piątek, 28 listopada 2014

"Bądźcie pozdrowieni za samotność i niezwykłość waszych dróg..."

0 komentarze

 Człowiek jest istotą społeczną - do takiego wniosku doszedł niegdyś Arystoteles. Myślę, że nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie obalić tego twierdzenia. W końcu wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, potrzebujemy rodziny, przyjaciół, ale w pierwszej kolejności innych ludzi.  Każdy pewnie przeżył w życiu kiedyś taki moment, kiedy szczerze pragnął, żeby wszyscy go zostawili w spokoju, tak aby w samotności mógł kontemplować swój żal i rozgoryczenie. Prędzej czy później jednak taka sfrustrowana osoba przełamywała swój opór i powracała na łono społeczeństwa. Prawda jest taka, że nie potrafimy żyć bez innych ludzi.
  Chrześcijanie to także ludzie, choć czasami można odnieść wrażenie, że pochodzimy z innej planety. Mamy inne priorytety, inną wizję postrzegania świata, inaczej żyjemy, wierzymy w to, co na pierwszy rzut oka może wydać się głupie i nierealne. Ale jesteśmy ludźmi i potrzebujemy towarzystwa. Chrześcijaństwo w sporej mierze opiera się na wzajemnym wspieraniu się, pomocy i wspólnocie. Jednakże istnieje taka jedna płaszczyzna, w której nie możemy pozwolić by towarzyskość i zamiłowanie do poświęcania całego swojego czasu przyjaciołom zdominowały nasze odczucia. Jest to przestrzeń osobistej relacji z Bogiem. Każdy w głębi serca rozmawia z Bogiem sam. Owszem, czasami może nas łączyć wspólnota pragnień, jednakże takie przypadki są rzadkie. Uważam, że aby nasza modlitwa była szczera i poważna, musi płynąć z głębi naszego serca. A głębi naszego serca nie da się osiągnąć znajdując się w towarzystwie przyjaciół, nawet jeżeli są oni chrześcijanami. Człowiek ma tendencję do wcielania się w różne role, aby zaimponować lub zrobić wrażenie na innych. Przed Bogiem nie musimy udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Przed Bogiem możemy stanąć w prawdzie. Do mnie szczególnie trafia porównanie szczerej modlitwy, do sytuacji, w której aktor przygotowujący się wytrwale do jakiejś roli niemalże stopił się z bohaterem, którego odgrywa, wystąpił na scenie, dając z siebie wszystko i wreszcie może zrzucić maskę. Może być sobą i nie musi więcej udawać. Dla mnie czymś takim powinna być relacja z Bogiem.
Jednym z wielu miejsc, gdzie objawia się Boża Miłość, są góry
  Podczas ostatniego oazowego spotkania tematem przewodnim spotkania, w którym uczestniczyłem, była Boża Miłość. Animatorka prowadząca spotkanie umiejętnie wskazywała poszczególne aspekty i cechy Ją charakteryzujące, a wnioski przez nas osiągnięte były naprawdę interesujące. W międzyczasie dotarliśmy do cechy, o której często zapominamy rozpatrując zagadnienie Bożej Miłości. Jest to jej nieograniczoność. Niepojętość. Niemożliwość Jej zrozumienia i ujęcia Jej w jakiekolwiek ramy. Jej potęga i umiejętność przemieniania ludzkich serc. Istnieje wiele przykładów, w których z łatwością możemy dostrzec Jej działanie. Najsłynniejszym i najbardziej oczywistym jest, rzecz jasna, śmierć Jezusa na krzyżu. Trochę mniej dosadny, ale równie wartościowy przykład, stanowi naw
rócenie Szawła, prześladowcy gotowego skazywać chrześcijan na śmierć, który później został Apostołem Narodów.
  I tu dochodzimy do sedna problemu. Szaweł dostąpił nawrócenia podczas podróży. Każdy chrześcijanin w pewnym sensie jest w podróży. Ostatecznie to, co ziemskie, kiedyś przeminie. Podróżujemy przez krainę, gdzie wszystko jest niedoskonałe. I podczas tej podróży, to my wybieramy szlak. Łudzimy się, że mamy wpływ na ostateczny cel, do którego zmierzamy. Ostatecznym celem jest zbawienie lub potępienie. Nie ma drogi pośredniej. Od nas zależy jedynie wybór drogi.
  Jaka jest droga, którą kroczy przez życie chrześcijanin? W mojej ocenie, taka jak napomknąłem w tytule: samotna i niezwykła. Samotna, dlatego że idziemy przez życie sami, a nasi bliscy i przyjaciele są swego rodzaju głosem zza ściany. Niezwykła, dlatego że idziemy, będąc pewnymi, co, a właściwie Kto, czeka nas na końcu drogi.
  Na koniec jeszcze taka myśl, jaka pojawiła się u mnie ostatnio, kiedy jak zwykle próbowałem zasnąć i jak zwykle setki różnych dziwnych pomysłów nachodziło mnie z różnych stron. Bóg jest wszędzie, prawda? Może działać na nieskończenie wiele sposobów. Może przemawiać do nas przez ludzi, których poznajemy, przez Pismo Święte, lub też przez piękno natury. Teoretycznie, bardziej prawdopodobne jest, że Bóg przemówi do nas w odludnym, odciętym od świata miejscu, jak np. w Bieszczadach, aniżeli w pełnym ludzi centrum miasta. Tylko że to jest tylko teoria. Bóg równie dobrze może wystawić nas na próbę i milczeć, kiedy jesteśmy gotowi by go wysłuchać, jak i w chwili, gdy mamy wszystkiego dosyć, świat nas irytuje i najchętniej zamknęlibyśmy się w sobie, przyjść do nas, pocieszyć, obdarować niespodziewanym szczęściem i pozwolić nam poczuć Jego bliskość.
  Bóg jest dla nas tajemnicą; właśnie dlatego wzbudza w nas taką fascynację.
 * * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Czy warto być idealistą w dzisiejszych czasach?
Dusza
Momenty
Męstwo i wrażliwość 








