraszczających i kategoryzujących ludzkie zachowania, postawy i charaktery jest wiele, można by je wymieniać bez końca. Ja na celownik w tym tekście wziąłem raptem jedną z nich, za to wzbudzającą niesamowite emocje i dyskusje.

 Księżniczki i książęta. Tak wybredni, czepialscy, drobiazgowi przy tworzeniu relacji z innymi ludźmi, że zbudowanie i utrzymanie ich nie tylko zajmuje im mnóstwo czasu, ale także samo w sobie stanowi nie lada wyczyn. Nie mówiąc już o związkach. Egocentrycy, zapatrzeni w siebie, obdarzeni narcystycznym uwielbieniem samych siebie, kąśliwie spoglądający i krytykujący każdego, kto tylko próbuje z nimi nawiązać bliższą znajomość. Jednocześnie oczekujący, rozmyślający, tęskniący, wypatrujący, a przy tym jeszcze pozbawieni inicjatywy. Czy tak to wygląda naprawdę? Czy te współczesne księżniczki są naprawdę jedynie zdolne do stawiania niemożliwych do pokonania przeszkód na drodze swoim adoratorom? Czy ci współcześni książęta to naprawdę albo życiowe niedorajdy, dla których szczytem odwagi jest przywitanie się z dziewczyną, albo zarozumiali i bezczelni konkwistadorzy, seryjni łamacze serc, przekonani o swojej wyjątkowości? 

 Śmiem twierdzić, że nie tylko. I że my posługując się tą kategorią pomijamy pewien istotny aspekt całej sprawy i tym naszym generalizowaniem krzywdzimy sporą grupę ludzi.

  Zmieńmy na chwilę perspektywę i oddzielmy ziarno od plew. Bo choć z jednej strony nie ma wątpliwości, że wśród współczesnych księżniczek i książąt znajdziemy dość liczny odsetek pustych narcyzów, to z drugiej strony znajdują się tam także ludzie porządni, wartościowi, a niejednokrotnie ośmieliłbym się nawet rzec - wyjątkowi.

  Dlaczego wyjątkowi? Paradoksalnie właśnie ze względu na tą swoją "księżniczkowatość" i "książętowatość". Moim zdaniem nie jest to wada, w każdym razie na pewni nie tylko wada. Co mam na myśli? W mojej ocenie ta tak powszechnie krytykowana i wyśmiewana cecha łączy się z głębokim pragnieniem tworzenia relacji z prawdziwego zdarzenia. Nie nijakich, nie byle jakich, nie na pół gwizdka. Nie, oni i one stawiają sprawę jasno: albo angażujesz się na maksa i jesteś szczery, albo nawet nie zaczynaj, szkoda twojego i mojego wysiłku. Co więcej: oni i one chcą, wręcz żądają, żeby te ich relacje posiadały pewien poziom. Domagają się wzajemnego szacunku, zainteresowania, pragnienia zrozumienia, wysłuchania, wsparcia, a w przypadku bardzo bliskich relacji także gotowości do wyrzeczeń. A to wszystko w dzisiejszych czasach nie jest ani łatwe, ani tak powszechnie spotykane. 

 Co z wybrednością? Jak wyżej wspomniałem - to oszczędza im czasu i niepotrzebnych nerwów i pozwala wprowadzić relacji i znajomości na konkretny, właściwy, poziom. Ale jeszcze jedna ważna rzecz. Ta wybredność, staranność w dobieraniu towarzystwa, czasami też czepialstwo nie wynika wyłącznie z wysokiego mniemania o sobie. Po części też jest ona konsekwencją tego, że księżniczki i książęta są z natury ludźmi wrażliwymi, bardzo nie lubiącymi cierpienia. A skoro nie lubią być ranionymi, to logiczne jest, że sami też nie będą chcieli ranić. Stąd też w wielu sytuacjach wynika ich wycofanie, brak inicjatywy, nieśmiałość.

 No i na koniec: księżniczki i książęta to w wielu wypadkach osoby ambitne, inteligentne, znające swoją wartość. Czy może więc dziwić fakt, że szukają osób podobnych do siebie i odpowiadających ich wymaganiom? Jasne, czasami rzeczywiście przesadzają, ale z drugiej strony ludzie również przesadzają z szyderczym piętnowaniem ich postawy.

 Więc zanim następnym razem skrytykujesz swoją koleżankę/przyjaciółkę kpiąc z jej oczekiwania na księcia na białym koniu albo zwrócisz uwagę swojemu koledze/przyjacielowi, żeby nie zachowywał się jak pierwszy lepszy książę, zastanów się, czy krytykujesz jego narcyzm, czy jego ambicję.

P.S. Już dawno temu pogodziłem się z myślą, że choć powinienem się ożenić z jakąś statyczną, porządną i praktyczną kobietą, to i tak pewnie wybiorę księżniczkę. Bo tak.
Read more

sobota, 25 czerwca 2016

Gdzie kończy się wiara, a zaczyna świadectwo

0 komentarze


Augsburg, środek czerwca 2016

Z dedykacją dla Ł.M. i A.Q.

  Powoli nadchodzi wieczór i z wolna zapada zmrok. Nieśpiesznie, leniwie, subtelnie. Z wyczuciem, tak by nas nie zniechęcić. Jeszcze nie jest chłodno, ale z całą pewnością już nie jest ciepło. Siedzimy w trójkę na jednym z głównych placów Augsburga i kończymy pałaszować nasze kebaby, jednocześnie prowadząc interesującą, choć miejscami dość dołującą, dyskusję. Wokół nas przemykają mniej lub bardziej szemrane persony, tajemniczo ukrywając swe zamiary, natomiast z pobliskich barów dochodzą dźwięki charakterystyczne dla kibicowania – to wielu autochtonów zagranicznego pochodzenia wspiera reprezentację Turcji w ich drugim meczu na Euro 2016. Wśród tej mozaiki słów, odgłosów, obrazów, myśli z pewnym trudem wyłapuję pewną całość, pewną ideę, opisującą rzeczywistość, w której się znalazłem. Zamykam oczy, biorę głębszy oddech, spoglądam na towarzyszący mi duet… i z każdą sekundą zaczynam ich rozumieć coraz bardziej.

