niedziela, 27 marca 2016

Ich bronią jest strach, naszą - łzy...

0 komentarze

  Czasami tak się zdarza, że jedna sytuacja, jedna migawka, jeden obrazek, jeden skrawek rzeczywistości doskonale ilustruje całokształt pewnego zjawiska. Zbędne wydają się wtedy rozbudowane komentarze, głębokie analizy i szczegółowe opisy - wszystko teoretycznie wydaje się jasne. Jednakże po spojrzeniu z innej perspektywy okazuje się, że te raczej nietrudne do zinterpretowania sytuacje gromadzą w sobie tak wiele charakterystycznych dla konkretnego momentu tendencji, że jakby na przekór swojej pozornej prostocie ujawniają pewne ciekawe, choć niekoniecznie rzucające się w oczy wnioski.

źródło: tvn24.pl
 Właśnie taką wymowną sytuacją moim skromnym zdaniem były łzy p. Federici Mogherini, szefowej unijnej dyplomacji, podczas konferencji prasowej po ostatnich zamachach w Brukseli. Cóż one oznaczają?

  Po pierwsze, pokazują, do czego zdolna jest Unia Europejska (nie w znaczeniu wszystkich zrzeszonych państw członkowskich, ale administracji na szczeblu centralnym). Ten przedziwny twór, który z każdym krokiem zmierzającym do ograniczenia wolności gospodarczej i politycznej swych członków tracił rację bytu, aspirujący do partycypowania w najważniejszych i najdonioślejszych dla świata naradach i decyzjach, okazuje się bezsilny wobec kolejnego ataku terrorystycznego i zamiast podjęcia jakichkolwiek konkretnych działań (przypominam: dyrektywy, hasztagi, marsze poparcia to wbrew pozorom nie są konkretne działania) reaguje zalewem kondolencji, głębokim przejęciem i tymi wyżej już wspomnianymi łzami. Czyli tak naprawdę nie czyni nic. Ci, którzy stoją za zamachami, którzy je zaplanowali gdzieś daleko na Bliskim Wschodzie i wysłali ludzi, żeby je zrealizowali, zataczają się ze śmiechu i wznoszą modły dziękczynne do Allacha, że sprzyja im w wojnie z niewiernymi. A my płaczemy.

 Być może ta analogia jest nie na miejscu, ale muszę się na nią zdecydować, by ukazać w całej okazałości mechanizm stojący za zamachami. Zachodnia Europa i jej elity są jak grupa małych dziewczynek, które dzięki bogatym rodzicom przynoszą codziennie do przedszkola rozmaite luksusowe gadżety i zabawki. Któregoś dnia jednak wpadają one na szalony pomysł: zapraszają do swojego ulubionego kąta zabaw w sali kilku podejrzanych, trochę wyrośniętych chłopaków o groźnym wzroku, wywodzących się z patologicznych rodzin albo wychowywanych wręcz przez ulicę - takich typowych łobuziaków. Same twierdzą, że "trzeba się dzielić" i że "oni też zasługują na fajną zabawę". Z początku zaproszeni starają się nie sprawiać problemów - tylko bacznie lustrują sytuację i ku rozczarowaniu naszych bohaterek wcale nie chcą się z nimi zintegrować; co ciekawe jednak, nie wstydzą się korzystać z ich zabawek, robią to coraz częściej i praktycznie bez pytania właścicielek o zgodę. W pewnej chwili jedna z dziewczynek nieśmiało próbuje zwrócić im uwagę, że zaczyna to wyglądać trochę niesprawiedliwie. I wtedy zaczyna się dramat: chłopcy wszczynają bójkę, głośno krzyczą, kopią, biją i terroryzują (ironia losu, że muszę użyć tego określenia) prawowite właścicielki zabawek. Wtedy jednak jest już za późno. Można było wcześniej przewidzieć rozwój sytuacji, można było zareagować wcześniej ograniczając dostęp do zabawek lub narzucając gościom pewne ograniczenia, zanim  poczuli się wszechmocni i bezkarni. Lecz zadufane i roztargnione dziewczynki nie pomyślały o tymi w ten oto sposób zafundowały sobie tragedię. 

 Tragedię, co warto podkreślić, na własne życzenie. I to taką, której nie rozwiąże żadna pani przedszkolanka.