Read more

sobota, 22 listopada 2014

Zaklęta trwa pośród wieków w ścianach kreteńskiego labiryntu...

1 komentarze

  W tym tekście zdecydowałem się na podróż w przeszłość; najpierw do czasów dzieciństwa, a następnie ku dawnym wiekom, o których bez większego zastanowienia zapominamy wśród codziennego zgiełku i zamieszania. Będzie to opowieść, opowieść o pierwszej żeńskiej bohaterce literackiej, która zrobiła na mnie wrażenie. Co więcej, zrobiła ona na mnie wrażenie wtedy, kiedy w swojej naiwności uważałem mężczyznę i kobietę za istoty całkowicie sobie przeciwstawne, nie zaś uzupełniające się. Byłem wtedy świeżo po lekturze kilku beznadziejnych lektur szkolnych i potrzebowałem jakiejś odtrutki na papierowych bohaterów i doprowadzające mnie do mdłości ich nudne problemy. Na szczęście zetknąłem się wtedy z książką, którą odmieniła moje życie i aż do dziś jest dla mnie numerem jeden wszech czasów (dla przypomnienia, miejsce numer jeden w tym oto rankingu). A w tej książce pojawiła się ona - niesamowita, bezpośrednia, dzika, wyrazista i prawdziwa - bohaterka.
 Minea.
   Zdając sobie sprawę, że nie każdy z czytelników miał okazję zetknąć się z książką, z której ta bohaterka pochodzi, myślę, że mogę bez ocierania się o streszczanie całej fabuły opisać pokrótce losy Minei; jest to zaledwie jeden wątków tej niesamowitej powieści historycznej i w żaden sposób nie zasługuje na generalne wywyższenie spośród całej reszty; wybrałem go tylko dlatego, że ma dla mnie osobiste znaczenie.