*  *  *
  Każdy chrześcijanin mniej więcej wie, o co chodzi ze słowem świadectwo. Każdy oazowicz tym bardziej. W końcu nie bez powodu Czcigodny Sługa Boży Franciszek Blachnicki umieścił je w „10 krokach ku dojrzałości chrześcijańskiej” czyli swoistym dekalogu Ruchu Światło-Życie. Świadectwo. „Trzeba iść i dawać świadectwo!”. „Świadectwo jest warunkiem prawdziwie chrześcijańskiego życia!”, „Tylko świadectwem możemy potwierdzić swoją wiarę!” i tak dalej i tak dalej, takich zdań usłyszeć i przeczytać można całe mnóstwo w wielu chrześcijańskich środowiskach. Wszystko to brzmi bardzo dumnie i pięknie, lecz tam wtedy w Augsburgu zrozumiałem, że to wcale nie o to chodzi.

 Bo można biegać po ulicach, udzielać się, muzykować i śpiewać, jednym słowem: ewangelizować – ale to wszystko ma niewiele wspólnego z prawdziwym dawaniem świadectwa. I może teza, którą teraz postawię zabrzmi kontrowersyjnie, ale moim zdaniem trzeba to powiedzieć jasno. Poprzez wszystkie powyżej wymienione czynności ludzie wybierający je ewangelizują SIEBIE, nie INNYCH. Ewangelizują siebie, bo to oczywiste, że gdy robisz coś dużą grupą, z poczuciem misji i przekonaniem o słuszności twojej racji, nikt nie wyprowadzi Cię z błędu; siła i wpływ grupy w takich sytuacjach są nieocenione. A co do innych to można zwrócić w ten sposób na siebie uwagę, jednak ta reszta, ten ogół, ten „target”, do którego mają oni zamiar dotrzeć z przekazem – on rozpatruje ich działalność w kategoriach osobliwości, dziwadła. To go nie przekona. 

 Żeby prawdziwie ewangelizować i dawać świadectwo, potrzeba czegoś innego. W pierwszej kolejności: próby, doświadczenia, kryzysu. Ten, kto wyrusza na wojnę nie myśląc o śmierci jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza w góry bez odpowiedniego sprzętu i analizy niebezpieczeństwa jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza dzielić się wiarą samemu wpierw się w niej nie zakorzeniwszy i bez doświadczenia ciężkich chwil jest… nieprzekonujący i naiwny w swym przekazie. Wtedy to zrozumiałem. Gdy opowiadali mi oni o tym, jak ciężko jest tam, w Bawarii – najbardziej katolickim landzie Niemiec być katolikiem, wtedy uświadomiłem sobie, że cały ich trud i wysiłek MUSI przynieść owoce. I że komuś takiemu, po doświadczeniach, po trudnościach, po walce, znacznie prędzej uwierzy agnostyk/ateista, niż bezmyślnie radośnie galopującym tabunom ignoranckiej młodzieży zachłyśniętej wiarą. Bo doświadczenie kryzysu uczy. Uczy wytrwałości, nadaje słowom przemawiającego ten specyficzny wydźwięk, tak przekonujący i prawdziwy. To już nie jest świergot przepojonego świętym uniesieniem nastolatka. To słowa, historia człowieka, który przez coś przeszedł, którego wiarą coś wstrząsnęło, który cierpiał. I to przemawia do wyobraźni, do duszy. Ujmuje i zjednuje ludzi. Bo nie muszą się z nami zgadzać i nie muszą wierzyć w to, w co wierzymy my. Ale muszą widzieć, że jesteśmy w swojej wierze szczerzy i nie udajemy.

  Ja, gdybym był niewierzący, pewnie kierowałbym się takim tokiem myślenia.

 Co ponadto? Świadectwo daje się w codzienności, nie jedynie przy nadarzającej się okazji. Małymi gestami, nie spektakularnymi popisami. Zbiór małych gestów przekonuje znacznie bardziej niż jeden zryw. Życzliwość, uprzejmość, szacunek, wytrwałość i cierpliwość przekonują znacznie bardziej niż płomienne przemowy, strzeliste modły na pokaz i faryzejskie wytykanie grzeszności. Bycie Chrześcijaninem przekonuje znacznie bardziej niż Pozowanie i zarozumiałe Unoszenie się własnym chrześcijaństwem. To bardzo często mnie razi. Jesteśmy chrześcijanami, ale mimo wszystko jesteśmy normalni i próbujemy to udowodnić za wszelką cenę... A może nie warto? Może po prostu Bycie Chrześcijaninem jest normalne i tyle, i niczego nie trzeba udowadniać, nie trzeba robić wbrew sobie?

* * *
 
 Taka myśl się zrodziła we mnie tam wtedy w Augsburgu. Niby ta nauka prosta i oczywista, jednak dla mnie mimo wszystko cenna. Nie nawróciłem się tam wtedy po raz drugi, ale zrozumiałem kilka mechanizmów życia duchowego i uświadomiłem sobie, że liczy się całokształt Wiary, a nie pojedyncze ewangelizacyjne wyskoki.
Read more

wtorek, 7 czerwca 2016

Prawdziwe oblicze hejtu

0 komentarze

 Zanim zaczniesz czytać ten tekst, poświęć chwilę na uświadomienie sobie tego, jak jest beznadziejny i żałosny, niemal równie beznadziejny i żałosny jak jego autor. Dzięki!

* * *

 Istnieje cała masa pojęć, które ideologowie dziennikarze, politycy i spece od marketingu próbowali - i nadal próbują wprowadzić do tego, co powszechnie nazywa się "językiem debaty publicznej" albo "dyskursem społecznym". Kaczyzm, lewactwo, czy tytułowy hejt stanowią tego doskonałe przykłady; są to pojęcia tak bardzo szerokie, że aż puste. Można pod nie podciągnąć pod nie praktycznie wszystko z racji ich słabej definiowalności i oddziałać poprzez nie na oponenta w dyskusji na polu emocji. Zwolnienie dziennikarza z telewizji - kaczyzm! Popieranie legalizacji małżeństw dla osób homoseksualnych - lewactwo! Krytyczna opinia na temat czyjejś twórczości.... - hejt!

  Czym więc tak naprawdę jest hejt? Spójrzmy na to od strony praktycznej. Hejt jest trickiem, sztuczką, strategią obronną, po którą sięgają twórcy i opiniotwórcy, kiedy natykają się na nieprzyjemne dla siebie słowa krytyki, przeważnie w mediach społecznościowych. Hejt wbrew swojej pozornej toporności i braku wyrafinowania jest w tej swojej prostocie genialny - posługując się nim można sprowadzić całą krytykę, wszystkie argumenty przeciwników i trud włożony przez nich w ich przedstawienie do irracjonalnego obrażania, wyzywania i nienawiści. Chyba nigdy w historii szeroko pojęci przedstawiciele świata mediów, kultury i sztuki nie dysponowali równie potężną bronią. Drobną krytykę zawsze można zignorować. Ale jak dać odpór zmasowanemu atakowi na to, co się stworzyło/powiedziało? Dziś wystarczy nazwać to wszystko hejtem i nie tylko obronić w ten sposób własne stanowisko, ale jeszcze zrobić z siebie ofiarę i pogrążyć oponentów w dyskusji.