 Po drugie, bezbłędnie widać dzięki nim niewyciągnięte wnioski. Były zamachy w Paryżu. Służby dostawały wcześniej z różnych źródeł informacje o potencjalnym zagrożeniu, ale oczywiście je zignorowano. Dochodzi do zamachów, zaczyna się chaos, stopniowe uspokajanie sytuacji, potem żałoba i smutek. I rzekome wyciągnięcie wniosków. Co się dzieje po zamachach w Brukseli? Dokładnie to samo. Identyczna sytuacja. Nie wiem, jak bardzo trzeba być pogrążonym we własnych wydumanych wyobrażeniach, żeby ignorować rzeczywistość i nie uwzględniać przy realizacji własnych wizji politycznych tak oczywistych czynników... Za nic w świecie nie potrafię tego zrozumieć. Może jestem głupi, ale gdyby to ode mnie zależało, starałbym się zmienić cokolwiek, wzmocnić systemy ochronne i monitorujące, przemyśleć raz jeszcze koncepcję polityki społecznej i imigracyjnej, wprowadził lepsze kontrole... Wszystko jedno, byle działać. Ale najwyraźniej elity europejskie są na tyle nieomylne, że takie drobne wpadki nie mogą wpłynąć na zmianę kursu wielkiego statku "Europa", na pokładzie którego znajdujemy się my wszyscy...

 Po trzecie, pokazują z jakiej gliny ulepieni są dzisiejsi europejscy przywódcy. Czego dowodzą łzy? Wrażliwości? Smutku? Żalu? Być może. Ale niekoniecznie powinno być dla nich miejsce w przestrzeni publicznej. Dla mnie zarówno p. Mogherini jak i wszyscy inni politycy mogą sobie szlochać w najlepsze w zaciszu swoich luksusowych domostw; tam, gdzie nikt nie będzie stawiał przed nimi problemów, nikt nie będzie oceniał, nikt nie będzie od nich żądał rozwiązań. Gdy jednak sprawa idzie nie tylko o tragedię, ale także o coraz poważniejszy problem społeczno-polityczny, oczekuję zdecydowanej reakcji, konkretnego ustosunkowania do sytuacji, a nie w najlepszym razie ckliwości i chwiejności emocjonalnej, a w najgorszym - zaplanowanego gestu pod publiczkę.

 Wcale nie lepiej przedstawia się kondycja samych zachodnich społeczeństw. W jaki sposób reagują oni na takie a nie inne zachowania swoich przywódców? Podnoszą sprzeciw? Dostrzegają śmieszność i banalność niektórych inicjatyw? A może przynajmniej kolejne tragedie zmuszają ich do pogłębionej refleksji lub przemyślenia nurtów ideologicznych, za którymi bezmyślnie podążają? Nie, skądże. Trwają w tym uparcie, płytko przejęci działaniami zamachowców ustawiają flagi na zdjęciach profilowych, potępiają słowami, maszerują i płaczą. To jest ich odpowiedź. To jest ich broń.
  
 A my? Wszystko to, o czym napisałem, z całą pewnością będzie postępowało. Spirala strachu została puszczona w ruch, nie unikniemy kolejnych zamachów, jeszcze bardziej krwawych.  Niewiele wskazuje, żeby europejscy przywódcy zmądrzeli. Czym zatem się obronimy? Łzami? Hasztagami? Marszami przeciwko strachowi odwołanymi z obawy przed zamachami (nawet Monty Python by tego nie wymyślił)? Nie, nie tędy wiedzie droga. Potrzeba nam odwagi, potrzeba nadziei, potrzeba żelaznej woli. Potrzeba konsekwencji. Potrzeba konkretnych działań.

  I, nade wszystko, przezwyciężenia strachu.

  Bo jak powiedział Grzegorz Braun: "Jeżeli się boisz, już jesteś niewolnikiem".


P.S. Jest jednak nadzieja; być może to przypadek, ale dokładnie w Niedzielę Zmartwychwstania wojska Asada odbiły Palmirę z rąk Państwa Islamskiego.
 
Read more

czwartek, 10 marca 2016

W hołdzie artystom

0 komentarze
  Wszystkim tym spośród moich znajomych, którzy zaliczają się do artystów lub są zbyt skromni by za takowych się uważać

 Filozofom-pisarzom teoretycznie powinno być po drodze ze Sztuką, niezależnie jak rozumianą, czyż nie, Drogi Czytelniku? No bo jak to, taki mądry, inteligentny, wszechstronnie utalentowany i wrażliwy człowiek (to ironia, nie samozachwyt) miałby nie znać się na tak ważnej dziedzinie naszej rzeczywistości, wnoszącej tak wiele kolorytu do naszego smutnego i ponurego życia? Aż wstyd się przyznać, Drogi Czytelniku, ale właśnie tak to wygląda. Nie znam się na Sztuce. Nie potrafię wygłaszać przekonującym tonem mądrych zdań o tym, że "coś jest bezpretensjonalne" (nawiasem mówiąc, co to w ogóle znaczy?) lub "przełamujące konwencję". Nie rozumiem tego wszystkiego, co kryje się pod enigmatycznym określeniem "Sztuki Nowoczesnej" - tych wszystkich instalacji, performensów i całej reszty. 