  Aby nie przedłużać, pierwszy raz Mineę poznajemy, gdy główny bohater powieści - egipski lekarz Sinuhe (akcja powieści dzieje się w czasach starożytnych, jakieś 1500 lat p.n.e.) podróżując po świecie, trafia do Babilonu. Tam, w krótkim czasie, staje się przyjacielem króla Burnaburiasza i jednym z jego niewielu zaufanych ludzi. Ma możliwość korzystania z niezwykłych, jak na te czasy, odkryć tamtejszych uczonych i poznania babilońskiego społeczeństwa z różnych perspektyw.
    Pewnego dnia, król Burnaburiasz prosi go o pomoc. Jego ludzie mają problem z poskromieniem dzikiej kobiety, niedawno przez niego zakupionej, mającej stać się kolejną z jego żon. Kobieta ta ciska z furią przedmiotami w służących, wydziera się wniebogłosy i grozi, że podetnie sobie gardło. Z rozmowy w cztery oczy Sinuhe dowiaduje się, że owa kobieta nie jest zwykłą niewolnicą, lecz pochodzi z Krety i należy do wyższych kręgów arystokracji, a jej religia nakazuje jej zachowanie czystości. Egipcjanin, nieco zmęczony już babilońskimi zwyczajami, ale przede wszystkim kierując się współczuciem, postanawia jej pomóc. Pod osłoną nocy i pijackiej zabawy, uciekają wraz z jednookim, ale diabelnie sprytnym służącym Sinuhego. Szybko porzucają łódź jako środek transportu i decydują się na wędrówkę. Zrzucają z siebie bogate szaty, pozbywają się wszystkiego, co mogłoby ułatwić ich rozpoznanie i jako trójka biedaków podróżują przez ziemie należące do ówczesnego Królestwa Babilonu. I właśnie jako biedacy, przeżywają szczęśliwe chwile. Martwiąc się jedynie o to, aby mieć gdzie przespać noc czy o to, żeby coś zjeść, uświadamiają sobie jak prostą i nieskomplikowaną naturę ma szczęście. Do końca życia Sinuhe i Kaptah (jego sługa) wspominali ową wędrówkę jako najszczęśliwszy okres w życiu i byli gotowi oddać całe swoje bogactwo, po to, aby raz jeszcze móc poczuć atmosferę tamtych dni.
   Bez większych problemów dotarli do bogatych miast, w których mogli zrezygnować z ukrywania swojej tożsamości i po krótkiej naradzie postanowili udać się na Kretę - do domu Minei. W międzyczasie Sinuhe poznał zawód jakim parała się jego towarzyszka - była kapłanką a jej zajęciem był tzw. taniec przed bykami. Było to niezwykle niebezpieczne, ale również pełne emocji, pasji i radości widowisko. Minea była jedną z najbardziej uzdolnionych tancerek, swoim wdziękiem i umiejętnościami rzucała na kolana widzów, a w tym co robiła, czuła się absolutnie spełniona.
   I tu dochodzimy do pierwszego z dwóch punktów kulminacyjnych tej opowieści. Gdy płynęli na Kretę, Minea zaczęła sobie uświadamiać, że miłość zaczyna znaczyć dla niej więcej niż wiara. Owszem, pozostała wierna nakazowi o zachowaniu czystości (Sinuhe to zrozumiał, choć wprawiło go to w smutek), lecz w głębi siebie wiedziała, że jest gotowa porzucić swojego boga, na rzecz ukochanego. Toczyła w sobie zażarty wewnętrzny bój, czuła się rozdarta i zagubiona. Ostateczną decyzję podjęła już na Krecie.
  Wieczorem, wśród blasku świec, w przyzwoitym pokoju w karczmie, Sinuhe i Minea stłukli ze sobą dzban. Był to staroegipski zwyczaj małżeński, nieposiadający żadnej wartości formalnej, ale wiążący ze sobą dwójkę ludzi aż po grób.
  W przeciągu kilku następnych dni Minea prezentowała swoje umiejętności swoim dawnym nauczycielom. Jej taniec był doskonały, pod względem technicznym nie można było jej już nic zarzucić. Natomiast cała radość, całe uwielbienie, wszystkie emocje, to wszystko gdzieś przepadło. Jej talent został doceniony i została wybrana, aby starym zwyczajem odwiedzić Ciemny Dom - miejsce zamieszkania boga Krety. Wśród Kreteńczyków panowało przekonanie, że ci, którzy mogą spotkać boga w cztery oczy doświadczają takiego szczęścia, że nie czują najmniejszej chęci powrotu, stąd możliwość wejścia do Ciemnego Domu traktowano jako przywilej najwyższej rangi. Minea nie pragnęła spotkać się ze swoim bogiem, lecz nie mogła odmówić; oznaczałoby to dla niej hańbę i zapewne śmierć. Dlatego weszła do środka, prowadzona przez najważniejszego kapłana, przekonana o tym, że dane jej będzie wyjść, uciec i wieść szczęśliwe życie z ukochanym.
   Sinuhe szalał z miłości i podejrzewał jakiś podstęp, dlatego niczym mityczny Tezeusz wziął ze sobą sznur i wraz ze swoim sługą udał się na poszukiwanie ukochanej. Odnalazł ją, lecz martwą, uśmierconą nie spojrzeniem boga, lecz sztyletem kapłana. W jednej chwili zasłona spadła mu z oczu i zrozumiał, że kapłan nie miał innego wyjścia - bóg Krety był już martwy, a fetor jego rozkładającego się ciała panował w całym labiryncie. Egipski lekarz, na długi czas postradał zmysły, a gdy otrząsnął się ze straszliwej słabości, jaka opanowała jego ciało i duszę, już nie był taki sam jak wcześniej...
   