 Genialne, nieprawdaż?

 Oczywiście ironizuję, jednak sprawa naprawdę jest poważna. Bo jakie są prawdziwe zamiary tych, których wymyślili i wprowadzili to pojęcie do powszechnego użytku i aktualnie promują jego użycie przy każdej nadarzającej się okazji? Odpowiedź jest prosta i napawa grozą. W tym wszystkim chodzi o stopniowe i starannie zakamuflowane odbieranie wolności, w tym konkretnym wypadku: wolności słowa. Czymże są te wszystkie przepisy i regulacje dotyczące tzw. "mowy nienawiści", jeżeli nie przykrywką? Kiedy człowiek zakazuje czegoś drugiemu człowiekowi uciekając się do instytucji państwa i prawa, jasnym staje się, że sytuacja jest niebezpieczna. Zawsze przecież można poszerzyć te przepisy, czyż nie? Wprowadzić poprawki, zmodyfikować... i nim się obejrzymy, za opowiedzenie kawału naśmiewającego się z kogoś lub czegoś będziemy lądowali w więzieniach. 
  
 Nie twierdzę, że z całą pewnością tak będzie, ale myślę, że wziąwszy pod uwagę absurdalność naszych czasów, warto mieć to smutne proroctwo na uwadze.

 Ponadto pośrednim efektem tego promowania hejtu będzie spadek jakości wytworów kultury i sztuki. No bo jak tu odnaleźć i wyróżnić naprawdę wybitne dzieło, skoro wszystkie (w obawie przed oskarżeniem o hejt) staną się nagle dobre i piękne? I jak tu sprawić, by początkujący twórcy nauczyli się wyciągać naukę z popełnionych błędów, skoro samo ich wytykanie będzie niezaprzeczalnym przejawem hejtu? I co z relacjami twórca-odbiorcy? Czy twórca i jego fani tworzyć będą jedno wielkie towarzystwo wzajemnej adoracji, nie pozostawiając tym samym miejsca na krytykę, komentarze, refleksje?

  Mając do wyboru chronienie twórców i opiniotwórców przed niepożądanymi konsekwencjami ich wypowiedzi, działań i zachowań lub otoczenie opieką wolności wypowiedzi i prawa do krytyki, bez zawahania wybieram to drugie. 

 I proszę, nie mówcie mi, że jest różnica pomiędzy hejtem a konstruktywną krytyką. W teorii może jest. W praktyce jednak wychodzi na to, że oskarżony z morza konstruktywnych argumentów wyciąga kilka najbardziej obraźliwych i najmniej treściwych, w efekcie czego reszta ląduje w tej samej kategorii.

 Chcę być złym prorokiem, ponieważ hejt w swojej istocie i konstrukcji bardzo mi przypomina orwellowską myślozbrodnię. Oby, naprawdę oby, się w nią nie przerodził.









Read more

środa, 1 czerwca 2016

Co się kryje w ludzich spojrzeniach? (cz.2)

0 komentarze

Night was very bright, night was very warm
Dry were leaves and soil, no sign of storm
Drowning in the crowd, suddenly I gazed deep into your eyes
And now I feel alive
...

Część 1 
*  *  *

 Inne miejsce, inna rzeczywistość.

 Wychodziłem właśnie z kina z dość słabego zagranicznego filmu reklamowanego wszem i wobec jako hit, który trzeba zobaczyć. Zwykle tego typu rekomendacje starczały mi aż nadto, bym omijał takie produkcje szerokim łukiem, jednak tym razem złamałem regułę (w końcu po cóż są reguły, jak nie po to by je łamać?) i skusiłem się na dwugodzinny seans obfitujący w słabe dialogi, mdłe i naiwne próby oddania relacji między głównymi bohaterami, przesadną zabawę efektami specjalnymi i tanimi chwytami mającymi, o ironio, chwytać za serce. Cóż, mój błąd, tak też się w życiu zdarza. Trzeba zacisnąć zęby i wyciągnąć z takich tragicznych doświadczeń wnioski na przyszłość.

  Zresztą, to nie sam film w tym wypadku był problemem. Gorzej, że ta lipna i naprędce sklecona fabuła, z nieodzownym wyświechtanym happy endem, robiła takie wrażenie na ludziach. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak małżeństwa z niewielkim i średnim stażem opuszczały salę kinową wzruszone, przejęte historią nieszczęśliwie szczęśliwej miłości (klasyk: przeciwności losu nie są w stanie powstrzymać potęgi uczucia... skąd ja to znam?), czasem nawet zalane łzami. Odnosiłem przykre wrażenie, jakobym nagle stał się niewrażliwym i zgorzkniałym starcem nie potrafiącym dać się ponieść emocjom, nieskłonnym do romantycznych uniesień i szczerych wyznań. To było głupie. Byłem jedynym, który nie dał się wpuścić w beznadziejnie banalną pułapkę reżysera i scenarzystów, a sumienie wyrzucało mi bezduszność. To było bardzo nie w porządku.

 Jakaś część mnie pragnęła wykrzyczeć całe to niezrozumienie i złość na tych wszystkich ludzi, na ich naiwność i bezmyślność, na ten przeklęty instynkt stada. Poważnie? Czy to naprawdę tak trudno przełamać wewnętrzny opór i przez moment spojrzeć z dystansu?

 - Dla niektórych na pewno trudno - odpowiedziała na moje niewypowiedziane na głos pytanie dziewczyna opuszczająca salę jako ostatnia, odczekawszy prawie do końca napisów końcowych. - Ostatecznie wszyscy boimy się reakcji innych, a w wielu sytuacjach wybieramy mniej ryzykowny wariant zachowania wcale nie dlatego, że jesteśmy tchórzami i boimy się ryzyka, tylko dlatego, że taki wybór nie grozi nieprzyjemnymi komentarzami ze strony ludzi, na których nam zależy.

