wtorek, 24 lutego 2015

Oaza, której źródło nigdy nie wysycha

0 komentarze

 Niecały miesiąc temu minął rok odkąd przystąpiłem do Ruchu Światło-Życie, popularnie zwanego też Oazą. Choć nigdy nie zagłębiałem się w etymologiczne rozważania na temat pochodzenie nazwy i jeśli mam być szczery, to moja wiedza dotycząca samej organizacji ogranicza się do świadomości, że założycielem jej jest Sługa Boży Franciszek Blachnicki, to w jednym z poprzednich postów nieświadomie wytłumaczyłem dlaczego Oaza jest oazą i szczerze wątpię, abym zadowolił się jakimś innym wytłumaczeniem.

"Bardzo lubię myśleć o Oazie wyobrażając ją sobie jako prawdziwą oazę, położoną gdzieś na pustyni naszego życia. Taki jej obraz od razu narzuca myśl, że to nie jest miejsce dla ludzi, którzy czują się niezagrożeni w życiu i przez pustynię podróżują z potężnymi zapasami wody, którymi nie mają zamiaru podzielić się z wrakiem człowieka, który przypadkiem znalazł się na ich drodze. Oaza to miejsce dla ludzi, którzy zbłądzili, zagubili się w gąszczu dróg lub przeciwnie, przez jakiś czas wędrowali wytartym szlakiem i nagle zrozumieli, że on donikąd nie prowadzi. Oaza to także miejsce, gdzie pełno jest ludzi, którzy na swoich barkach przytargali tych wszystkich zagubionych i gdy tamci leżeli bez sił i bez nadziei, oni zdecydowanymi ruchami poili ich wodą życia. I w końcu Oaza to miejsce dla ludzi, którzy trochę z ciekawości wyszli na pustynię, podróżowali ostrożnie i rozważnie, mając swoje zapasy wody, zaczęli zastanawiać się, czy starczy ich im do końca podróży".

 Jednakże nie mam zamiaru się powtarzać. W tamtym tekście opisywałem swoje emocje i uczucia nagromadzone podczas trzech dni. Tu postaram się wyłożyć swoje wrażenia i przemyślenia zebrane po ponad roku przynależenia do tej organizacji.

 No właśnie, organizacji. Jako zawzięty indywidualista od zawsze pogardzałem różnymi grupami łączącymi ludzi i tam, gdzie gromadzono się, by robić coś wspólnie, z całą pewnością można było założyć, że mnie nie będzie. Nienawidzę mentalności poganianych owiec, nienawidzę tłumu, nienawidzę wspólności (nie mylić ze wspólnotą), w której roztapia się indywidualność. Niektórzy są stworzeni, żeby błyszczeć pośród ludzi. Ja zdecydowanie nie. Adekwatnym towarzystwem dla mnie jest jedna osoba i jeżeli z nią rozmawiam, poświęcam jej całą uwagę. W większej grupie coraz ciężej jest mi odnaleźć swoje miejsce i sporo czasu zajmuje mi zaaklimatyzowanie się.

I nagle, okazuje się, że ten indywidualista, który w dodatku nigdy nie darzył zbytnim szacunkiem kwestii religijnych (być może to "zasługa" szkoły, do której przyszło mu uczęszczać, gdzie duży nacisk kładziono na wychowanie w wierze), przełamuje początkową nieufność i rezygnuje z cynicznej maski, której noszenie zaczynało sprawiać mu coraz więcej trudności. Tak się złożyło (zapewne nieprzypadkowo), że moje przystąpienie do Oazy miało miejsce mniej więcej w tym samym momencie, w którym dokonał się jeden z kluczowych zwrotów w moim życiu; nastąpiło absolutne przenicowanie wszystkich wartości, przejście z postawy totalnej kontestacji wszystkiego, cynicznego patrzenia na świat i morza pogardy, do wrażliwości, bezgranicznej wiary i nadziei oraz idealizmu, niekiedy bardzo naiwnego. Ponadto zdałem sobie sprawę, że każdy, ale to każdy, potrzebuje miejsca, do którego mógłby przynależeć (w tym znaczeniu  słowo przynależeć znaczy mniej więcej to samo co identyfikować się, ale jednak przyzwyczaiłem się do niego i z góry nadaję mu większą wagę). Przynależeć; być może niecałkowicie, bo to skończyłoby się utratą siebie, ale na pewno w jakimś stopniu, tak aby poczuć wspólnotę (nie mylić ze wspólnością).

Pewnie wspaniale zabrzmiałoby, gdybym napisał, że od razu zachłysnąłem się Oazą i od początku wszystko było cudowne, niesamowite i doskonałe. Tak nie było i nie dlatego, że wcale nie było cudownie, niesamowicie i doskonale, tylko dlatego, że jak zwykle musiało upłynąć sporo czasu, zanim "wdrożyłem się do systemu" i zaaklimatyzowałem się. 