  Tu dochodzimy do kresu opowieści o Minei. Mógłbym opisywać jej zalety bez końca, choć znam ją jedynie ze stronic tej książki. Dla mnie jednak, na zawsze będzie ona trwać, zaklęta w ścianach kreteńskiego labiryntu, ufna i rozdarta, kochająca i niepewna, szczera i zagubiona. Moja pierwsza ulubiona literacka bohaterka.

 Na zakończenie przytoczę jedynie fragment rozmowy pomiędzy głównymi bohaterami tej opowieści.

 Sinuhe, przeżywszy w młodości poważny zawód miłosny (jego wybranka okazała się kobietą nieczułą, za swoją miłość kazała słono płacić skutkiem czego Sinuhe sprzedał wszystko, co miał, w tym dom swoich rodziców i ich grobowiec, a sam stał się bankrutem i skończył pomagając ludziom obmywającym zwłoki) i czuł poważną wewnętrzną awersję do kobiet, traktując je jak przebiegłe i złośliwe istoty, których jedynym celem jest doprowadzanie mężczyzn do zguby.

" - Tylko raz w życiu powiedziałem do kobiety "moja siostro", lecz łono jej było dla mnie jak rozpalony piec, a ciało jej jak sucha pustynia, wcale mnie nie rzeźwiło. Dlatego błagam cię, Mineo, wyzwól mnie z tego zaczarowania, jakim skuwają mnie twoje członki, i nie patrz na mnie oczyma, które są jak blask księżyca na powierzchni wody, bo powiem do ciebie "moja siostro", a wtedy i ty doprowadzisz mnie do zguby.
 - Bardzo głupia jest zaiste ta twoja głowa, skoro mówisz źle o kobietach. Bo jeśli nawet są kobiety, które zatruwają wszystkie źródła, to są z pewnością i takie, które są jak źródło na pustyni albo jak rosa na spalonej słońcem łące".

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Powyższy cytat i cała opowieść znajdująca się powyżej pochodzi z książki Miki Waltariego "Egipcjanin Sinuhe".

* * *

Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

10 książek, które miało znaczący wpływ na moje życie...
O przedziwnym uczuciu
Wilk wyjący do księżyca
Fascynacja 

Read more

sobota, 15 listopada 2014

Czy warto być idealistą w dzisiejszych czasach?