  Nie zastanawiałem się, jak udało się jej rozgryźć dręczące mnie myśli. Dostrzegłem w jej spojrzeniu ten przecudowny blask zrozumienia, który każe przestać pytać i wątpić, a nakazuje zaufać. Zaufałem więc. Bez namysłu zaprosiłem ją na kolejny seans, tym razem upewniwszy się wpierw, że to, co przyjdzie nam oglądać nie będzie drogim hollywoodzkim badziewiem.

  Film był niezły. Przed nim i po nim porozmawialiśmy nie więcej niż dziesięć minut o rzeczach mało ważnych, ale zawsze stanowiących przyzwoity temat do pogawędki. Nie przedstawiliśmy się sobie. Nie przegadaliśmy tego filmu. Nie opowiedzieliśmy o własnych wrażeniach i przemyśleniach.

  Nawet nie odprowadziłem jej z powrotem do domu. Wyrwała mi się, puściła do mnie oko, pomachała na pożegnanie i zniknęła w dogasającym majowym wieczorze. Nie było sensu jej gonić.

  Dziś, pozostało mi tylko wspomnienie tamtego dnia, tego filmu i jej śmiałego spojrzenia, trochę bezczelnego, trochę pytającego, trochę sondującego, trochę świdrującego. I jej uśmiechu, jednego z piękniejszych, jakie dane mi było kiedykolwiek widzieć.

  Ale uśmiechy to już temat na kompletnie inną historię...

 C.D.N.
Read more

Co się kryje w ludzkich spojrzeniach? (cz.1)

0 komentarze

We could’ve missed another day
Not knowing how to talk
Where to go
We could’ve missed another night
Only... For what?


* * *


 Różne rzeczy widywałem w oczach różnych ludzi. 

 Czasem chwytając ich zalęknione lub znużone spojrzenia, robiło mi się ich zwyczajnie po ludzku żal. Wydawali mi się tak bezbronni, tak zdominowani przez ciężar codziennych trosk i problemów, że nie potrafili wyjść myślą poza nie, skupić się na innych, nawet całkiem radosnych, aspektach życia. Trochę przywodzili mi na myśl wiecznych żałobników kroczących w bezgłośnej procesji - na zawsze otulonych aurą smutku i przygnębienia, czerpiących masochistyczną przyjemność z cierpienia.

 Czasem starczało jedno spojrzenie, aby mój dzień z katastrofalnego przemieniał się w dość przyjemny. Tak w życiu bywa, nawet ciężko mi wytłumaczyć ten fenomen. Niewyspany, zły na świat i na ludzi, rozdrażniony koniecznością zajmowania się błahymi sprawami, dyszący niesłuszną pogardą pod adresem wszystkiego i wszystkich niespodziewanie natrafiałem na kogoś (nie skłamię, jeżeli przyznam, że w większości przypadków były to kobiety), kto w oczach miał coś takiego - cholera, nie wiem - jakąś taką naturalność, szczerość, niezachwianą pewność tego, że będzie dobrze, nadzieję i niezrozumiałą dla mnie w pierwszej chwili życzliwość. I ten ktoś taki obdarowywał mnie tym spojrzeniem, czasami dodawał do tego słowa, niekoniecznie pełne polotu i finezji. I to, ku mojemu autentycznemu zdziwieniu, działało! 

 To był jeden z tych dni, gdy takiego spojrzenia potrzebowałem nawet bardziej niż kawy.

 Pokłóciłem się o błahostki z kilkoma kumplami, wściekły przedwcześnie opuściłem knajpę, w której umówiliśmy się na obiad i teraz bez celu błąkałem się po mieście, które znałem ledwie z kilku rozmytych wspomnień, nie aż tak dawnych, ale też nie aż tak bliskich. Nie chciało mi się do nich wracać (zarówno do kumpli, jak i do wspomnień). Oni napełniali mnie dziwnym wstrętem; one - głupią i dziecinną nostalgią za czasami, gdy wszystko było znacznie prostsze: gdy mówienie "Tak - tak, nie - nie" przychodziło mi z nadzwyczajną łatwością. Tak, to były dobre czasy.

 Wyszedłem z wąskiej i, szczerze powiedziawszy, raczej brzydkiej uliczki i znalazłem się na schludnej, zadbanej i przyjemnej dla oka starówce. Wszystko wydawało się do siebie pasować: starannie przemieszane style architektoniczne, dwie fontanny, niewielkie drzewka, kilka drewnianych ławek, okazały budynek ratusza, restauracje i bary - ta dziwna, choć raczej typowa dla Polski, mieszanka w samym centrum miasta trochę złagodziła mój pierwszy gniew. Ciężko było się nie uśmiechnąć widząc kilkuletnie dziecko próbujące naciągnąć rodziców na kupno taniego chińskiego gadżetu, który wiele nie przetrzyma i za góra dwa tygodnie się rozleci albo widząc starszego pana spacerującego wraz z żoną, wesołych i zadowolonych z życia w blasku wiosennego słońca.

  Pewnie poszedłbym dalej, nie zatrzymując się tam nawet na moment, gdyby nie niespodziewany dźwięk, który dobiegł mnie z naprzeciwka. Zmodyfikowałem swój pierwotny plan. Zatrzymałem się, rozejrzałem się dookoła i wybrałem sobie idealną kryjówkę, skąd mogłem spokojnie obserwować to, co wkrótce zaczęło się dziać. Przysiadłem na strategicznie ukrytej w cieniu ławeczce, uspokoiłem oddech i.... zacząłem słuchać.

  Tak, słuchać. Bo istotnie, było czego słuchać. Dziewczyna, której wcześniej nawet nie zdążyłem się przyjrzeć, wyjęła skrzypce z futerału, przez jakiś czas je stroiła, wciąż średnio usatysfakcjonowana z ich brzmienia, aż wreszcie uznała, że jest w porządku. Schwyciła pewniej smyczek, delikatnie podniosła instrument, wzięła głębszy oddech i... zagrała.

  Zagrała tak subtelnie, tak przeszywająco, tak pięknie, tak wdzięcznie, że w pierwszej chwili odebrało mi mowę. Doskonale zdawałem sobie sprawę z potęgi muzyki; niejeden raz odnajdywałem w niej pocieszenie, ukojenie czy zwyczajną radość - i wydawało mi się, że nic już nie może mnie zaskoczyć. Jednakże to, czego doświadczyłem tamtego popołudnia, nie można nawet porównać ze zwyczajną muzyką, jakiej słuchałem na co dzień. To było żywe. Pełne emocji. Namacalne. Głębokie. Kompletne. Noszące w sobie rys geniuszu.