 Najgorsze, że niewiele mam na swoje usprawiedliwienie; sam zwykłem określać swoje nikły talenty mianem "artystycznego upośledzenia". Moich malowideł nie ośmieliłbym się pokazać, nawet jeżeli miałyby one towarzyszyć wystawie prac sześciolatków; moje poczucie rytmu i muzykalność też nie prezentują się najlepiej, doskonale opisuje je prosta sentencja: "więcej chęci niźli możliwości", a o zdolnościach wokalnych mogę powiedzieć tyle, że według lekko zmodyfikowanych augustynowskich standardów modlę się aż potrójnie*.

 Czyli generalnie na pozór nie mam powodów, żeby składać hołd jakimkolwiek artystom, prawda? No nie do końca.

 Bo ze sztuką jest tak jak z miłością, kobietami i filozofią - pojmowanie ich tylko za pomocą rozumu zabija cały ich urok. Nie muszę znać budowy układu nerwowego, żeby kochać; nie muszę rozumieć kobiecej logiki i znać wszystkich rodzajów kosmetyków, jakimi one się posługują, żeby je uwielbiać; nie muszę wnikać w istotę metafizycznych rozważań, żeby móc delektować się filozoficznym dystansem do rzeczywistości.

 No i nie muszę wiedzieć, co kryje się za kulisami dzieła sztuki, by owo dzieło wzbudzało we mnie uczucie; zachwytu, melancholii, podziwu, radości - to już sprawa drugorzędna.

 Zatem jeżeli mam komuś składać hołd, to wcale nie Rembrandtowi, Rubensowi, Velazquezowi czy Matejce (którym oczywiście w żaden sposób nie można odmówić kunsztu), ale wszystkim tym, którzy swoją Sztuką  wzruszyli mnie do głębi, sprawili, że na moment mogłem zanurzyć się w innej rzeczywistości, spojrzeć na świat inaczej, zatrzymać się i pomyśleć. Pomarzyć. Zasmucić się. Rozradować się. Uśmiechnąć. Także wspomnieć.

 Ktoś powie, że to naiwne i banalne, że nie ma w tym żadnej głębi. No i dobrze. Ja nie potrzebuję wydumanej głębi - mi wystarczy proste piękno. Proste piękno, o którym wiem, że u jego korzeni także znajduje się uczucie; które z całą pewnością jest szczere.

 Piękno barwnego obrazu, rysunku, szkicu. Piękno ulotnej melodii zagranej na skrzypcach, flecie, gitarze. Piękno delikatnego kobiecego głosu, śpiewającego, a jakże! o miłości. Piękno teatralnej sceny, oddanej z niezwykłym zaangażowaniem i pasją.

 Piękno ludzkiej wyobraźni.

 To mi wystarczy. Za to wszystko dziękuję i w podziękowaniu za to wszystko składam hołd; ja, filozof-pisarz, artysta-rzemieślnik rzeźbiący w słowach, chylę czoła przed tymi wszystkimi, którzy tworzą Prawdziwą Sztukę i przyznaję, że naprawdę daleko mi do was.

 Co nie zmienia faktu, że nieopisaną przyjemność sprawia mi podziwianie efektów waszej pracy.
 

* - "Kto śpiewa, modli się podwójnie" - tak brzmi oryginalny cytat. W zmodyfikowanej wersji pojawia się jeszcze jego przedłużenie: "kto fałszuje - potrójnie, a kto musi fałszowania słuchać - poczwórnie".
Read more

środa, 2 marca 2016

Dlaczego warto być desperatem?

0 komentarze

 Dobrze wiesz, jak to jest. W końcu kiedyś musiało do tego dojść - klasyczna sytuacja bez wyjścia. Gwoli ścisłości: bez dobrego wyjścia. Stoisz, rozglądasz się, zaczynasz brnąć w scholastycznie rozbudowane analizy, niekończące się kalkulacje i korzystając ze znanych Ci zasad logicznych, szukasz rozwiązania, które pozwoliłoby Ci wyjść z tego wszystkiego bez szwanku, ewentualnie ledwie draśniętym. Idziesz po najmniejszej linii oporu. Idziesz ścieżką wszystkich. Idziesz za tłumem. Oczywiste - bezpieczne - niewyszukane - proste - banalne - pospolite - nudne. Dostrzegasz pewną prawidłowość łączącą te wszystkie przymiotniki? Ekstra, to nie wymaga wcale wielkiej przenikliwości. Wszystkie one towarzyszą naszym powyżej pobieżnie omówionym rozwiązaniom sztampowym. Lecz nie chcę o nich pisać. Jak już wskazałem, nie ma w nich nic fascynującego - nie obchodzi mnie ani ich skuteczność, ani pozorna stabilność przez nie gwarantowana, ani poczucie bezpieczeństwa, które po wdrożeniu ich w życie nagle wyrasta na największą z wartości, momentalnie przesłaniając wszystko to, co liczyło się wcześniej.