2 komentarze

  Życie jest jak spacer po wspaniałej polanie... na której pełno jest pokrzyw i mięsożernych roślin, które z najczystszą przyjemnością oddałyby się konsumpcji marnej cielesnej powłoki, z jakiej jesteś zbudowany. Ponadto w trawie czyhają tuziny węży, kąsających jadem, który nie dość, że cię uśmierci, to twoje konanie uczyni na tyle bolesnym, że ostatnie tchnienie i spotkanie ze śmiercią twarzą w twarz potraktujesz niczym wyzwolenie. Co ciekawe, polana, którą wybrałeś na spacer, kwalifikuje się także jako popularne terytorium łowieckie, skutkiem czego co chwila musisz czujnie się rozglądać, by nie wylądować z kulą w plecach.
  To tak gwoli wstępu, aby ukazać, że życie nie jest czarno-białe, a pozory mogą mylić.
  Od pewnego czasu zadaję sobie tytułowe pytanie i nijak nie mogę znaleźć na nie jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony najchętniej zignorowałbym wszystkie irytujące wskazówki i podpowiedzi bezczelnie podsuwane mi przez racjonalną część duszy i oddałbym się bez chwili wahania tworzeniu idealnego świata. Ale z drugiej, to nie takie łatwe. Świat ma to do siebie, że najczęściej bywa przerażająco szary i tylko od czasu do czasu raczy nas obdarować większą niż zwykle dawką barw, kolorów i emocji. Nie lubię szarości, spokoju, wyważenia. Wszystko to kojarzy mi się z marazmem, zastojem i brakiem działania. Pewnie dlatego tak często złoszczę się na los i ciężko wzdycham.  
  Niełatwo jest być idealistą we współczesnym świecie, bo na drodze stoi ci wiele przeszkód. Największą z nich jest ludzka natura, skłonna do błędów, niepodążania raz wybranym szlakiem i nieprzestrzegania zasad. Często też wątpliwości kołaczą ci po głowie, a spoglądając na świat gdzie wszyscy bez żadnych skrupułów i z zimnym wyrachowaniem patrzą tylko jak tu wyrwać dla siebie jak najwięcej, uświadamiasz sobie jakim ciężar zrzuciłeś na siebie samego. Swoje robi także presja środowiska, no bo przecież jak tu odmówić, gdy wszyscy już skorzystali, a teraz ciebie namawiają, i okazuje się, że ty jedyny, przez jakieś głupie wewnętrzne zasady, opierasz się? Wydaję mi się, że mało jest ludzi, którzy są gotowi otwarcie wskazać motywy swoich decyzji w gronie osób, na których uznaniu im zależy. 
  Dla mnie jednak, osobiście, najgorszym wrogiem idealisty jest samotność. W swoich zasadach, postanowieniach, rozmyślaniach, spostrzeżeniach i działaniach, idealista jest samotny. Nie ma przy boku bratniej duszy, która poklepałaby go po plecach w chwili próby i potwierdziła słuszność powziętej decyzji. Bycie idealistą jest nieco podobne do walki: samotnie jest bardzo trudno działać i w jednym i w drugim. Owszem, w obu tych dziedzinach istnieją tzw. "samotni mściciele", którzy gardzą współpracą i wspólnym działaniem, lecz warto zauważyć, że tak idealizm, jak i walka, nabierają wtedy kompletnie innego znaczenia; zaczynają nieść ze sobą pokaźną cząstkę pogardy i wstrętu oraz zemsty.
  Próbuję być idealistą nie tylko od święta, ale także na co dzień. Nie jest to trudne w samym wykonaniu, bo dla kogoś tak wewnętrznie niezrównoważonego i postrzelonego jak ja idealizm wcale nie jest czymś szczególnym w realizacji. Najciężej jest jednak w tych chwilach, gdy życie rzuca mi kłody pod nogi, zmysłowo kusząc mnie do odstąpienia od zasad i dostosowaniu się do większości. Walczę z pokusami, a silną pomocą w tej walce jest mi nienawiść i gniew. Nienawiść do fałszu i obłudy oraz gniew na bezmyślne podążanie za tłumem. Jest to wyczerpująca wewnętrznie batalia, z której nawet wychodząc zwycięsko, jestem zmęczony.
  W jednej z piosenek, których słucham ostatnio, są takie słowa: "I need a sky, my moonlight and my sunset, drawn with childlike smile". Dla idealisty takie słowa mają naprawdę sens, bo czasem myślę, że chciałbym żyć w świecie prostym i nieskomplikowanym, gdzie wszystko byłoby na swoim miejscu. Takim narysowanym przez dziecko; naiwne i nieskażone duchem czasów.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

O przedziwnym uczuciu
Uczuciowe metamorfozy
Wilk wyjący do księżyca
Nostalgia 

  
Read more

czwartek, 13 listopada 2014

Być jak Abraham...