  Melodia płynęła przez leniwe majowe popołudnie, opowiadając przez kilka minut samymi dźwiękami setki tysięcy, jeśli nie miliony, historii. O miłości, o bólu, o poświęceniu, o radości i o wszystkim innym. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że w tamtej chwili poczułem się całkowicie bezużyteczny zawodowo jako pisarz, ten rzekomy artysta słów. Bo przecież skoro tak cudownie można opowiadać historie bez użycia słów, za pomocą samych dźwięków, to na co komu słowa? Tak wieloznaczne, tak niepewne, tak czasami fałszywe... 

 Dźwięki i melodie nie kłamią.

 Urzeczony niesamowitym talentem młodej skrzypaczki zbliżyłem się do niej, by pogratulować jej fantastycznego występu, ale nie dane mi było wypowiedzieć nawet ułamka komplementu pod jej adresem. Kiedy znalazłem się kilka kroków od niej i spojrzałem w jej oczy, uświadomiłem sobie, że ona wcale tego nie potrzebuje; że ona w głębi duszy doskonale wie, jak cudownie gra. Lecz oprócz tej świadomości było tam coś jeszcze. Przez dłuższą chwilę trudziłem się nad rozszyfrowaniem tego, a gdy w końcu odkryłem, co to było, skapitulowałem już nie tylko przed pięknem jej muzyki, ale również - a może nawet przede wszystkim - przed pięknem jej charakteru.

  W jej spojrzeniu kryła się prawdziwa skromność i pokora. Nie uważała się za wybitną; nie uważała się za wyjątkową; nie uważała się za godną wywyższenia. Taka była jej naturalna postawa względem innych i samej siebie. Żadnej pychy. Żadnej pogardy. Żadnego egoizmu.

 I tym zdobyła moją bezgraniczną sympatię. 

 Na świstku papieru odnalezionym gdzieś w kieszeni naskrobałem pospieszne gratulacje i podziękowania, po raz ostatni spojrzałem w jej niezwykłe, uczciwe i tak prawdziwe, oczy, nieskażone wzgardą i ruszyłem dalej, uczyniwszy pierwszy krok na drodze do odzyskania wewnętrznego spokoju ducha.

C.D.N.
Read more

wtorek, 24 maja 2016

O męskości

0 komentarze

 A., która i tak pewnie będzie twierdzić, że wszyscy mężczyźni to świnie, ale cóż... może ktoś ją kiedyś przekona, czego oczywiście szczerze jej życzę

Wyobraź sobie pewną scenę.

 Idziesz sobie ulicą. Idziesz pewnie, zdecydowanie. Bez lęku. Z odwagą. Nie koncentrujesz się na niczym konkretnym. Nie, po prostu idziesz. Nie boisz się spojrzeć w twarze mijających Cię ludzi, niezależnie od tego, czy jest to grupka dresów czy wyjątkowo piękna kobieta. Nie ma to znaczenia. Nie myślisz o kłopotach. Nie obawiasz się ich. To one powinny obawiać się Ciebie. Jesteś silny. Jesteś wolny. Jesteś odpowiedzialny. Jesteś twardy. Dałeś radę; dałeś radę setki razy, dałeś radę dosłownie przed chwilą, dasz radę w przyszłości, jeżeli zajdzie taka potrzeba (a zajdzie na pewno). Nie zbaczasz z obranej ścieżki, nie dajesz się podpuścić. Kontrolujesz sytuację. Znasz siebie. Znasz swoje mocne strony. Ufasz swojemu rozumowi, swojej sile, swojej inteligencji. Nie panikujesz. Owszem, czasem odczuwasz strach, ale jednocześnie wiesz, że jego obecność dowodzi Twojego rozsądku i wyobraźni. Nie spuszczasz głowy w dół. Nie wpatrujesz się uporczywie w ziemię, dodając sobie w ten sposób mimowolnie otuchy. Masz swoją godność. Masz klasę.

  Oto moja prywatna definicja męskości. Wiadomo, zawsze można dyskutować (co jest z mojej strony mile widziane), niemniej jednak osobiście uważam, że te cechy wymienione przeze mnie powyżej są przynajmniej w pewnym stopniu reprezentatywne i dość klarownie przedstawiają właściwy obraz męskości.

 Kiedy jednak trzeźwo spojrzymy na ogół mężczyzn w dzisiejszym świecie, nie uciekniemy od mało przyjemnej konstatacji, że tak naprawdę niewielu z nich tak na co dzień demonstruje swoją męskość i w wielu z nich te wszystkie wymienione przeze mnie w pierwszym akapicie cechy podległy deformacji, dziwacznemu wynaturzeniu, rzecz jasna ze szkodą dla ich posiadaczy. Szkodą, której może nawet sami nie są świadomi.

 Gdzie szukać przyczyny takiego stanu rzeczy? Moim zdaniem rozmaite odpowiedzi można wymieniać bez końca, lecz w ogólnym rozrachunku wszystkie one sprowadzają się do jednej.

 Zranione (albo źle ukształtowane) poczucie własnej wartości jako mężczyzny. Oto odpowiedź.

 Tylko w filmach akcji mężczyźni są perfekcyjnymi komandosami i kochankami w jednym, w dodatku nigdy nie potrzebującymi niczyjej pomocy. A rzeczywistość jest jaka jest - stawia wymagania. Ciężkie wymagania. Czasami te wymagania przerastają mężczyzn (choć w większości wypadków tak im się tylko wydaje). Czasami nie spełniają oni tylko jednego lub dwóch spośród tych niezliczonych warunków, a ta niemożność ich spełnienia rodzi w nich poczucie winy. Czasami od dzieciństwa są oni wychowywani na słabeuszów i zalęknionych tchórzów, co buduje w ich sercach barierę strachu. Czasami swoje robią kobiety, wyczekujące ideału i szafujące bezmyślnie raniącymi słowami skierowanymi pod adresem każdego nieszczęsnego nieidealnego kandydata, jaki im się nawinie. Czasami to sami mężczyźni przejmują lub wytwarzają w sobie niewłaściwy wzorzec męskości.

 A reszta to tylko i aż konsekwencje. Niewłaściwe traktowanie kobiet, przekraczanie norm moralnych, prawnych, obyczajowych, brak jakiejkolwiek hierarchii wartości, egoizm, zagubienie, niepewność, rozpacz. Również przemoc.

 Tak się zastanawiam, jak zakończyć ten tekst i dochodzę do wniosku, że spróbuję opisać to, co rozumiem przez męskość i to, co tak obszernie wcześniej opisałem jednym zdaniem.