 Gardzę tym. Być może niektórym do szczęścia są one potrzebne, mnie jednak wybitnie drażnią, a niekiedy doprowadzają wręcz do szewskiej pasji. I w tym wszystkim nie chodzi wcale o wymyślne hipsterstwo, poszukiwanie na siłę ekscentrycznych, ekstrawaganckich postaw i zachowań; nie, tu chodzi o coś więcej: o kult wolności, pochwałę kreatywności i położenie nacisku na indywidualność (nie mylić z indywidualizmem). I dlatego, jeżeli mam wybierać pomiędzy byciem przeciętnym, zanikaniem pośród szarości świata, traceniem samoświadomości na rzecz zbiorowości i bezmyślnym kopiowaniu wzorców od innych a uchodzeniem w oczach świata za desperata, dziwaka, idealistę czy po prostu wariata, bez chwili zawahania wybieram to drugie. Nie po to, żeby komuś zaimponować; nie po to, żeby zaprezentować w ten sposób mój wstręt wobec dzisiejszej rzeczywistości (choć może również po części tak); nie po to, aby coś komuś w ten sposób udowodnić. Nie, wybieram desperacki styl bycia (jak to w ogóle brzmi?) tylko dlatego, że chcę pozostać uczciwy względem samego siebie - chcę zachować czyste sumienie.

 A jakie mam z tego korzyści? Przede wszystkim niezachwianą pewność bycia sobą, autonomiczności moich uczuć, realności moich uniesień, wrażeń i niepokojów, a także ich wyjątkowości. To samo tyczy się mojego sposobu myślenia i postrzegania świata; być może pewne czynniki kształtowały go na przestrzeni mojego życia (książki, rodzice, wielkie idee etc.), ale z całą pewnością jest on mój. Nie skopiowałem go od nikogo, nie dałem go sobie wtłoczyć do mózgu - stoczyłem (i wciąż toczę) zaciętą walkę i wyszedłem z niej zwycięsko.

 Ponadto trudny do opisania słowami luz i spokój w działaniu. Ograniczyłem liczbę niepotrzebnych zmartwień do minimum. Nauczyłem się ufać: sobie, drugiemu człowiekowi i Bogu. Już nie przejmuję się tym, na co nie mam wpływu i jednocześnie całą swoją uwagę staram się poświęcać temu, co mogę zmienić. Nie boję się ryzykować; nie boję się brać odpowiedzialności za swoje decyzje; nie boję się bycia sądzonym z tego, kim jestem i co sobą reprezentuję. Pomaga mi to szczególnie w sytuacjach ekstremalnych, kiedy gdzieś w pobliżu czai się Naprawdę Wielkie Niebezpieczeństwo, niezależnie od tego, czy jest to dwustumetrowa przepaść, od której dzieli mnie raptem kilka metrów, czy trudny egzamin, który znacząco może wpłynąć na moją przyszłość.

  Jestem świadomy niebezpieczeństwa. Jestem świadomy mojego strachu. Jestem świadomy konsekwencji podjętych wyborów. I właśnie dlatego mogę je przezwyciężyć; już nie są w stanie mnie one przytłoczyć, pozbawić pewności siebie, odebrać nadziei i wiary w sens tego co robię.

  I wbrew temu, co szepcze z politowaniem krytyczna część mojej duszy, jestem także odważny. Nawet jeżeli niepotrzebną brawurę zazwyczaj dławi we mnie zdrowy rozsądek, to gdy wiem, że gra idzie o dużą stawkę, gotów jestem się go wyzbyć i skoczyć bez zabezpieczenia na głęboką wodę. 

  Mogę przegrać. Pewnie nawet przegram. Ale uczynię to z uśmiechem hazardzisty i dumą tego samego rodzaju, z którą walczyli i ginęli Żołnierze Wyklęci - dumą tych, którzy nie wyparli się tego co kochali i którzy byli w obronie tego oddać wszystko, włącznie z własnym życiem. Nawet nie chcę próbować zestawiać siebie z którymś z tych wielkich bohaterów, bo nie dorastam im nawet do pięt, niemniej jednak niemałą przyjemność sprawia mi świadomość, że coś, nawet coś tak drobnego, mnie z nimi łączy.

  Jestem desperatem i jestem z tego dumny!
Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009