0 komentarze

  Swego czasu pewnie każdy z nas poznawał historię o Abrahamie - pierwszym patriarsze i ojcu całego ludu Izraela. Ja miałem tą przyjemność wieki temu i muszę przyznać moja znajomość tego fragmentu Pisma Świętego była dość ograniczona aż do przedwczoraj, kiedy to późnym wieczorem sięgnąłem po Biblię i w ciszy postanowiłem przeczytać i przemyśleć ten, wydawałoby się znany i przeanalizowany na wszystkie możliwe sposoby, fragment.
  Już na wstępie uderzyły mnie pokora i spokój Abrahama. Choć nie odnajdujemy tego bezpośrednio w tekście, to niemalże natychmiast nasunął mi się obraz człowieka żyjącego w zgodzie nie tylko z ludźmi, ze swoimi sługami i żoną, ale przede wszystkim z Bogiem. On nie miotał się po dalekich krajach w poszukiwaniu szczęścia, lecz wiódł żywot spokojny w swoim Ur chaldejskim. 
  Pierwszym  momentem zwrotnym w jego życiu był moment powołania. Z woli Pana Abraham porzuca swoje miasto i wędruje. Wędruje nie mając pewności, a jedynym uzasadnieniem dla jego wędrówki jest Głos Pana. Łatwo tu możemy odnaleźć analogię do naszego życia: Abraham porzucił całe swoje wcześniejsze życie, gdy Bóg obiecał mu, że zostanie ojcem wielkiego narodu, a jego potomstwo będzie liczniejsze od gwiazd. My też otrzymaliśmy obietnicę. Obietnicę zbawienia. Tylko od nas zależy to, czy zaufamy Panu i pójdziemy za Jego głosem.
  Druga rzecz, która aż rzuca się w oczy - zaufanie. Czułem się naprawdę podbudowany wczytując się w opis zaufania, jakim Abraham darzył Boga. Myślę, że szczególnie ludzie, którzy czują się pokrzywdzeni przez los lub przeżywają jakieś wątpliwości powinni czerpać inspirację z patriarchy. Ostatecznie przecież jego życie nie było usłane różami. Z pewnością z powodu braku potomka, co w ówczesnych czasach było jednoznaczne z hańbą i powszechnym wyszydzeniem. A mimo wszystko trwał przy Bogu, nie tylko nie skarżąc się na swój los, ale także dziękując za całe otrzymane dobro!
  Mam tą scenę przed oczami: stary mężczyzna z długą brodą siedzi na wzgórzu i spogląda w dal. Powoli zapada zmrok. Na niebie jasno świecą gwiazdy; nie tylko wskazują mu one kierunek podróży, ale także przypominają o obietnicy złożonej prze Boga. A on wierny trwa; nie zważając na podmuchy wichru, na rozterki i na wątpliwości.
  W końcu jednak docieramy do momentu, w którym musimy sobie zadać to najważniejsze pytanie. Kim tak naprawdę jest Abraham? Człowiekiem z wizją? Ślepym narzędziem w ręku Boga? Człowiekiem rozdartym między dwoma nieodwołalnymi nakazami? A może jest po prostu szaleńcem? 
Odpowiedź na to pytanie kryje się na szczycie góry Moria. Tam to właśnie ojciec wszystkich izraelitów udał się, aby złożyć ofiarę ze swojego syna Izaaka.
  Moim skromnym zdaniem, to nie lęk przed karą ze strony współczesnych spędzał sen z powiek Abrahamowi. Podejrzewam, że znacznie bardziej przejmował się on faktem, że w ofierze złożony ma być jego własny syn. Z perspektywy postronnej osoby nie było to już zwykłe morderstwo, ale synobójstwo. Poza tym pewnie pod czaszką kłębiło mu się pytanie, czy Bóg potężny i wszechmogący, naprawdę pragnie ofiary z krwi Izaaka. Czy to w ogóle możliwe, żeby Ten, który obiecał mu tak wiele, pragnął czegoś tak niskiego i niewyszukanego jak ludzka krew?
  To, co zrobił Abraham, jest naprawdę niesamowite. On w jednej chwili porzucił wszystkie zasady moralne i reguły jakimi posługiwał się w życiu. Wyłączył rozum, wyłączył sumienie i raz jeszcze poszedł za głosem Pana. Wyobraźmy sobie sytuację, w której zabłądziliśmy w lesie, a nieznajomy wskazuje nam drogę z pozoru najtrudniejszą i najniebezpieczniejszą i twierdzi, że jest ona właściwa. Poszlibyśmy nią? Zaryzykowalibyśmy? Wyrzucilibyśmy mapę, GPS-a, wyłączyli nawigację i wędrowali zdając się tylko na głos Nieznajomego? 
  Abraham to zrobił. A w jego przypadku nie chodziło o wędrówkę przez las. Chodziło o zamordowanie własnego syna.
  