 A zatem: kto to jest prawdziwy mężczyzna?

 Szlachetny wojownik o czystym sercu.

  I, uwierzcie mi, Drodzy Czytelnicy, ktoś taki drzemie w każdym z nas. I czeka na sposobność, aby dojść do głosu. Nie tłumcie go. Pozwólcie, by odzywał się w Was jak najczęściej.

  I pamiętajcie, męskość i męstwo nie przez przypadek są do siebie tak podobne.

 Czymże jest prawdziwa męskość, jeśli nie wymieszanymi w odpowiednich proporcjach klasą i szaleństwem? - Andrzej Sapkowski
Read more

piątek, 13 maja 2016

Wstań, też jesteś człowiekiem!

2 komentarze

  "A kiedy Piotr wchodził, Korneliusz wyszedł mu na spotkanie, padł mu do nóg i oddał mu pokłon. Piotr podniósł go ze słowami: «Wstań, ja też jestem człowiekiem»" - Dzieje Apostolskie 10, 25-26

  Wyznam Ci, drogi czytelniku lub czytelniczko, że jakoś nigdy nie przepadałem za Św. Piotrem. Pewnie brzmi to głupio w ustach człowieka, który przyznaje się do chrześcijaństwa i gdzieś w swoich tekstach próbuje przemycać wartości nierozłącznie z nim związane, ale cóż, taka jest prawda. Wszystko zapewne przez moją przeintelektualizowaną i przesadnie uduchowioną naturę, do której Ten Prosty Rybak, Ten, Który Się Zaparł, Choć Miał Być Opoką, Ten Który Przestraszył Się Wichru nie potrafił przemówić. Czasem po prostu tak bywa, nie? Dużo lepiej dogadałbym się zapewne ze Św. Pawłem - jego retoryka i styl odpowiadają mi znacznie bardziej.

 Ostatnio jednak po zapoznaniu się z tym fragmentem Dziejów uświadomiłem sobie swój błąd.

 Przeczytałem go, dla lepszego zrozumienia, jeszcze parę razy i przesiedziałem w milczeniu kilka dobrych minut porażony jego wymownością. Opisywał tak dokładnie to, czego tak często mi brakuje! Opisywał dokładnie postawę, do jakiej powinienem dążyć w życiu! Opisywał to, jak powinienem traktować bliźniego! Opisywał... w tak niewielu słowach, tak wiele! Św. Piotr jednym celnym zdaniem mnie znokautował i trzymał mnie w tym stanie oszołomienia przez dłuższą chwilę tak, żebym nie przeszedł nad tym bezrefleksyjnie do porządku dziennego. I zdaje się, że osiągnął to, czego chciał.

 Dlatego też abstrahując od kontekstu tej sceny przedstawionej w Piśmie Świętym i wychodząc daleko poza nią, mam dla Ciebie, drogi czytelniku lub czytelniczko, krótką wiadomość.

 Jeżeli to czytasz, 

 ...a gdzieś w życiu powinęła Ci się noga i grzmotnąłeś z hukiem o ziemię albo któryś już raz z rzędu wstajesz tylko po to, by znowu się wywalić;

...i jesteś przygnieciony tak zwanymi problemami życia codziennego, dokuczają Ci one niepomiernie i nie możesz przez to zaznać spokoju, jeżeli szkoła, praca, rodzina ściągają Cię w dół i nie pozwalają spojrzeć w rozgwieżdżone niebo;

...a w Twoim życiu panuje mrok albo półmrok i boisz się postawić kolejny krok w obawie przed zasadzką, dlatego przylegasz do ziemi i nasłuchujesz z niepokojem;

...i nie jesteś w stanie wytrzymać dłużej i w akcie sprzeciwu kładziesz się na ziemi i twierdzisz, że nigdzie się nie ruszysz;

...i jednocześnie doskonale sobie zdajesz sprawę z tego, jak daleko Ci do doskonałości i jak nieprzeliczone i okropne są Twoje wady, jak mało piękna jesteś i jak mało masz w sobie odwagi;

...i cholernie się czegoś boisz, drżysz, wzrok zachodzi Ci mgłą, a lęk Cię paraliżuje;

...a coś, czemu nie mogłeś zapobiec, coś całkowicie od Ciebie niezależnego, uderzyło Cię z taką siłą, że nie miałeś wyjścia i padłeś na ziemię i teraz się zastanawiasz, czy kiedykolwiek się podniesiesz;

...i czujesz w sobie niechęć do jakiegokolwiek działania, zgorzkniałość pętającą Ci skrzydła, gnuśność i lenistwo zalegające gdzieś na dnie Twojego serca;
  
 ...to mam dla Ciebie propozycję rozwiązania Twoich problemów.

 Wstań! Ja też jestem człowiekiem, tak jak Ty. Inni ludzie tak samo. My wszyscy się użeramy z tym światem, próbując jakoś związać koniec z końcem, odnaleźć sens tego wszystkiego, znieść kolejne ciosy zadawane zdradziecko z ukrycia przez Los i Cierpienie i my wszyscy po części Cię rozumiemy. Wiadomo, nie znamy Twoich problemów do końca i nie rozwiążemy ich jednym magicznym dotknięciem różdżki. Ale przestań się zamartwiać tym, co sobie pomyślimy widząc Twój upadek i Twój pobyt na ziemi.

 Nie przejmuj się, każdy kiedyś zalicza glebę. Nawet nie wyobrażasz sobie, ile razy zdarzyło mi się to już w życiu! A ile się razy się jeszcze wywalę? Wolę nad tym nawet nie myśleć...

 Wiesz, czym jest człowieczeństwo? Człowieczeństwo jest prawem do upadku. Ty je otrzymałeś, jak każdy z nas. Też jesteś człowiekiem. Lecz teraz nadszedł czas, abyś podniósł głowę, rozejrzał się dookoła, przestał się zamartwiać, otarł twarz z pyłu i błota, wziął głębszy oddech i wstał. Nie, nie będzie łatwo. Ani przyjemnie.

 Obiecuję Ci jednak, że widok tam na górze jest tego wart.


 P.S. A jeżeli akurat masz to szczęście (przyznam, że ja go osobiście nie mam) i Twoje życie upływa beztrosko i radośnie, to pomóż wstać tym, którzy potrzebują Twojej pomocy, ciesz się tym, co masz i wspomnij mój tekst, gdy przyjdzie Twój czas.


Read more

sobota, 30 kwietnia 2016

Nie zmierzam na szczyt, zmierzam przed siebie

0 komentarze

 To nie będzie długi tekst, bo nie ma nawet za bardzo o czym pisać.

 Z tego triku korzystał chyba niemal każdy. W życiu bywa ciężko i pod górkę, bo zmierzamy na szczyt. Po sukces. Po zwycięstwo. Po chwałę. Po zasłużone laury. Musimy okupić ich zdobycie wielkim wysiłkiem, ale z całą pewnością zostanie on wynagrodzony. I to przynajmniej w dwójnasób. W końcu przecież nie może być tak, że ciężko pracujemy, poświęcamy swój czas, swoje możliwości, swoje pieniądze, swoje nadzieje, swoje uczucia i wszystko to resulta fracaso, czyli kończy się klęską. Świat nie jest przecież tak skonstruowany, nie? Każdy zostaje sprawiedliwie nagrodzony i otrzymuje to, na co zasłużył, prawda? Owszem, czasami zdarzają się różnorakie nierówności i niesprawiedliwości, ale są to sytuacje ekstremalne i, co ważne, występujące ekstremalnie rzadko. Szlak jest prosty: idziesz pod górę, pocisz się, ciężko oddychasz, z trudem stawiasz kolejne kroki, z niepokojem i niecierpliwością spoglądasz w górę, znosisz słotę i upał, śniegi i wichry, zdobywasz kolejne metry, zbliżasz się do szczytu i w końcu w którymś momencie go zdobywasz. Wdrapujesz się, padasz wyczerpany, ale szczęśliwy i triumfujesz. Udało się, jesteś zwycięzca! Wygrałeś.
  
 A nieopodal czeka miły i uśmiechnięty pan, który niedługo potem do Ciebie podejdzie i bez znieczulenia oznajmi Ci, że takich szczytów zostało do zdobycia jeszcze dwadzieścia. Minimum dwadzieścia. A Ty podniesiesz się, spuścisz nos na kwintę i niechętnie ruszysz w dalszą drogę. Zdobywać kolejne nieuniknione życiowe szczyty.

  A gdybym Ci powiedział, że nie ma żadnych szczytów? Że jest tylko prosta droga, która nie wiedzie do żadnego określonego miejsca? Że jedyne, co powinno Cię interesować to wszystko to, co czeka za horyzontem? Że nie jest ważne jak długo idziesz i jak wiele w ową wędrówkę wkładasz wysiłku a to, ile ona sprawia Ci przyjemności? Że nie musisz zaspokajać potrzeb wszystkich tych, którzy tam na dole wypatrują, czy uda Ci się wdrapać na samą górę, czy gdzieś powinie Ci się noga i runiesz w przepaść? Że nie jest ważne, ile przejdziesz kilometrów, ale w jakim towarzystwie? Że tak naprawdę nie musisz się tak męczyć? Że nie jest ważne, co tam czeka w oddali, na końcu Twojego szlaku?

  Że w tym wszystkim chodzi nie o Chwałę i Sławę Zdobywcy Szczytu, lecz o Przyjemność Wędrowca? 

  Wolę nucić zapomniane melodie z pasterskim kijem w ręku, niż wyklinać mozół wspinaczki. Wolę delektować się subtelnymi pieśniami wiatru i nocy, niż rozpychać się w bezmyślnej walce o to, kto zajmie lepszą pozycję, kto kogo wyprzedzi i kto kogo zepchnie w przepaść. Wolę nieodkrytą tajemnicę niezbadanych szlaków, niż sprawdzone trasy setek pokoleń.

 Taka jest moja wola.

 Teraz Twoja kolej: decyduj!


Read more

niedziela, 24 kwietnia 2016

W obronie ks. Międlara

0 komentarze
"Bo gorliwość o dom Twój mnie pożera i spadły na mnie obelgi uwłaczających Tobie" (Ps. 69, 10)

"Największym wrogiem Polaków są sami Polacy: - "a konkretnie ich tchórzliwe i bierne nastawienie, przyzwyczajenie i bezrefleksyjna akceptacja status quo, w jakiej się znaleźli”.- fragment kazania wygłoszonego w katedrze białostockiej z okazji 82 rocznicy powstania ONR-u.

 Zacznijmy z grubej rury - to wcale nie episkopat nałożył zakaz wypowiedzi publicznych na ks. Międlara. Bynajmniej. Episkopat posłużył tylko za narzędzie. Nałożenie zakazu nastąpiło z woli Gazety Wyborczej i środowisk lewicowo-laickich z nią związanych. A białostockie kazanie ks. Międlara stanowiło tylko pretekst, by go uciszyć. Dlaczego uciszyć? Bo mówił bardzo nieprzyjemnie dosadne rzeczy bardzo nieprzyjemnie dosadnym tonem. To wystarczyło.

 Żeby nie pozostawić niedomówień: nie zgadzam się do końca z wszystkimi tezami głoszonymi przez ks. Międlara; jego retoryka też nie do końca mi odpowiada. Podzielam jedynie część jego przekonań i poglądów. W żadnym wypadku nie uważam się za katolickiego nacjonalistę. Jednakże sumienie nie pozwala mi milczeć w sytuacji, gdy oskarża się go o "mowę nienawiści", wypacza się rozumienie treści jego kazania i zamyka się mu usta tylko dlatego, że mówi rzeczy niepopularne w niektórych środowiskach.

  W pierwszej kolejności przyjrzyjmy się samemu kazaniu. Media głównego nurtu skupiły się na jednym, jedynym nieszczęsnym sformułowaniu o chemioterapii i raku. Jaką część kazania stanowiły owe słowa? Jedna tysięczną? Jedną milionową? Był to raptem wycinek z trwającego niemal pół godziny (sic!) kazania, które nawiązywało bezpośrednio do Ks. Wyjścia i stanu moralnego Izraelitów; owszem, ks. Międlar czynił bezpośrednie aluzje do stanu obecnego polskiej rzeczywistości, lecz naprawdę potrzeba złej woli, aby ujrzeć w jego refleksjach podżeganie do nienawiści. On opowiadał o kondycji polskiego społeczeństwa, o tym, jak on ją postrzega. Czynił to odżegnując się od użycia półśrodków, zawoalowanych sensów - bezpośrednio i konkretnie. Czy jednak nawoływał do tej nienawiści, propagował faszyzm, żądał wybicia wrogów narodu? Nie, kazał się za nich modlić. Modlić, ale równocześnie nie wyrażać milczącej i dowodzącej tchórzostwa zgody na zło.