 Dlaczego powinniśmy być tacy jak Abraham? Ponieważ dał nam on przykład właściwego zachowania, które stosować możemy nie tylko w sytuacjach ekstremalnych, ale także na co dzień. W mojej osobistej ocenie próba jakiej został poddany stanowi najgorszą z możliwych prób. Jednakże nie należy zapominać o zakończeniu opowieści o Abrahamie: Bóg ostatecznie powstrzymał Abrahama i poinformował go o pomyślnym przejściu próby wierności. Bóg nie pragnął krwi; chciał jedynie sprawdzić, czy Abraham jest gotów zrobić wszystko i czy jego wiara nie jest tylko na pokaz. Abraham jednoznacznie rozwiał wszelakie wątpliwości.
  Przyznam, że z jednej strony nie sposób nie podziwiać Abrahama; jego wiara była tak silna, że Bóg nie bał się poddać go próbie. Ale z drugiej jednak trochę on mnie przeraża. 
  Jako chrześcijanie powinniśmy uczyć się od Abrahama, jak powinniśmy ufać Bogu. Kategorycznie i bezwarunkowo.
  Wtedy nawet najgorsza próba, na naszej własnej górze Morii, skończy się dla nas pomyślnie. 
 * * *
 Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Reportaż z OM-u w Popowie
Oaza, której źródło nigdy nie wysycha
Co mi dała wiara?
Nieprzekonany Hiob
 

Read more

czwartek, 6 listopada 2014

"Polityka? Dziękuję, tak nisko jeszcze nie upadłem..."

0 komentarze

 Przez niezwykle krótki czas w życiu rozważałem karierę polityka. Było to jeszcze za czasów młodzieńczej naiwności i wiary w to, że angażując się politycznie można zmienić świat na lepsze. Nie miałem za sobą jeszcze całego stosu lektur, które w prawdziwym świetle ukazywały jak bardzo skażone brudem i złem jest to środowisko. W pamięci utkwił mi pewien cytat z "Sezonu burz" Andrzeja Sapkowskiego, ale jako że nie używam wulgaryzmów w swoich tekstach, nie przywołam go tutaj, a jedynie opiszę jego treść. Wyglądało to tak: jeden z bohaterów tak mocno gardził politykami, że otwarcie przyznawał, że woli przestawać z kobietami rozpustnymi, bo one przynajmniej mają jakiś honor i godność osobistą. Słowa te mają w sobie pewną brutalność, ale niestety trafiają w sedno.
  Nie ukrywam, że do napisania tego tekstu skłoniła mnie trwająca w najlepsze kampania wyborcza. We współczesnym świecie do woli korzystam z możliwości śledzenia poczynań polityków wszystkich ugrupowań, a także tych niezrzeszonych. Już pomijając fakt, że niektórzy kandydaci próbując zachęcić wyborców do głosowania na siebie osiągają poziom absurdu zbliżony do skeczów Monty Pythona, przyznam, że ja, jako młody człowiek, czuję się rozczarowany. Czuję się rozczarowany kolesiostwem, nepotyzmem, stopniem skorumpowania. Ale przede wszystkim czuję się rozczarowany dlatego, że momentami kandydaci na ważne stanowiska nawet nie ukrywają, że ich jedynym celem jest dorwanie się do koryta. Jeszcze nie uzyskali aprobaty ze strony wyborców, a już ich wzrok pada na stanowisko. Już podskórnie czują ten błogi spokój gwarantowany przez fakt, że pieniądze lekkim strumieniem płyną do ich kieszeni, a obywatele raz na pięć lat wyraziwszy swoją opinię, mogą zostać łaskawie odesłani do diabła.
Czy nie jesteśmy tylko pionami w partii szachów, która toczy się ponad naszymi głowami?






   Co więcej, praktycznie nie widzę nadziei na poprawę. Taka sytuacja obecnie panuje na całym świecie. Politycy nie są już mężami stanu, mającymi na względzie dobro publiczne. Nie żyjemy w czasach Starożytnej Grecji czy Rzymu, gdzie żeby zostać przede wszystkim należało legitymować się inteligencją i moralnością. Dziś niby większość polityków ma tytuły naukowe, ale gdy przychodzi co do czego, to plują jadem gorzej niż kobry. Najgorsza w mojej opinii jest łatwość, z jaką manipulują  wszystkim tym co jest dla nas ważne - wartościami. W ich ustach pojęcia takie jak prawda, wolność, szczęście czy dobro tracą cały swój wydźwięk i brzmią fałszywie. 
   Jak do tej pory cały tekst ma wydźwięk pesymistyczny. Nie chcę pozostawiać was ze świadomością, że nie jesteśmy w stanie nic zmienić. Możemy! Przecież to do nas zależy przyszłość! Od wszystkich razem i każdego z osobna! To przecież my wybieramy ludzi, którzy decydują za nas o losach kraju. Uważam, że nasz kraj potrzebuje rewolucji. Nie, nie ewolucji, ale właśnie rewolucji. Rewolucji jeśli chodzi o ludzi, którzy nami rządzą i rewolucji w sferze samego sposobu sprawowania władzy. Wszystkich przedkładających własny zysk i bogactwo ponad interes społeczny należy albo powywalać na zbity pysk, albo jeżeli sporo się nakradli to pozamykać w więzieniach.
   Podsumowując, sam z siebie do polityki nigdy nie wejdę. Nie dlatego, że uważam ją za stratę czasu lub za coś nieistotnego. Nie, jestem po prostu idealistą, a idealiści do polityki nie pasują. Uświadomienie tego trochę mi zajęło, ale teraz już nie mam żadnych wątpliwości. Mogę działać społecznie, ba mogę nawet uczestniczyć w społecznej rewolucji! Ale nigdy, przenigdy, nie będę bawił się w politykę. Wiąże się to z procesem nieodwracalnej degradacji, upadkiem i skażeniem moralnym.
  A tego bym chciał za wszelką cenę uniknąć.
* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

Czy warto być idealistą w dzisiejszych czasach?
O nieistniejącym społeczeństwie
Moje J'accuse...!
Jakie będzie przyszłe pokolenie? 



Read more

sobota, 1 listopada 2014

Jakie są moje marzenia?

0 komentarze

  Czy jestem świadomy swoich własnych marzeń? To niezwykle trudne pytanie, które od czasu do czasu warto sobie zadać. Jak na nie odpowiedzieć? Czy istnieje w ogóle na nie prawidłowa odpowiedź? Czy jest sens bawić się w analizowanie własnych pragnień? 
  Dla mnie najbardziej interesującym zagadnieniem, które ostatnio zdominowało moje rozmyślania na ten temat, jest pytanie o dokładne źródło marzeń. Czy moje marzenia wypływają ze zdecydowanej i twardej, racjonalnej i trzeźwo spoglądającej na rzeczywistość części duszy, czy też może są one produktem tej kruchej, efemerycznej, delikatnej i nieco nieśmiałej? Co o tym sądzić?
  Wszystko wskazuje na to, że marzenia mają dwojaką naturę. Z jednej strony pochodzą od woli - muszą być jasne, klarowne i chciane. Ale pamiętajmy także, że tak jak niektórych uczuć (szczególnie tych gwałtownych) marzeń nie da się kontrolować! Marzenia są swego rodzaju impulsem, przekazywanym nam przez... No właśnie. Przez co? Gdybym był biologiem lub ewolucjonistą, zacząłbym pewnie jakieś głębokie bajdurzenia o wpływie genów na naszą psychikę i podświadomość lub innymi naukowymi frazesami. Ale jestem filozofem i takie rozwiązanie tego problemu ani trochę mi nie odpowiada i zwyczajnie mnie mierzi. Poszukujmy więc dalej.
  Marzenia nie są czymś, co specjalnie łatwo zdefiniować. Każdy ma inne, a na dodatek w każdym przypadku przybierają inną formę. U jednego są to marzenia, których nie da się zrealizować bez poważnej ingerencji w rzeczywistość i sam autor zdaje sobie sprawę z niemożności ich zrealizowania. Z kolei u ludzi konkretnych, myślących zadaniowo, marzenia mogą przemienić się w wyzwania. Jak więc widzimy, marzenia nie są kwestią, o której możemy dyskutować stosując jakieś ogólne zasady.
  Warto samemu się zastanowić, jak to jest w twoim przypadku. Staram się wprowadzać swoje marzenia w czyn, czy też pozostawiam ich realizację losowi? Osobiście uważam, że należy mieć swego rodzaju pokorę. Podziwiam je, wiem jak cudownie byłoby gdyby one się spełniły (choć przez moment), lecz mam także świadomość, że nie mam prawa domagać się czegokolwiek.
  Ale mam prawo marzyć, czyż nie...?
  Myślę, że to jedno z najpiękniejszych praw, jakimi obdarzony został człowiek.
* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:

"Bądźcie pozdrowieni za samotność i niezwykłość waszych dróg..."
Trzy poszukiwania
Jak dwa moje dziecięce marzenia obróciły się w pył...
W życiu chodzi o to....

Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009