  Potem już poszło. Ks. Międlar od dłuższego czasu podpadł Gazecie Wyborczej i środowiskom z nią związanych, dlatego nic dziwnego, że ta postanowiła wykorzystać to kazanie przeciwko jego autorowi. Wyciągnęła z kontekstu jeden fragment o "chemioterapii", dorzuciła garść klasycznych oskarżeń o nacjonalizm, faszyzm i antysemityzm, naprodukowała artykułów i opinii o tym, że taka retoryka w przestrzeni publicznej jest niedopuszczalna i wyczekiwała reakcji. W międzyczasie umiejętnie wywierano presję na hierarchów, o których można powiedzieć wszystko poza tym, że są radykalni - są to ludzie kompromisów, starający się prowadzić statek o nazwie "Polski Kościół" stosunkowo bezpiecznie, unikając potencjalnych burz i sztormów. Ciśnienie i emocje rosły, aż w końcu zapadł wyrok: zakaz wypowiedzi publicznych dla ks. Międlara. Środowiska lewicowe przyklasnęły decyzji, chwaląc roztropność dostojników kościelnych i wróciły do obrzucania błotem Kościoła przy każdej innej okazji.

  Powiem krótko: moim zdaniem ks. Międlar został zdradzony i rzucony na pożarcie. Zapewne zdawał sobie sprawę z tego, jak może się to skończyć, niemniej jednak postawa Episkopatu jest godna pożałowania,  a decyzja o zakazie wypowiedzi publicznych podjęta pochopnie. Uginanie się pod presją wrogich środowisk i przesadzonych, czy wręcz fałszywych zarzutów źle świadczy o stanie polskiego Kościoła.

 Z całego tego sporu z honorem wyszedł jedynie ks. Międlar. Pokornie podporządkował się decyzji przełożonych, nie polemizował i nie wykorzystał mediów do rozpętania publicznej wojny jak uczynił to m.in. ks. Lemański. Tym zdobył mój szacunek.
 
 Dla każdego z Was, abyście sami mogli wyrobić sobie opinię, wrzucam nagranie kazania:




Read more

piątek, 15 kwietnia 2016

Więcej zdziałasz wstrząsającym przykładem niż wytrawną argumentacją

0 komentarze

 Tak właśnie brzmi złota myśl Naszych Czasów - największa i najpopularniejsza erystyczna sztuczka, po którą sięgają zarówno ludzie powszechnie szanowani, dziennikarze i publicyści, jak i przypadkowi internetowi dyskutanci. Nie trudź się, nie kombinuj, nie układaj logicznych argumentów. Walnij przesadzonym, a czasami nawet nieistniejącym, przykładem i nie zapomnij zrobić wokół opisanego przez siebie przypadku mnóstwo szumu. Krzycz głośno, nie bój się zagłuszyć innych. Prowokuj. Obrażaj. Ironizuj. Czepiaj się literówek. Omijaj niewygodne pytania, sam ustalaj przestrzeń do dyskusji. Wyśmiewaj przeciwnika, a gdy ten zacznie się czepiać, zniszcz go tekstem w stylu "Zdecydowanie brakuje Ci dystansu do siebie". Bądź pewny siebie. Kłam. Kłam do końca, nie baw się w półkłamstwa. Idź na przebój. 

  I, najważniejsze, nie baw się w chłodne analizy. Idź na żywioł. Graj emocjami. Nie pozwól, by przysłuchujący się dyskusji choć na moment uznali omawiany problem za teoretyczny; pamiętaj, praktyka, nie teoria! Dolewaj oliwy do ognia, smagaj rozjuszony tłum biczem, podkręcaj atmosferę. Nie komplikuj.

  Naprawdę uważasz, że kogoś obchodzi to, gdzie naprawdę leży prawda?

" (...) człowiek jest zły z natury. Gdyby tak nie było, gdybyśmy byli z gruntu uczciwi, tobyśmy się w każdym sporze starali tylko o to, aby dojść do prawdy, nie bacząc na to, czy zgadza się ona z naszym pierwotnie wygłoszonym zdaniem, czy też ze zdaniem przeciwnika; byłoby rzeczą obojętną albo przynajmniej całkiem drugorzędną. Ale tak jak się rzeczy mają, jest to sprawa główna, wrodzona zaś próżność, tak szczególnie drażliwa na punkcie zdolności umysłowych, nie chce dopuścić do tego, aby nasze pierwotne twierdzenie okazało się fałszywe, a twierdzenie przeciwnika słuszne. Wydawałoby się wobec tego, że każdy powinien by po prostu starać się nie wysuwać innych twierdzeń jak tylko słuszne i w tym celu najpierw myśleć, a potem dopiero mówić. U większości ludzi jednak do wrodzonej próżności dołącza się jeszcze gadatliwość i wrodzona nieuczciwość. Ludzie gadają, zanim pomyślą; jeżeli zaś potem widzą, że twierdzenie ich było błędne i że nie mają racji, to pragną jednak, aby się chociaż wydawało, jak gdyby było na odwrót. Dążenie do prawdy, które bywa chyba na ogół jedynym bodźcem podczas wysuwania pozornie słusznego twierdzenia, zostaje teraz całkowicie usunięte przez próżność; co słuszne, ma się wydawać niesłusznym i odwrotnie". - Artur Schopenhauer

 Istnieją tysiące rzeczy, które mnie drażnią, jednak dyskutowanie za pomocą wstrząsających przykładów znajduje się niemal na samym szczycie praktycznie tej niekończącej się listy. Zwłaszcza świadomie używane przez przeróżnych przeciwników w dyskusjach, z tym bezczelnym uśmieszkiem i irytującą pewnością siebie. Albo egzaltacja, unoszenie się i nadymanie, jakby omawiana kwestia stanowiła Największy Z Problemów Świata, przez co przeniesienie tego problemu na płaszczyznę teoretyczną wydaje się niemożliwe.

 Powiem wprost: nienawidzę tego! Lubię dyskutować, spoglądać na różne sprawy z obcych mi punktów widzenia, stawiać się w innych położeniach. Cenię tych, którzy się ze mną nie zgadzają. Szczególnie, gdy zwracają mi uwagę na coś, czego w swoich wcześniejszych rozmyślaniach nie uwzględniałem.

 Ale do każdego, kto na starannie przygotowany wywód, odpowiada wstrząsającym i łzawym przykładem, czuję pogardę i litość. 

 I nie zmieni tego nawet fakt, że takie, wstrząsające i łzawe, sytuacje czasami naprawdę się zdarzają.
 Lecz czy każdy wyjątek może przeczyć każdej regule?
Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009