Pewnie wspaniale zabrzmiałoby, gdybym napisał, że od razu odnalazłem Boga, moja wiara się wzmocniła i z miejsca się nawróciłem. Tak nie było i nie mogło być, bo poszukiwanie jest długim procesem, a ja jestem ostrożny i nie zadowalam się pierwszymi zwiastunami poprawy sytuacji.

Pewnie wspaniale zabrzmiałoby, gdybym napisał, że od razu znalazłem się pod dobrą opieką ludzi, którzy trafnie pokierowali moim rozwojem duchowym. Tak nie było i to wcale nie dlatego, że trafiłem na złych ludzi. Trafiłem na fantastycznych ludzi, tyle że mnóstwo czasu zajęło mi uświadomienie sobie tego.

W każdym razie początek wcale nie zwiastował, że to może być materiał na dłuższą relację. Pamiętam nawet słowa, które napisałem w swoim pamiętniku chyba po pierwszym moim spotkaniu: "To było bardzo interesujące doświadczenie". Doświadczenie; nie jakieś mistyczne doznanie lub objawienie. Nie da się ukryć, że tak jak zwykle zachowałem sporą dozę nieufności wobec nowej, a na dodatek bardzo entuzjastycznie głoszonej, idei. Ostatecznie jednak, krok po kroku, wchodziłem w to wszystko coraz głębiej. W pewnej chwili zaczęło mi się podobać.


Aż wreszcie przyszło lato. Najwspanialsze lato w moim życiu. Słowa tego nie opiszą; spędziłem ponad dwa tygodnie na rekolekcjach z prawdziwego zdarzenia, na które wyjeżdżałem w beznadziejnej kondycji psychicznej, będąc cieniem człowieka, a z których wróciłem odnowiony, odbudowany i poukładany wewnętrznie. I mogę przysiąc, że nie było w tym ani grama szarlatanerii i sztukmistrzostwa. To była prawda; taka, która rani serca, gasi pragnące umysły i odmienia serca. W tym kontekście słowa: "Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli" są w stu procentach prawdziwe i zawierają w sobie ponadczasową prawdę. I nie ma znaczenia, że był to ponadprzeciętnie deszczowy lipiec. Czasami, kiedy przez całe nasze życie kroczymy wpatrując się w zachmurzone niebo, błądząc w strugach deszczu i oczekując na to, aby nasze męczarnie zakończył jedno celne uderzenie pioruna, wszystko się zmienia, gdy na moment zza chmur wyłania się słońce, a tęcza przez króciutką chwilę uśmiecha się do nas promiennie. 

 Być może cała wymowa tekstu jest osobista, ale chyba inna być nie może, bo dla mnie Oaza z samej swojej natury wymaga od nas emocjonalnego zaangażowania. Jeśli miałbym chłodnym okiem wskazać pewne  pozaemocjonalne aspekty mojego bycia w Oazie, to zdecydowanie na podkreślenie zasługuje fakt połączenia wartości, którą umiłowałem ponad wszystko - wolności, z tym, co w mojej wcześniejszej ocenie  z nią kolidowało - z Bogiem. Wszystko ułożyło się tak zgrabnie, że w pełni zrozumiałem sens wolnej woli i zacząłem niesamowicie (z totalnie pozareligijnego punktu widzenia) szanować za to Boga. Z naszego ludzkiego punktu widzenia, traktujemy miłość jak swego rodzaju zobowiązanie. Bóg tak nie myśli. Bóg daje nam wybór, ale jednocześnie pozostawia otwartą furtkę. 

 Czegoś musiało mi brakować w mojej wierze opartej na podstawach katolicyzmu. Oaza pokazała mi co to było i wskazała drogę do odnalezienia tego. Zapełniła pewną lukę, jaka zawsze tkwiła w mojej wierze. 

 Gdybym napisał, że ta luka była mała, zdecydowanie bym skłamał.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Reportaż z OM-u w Popowie
Zadziwiająca potęga dobra
Co mi dała wiara?
Lednica!


Read more

poniedziałek, 23 lutego 2015

Ars Poetica (2)

0 komentarze

Cisza

Jest we mnie cisza; rozłożysta i głęboka
Swej prawdy nie wykrzykuje, lecz szeptem ją zdradza
Słowa - puste i nijakie - to marna powłoka
Cisza swym subtelnym pięknem, oblicza rozpogadza

Nasz szlak jest nieustannym dążeniem do ciszy
Tej wiecznej; i tak nieprzyjemnie ostatecznej
Jak obumiera obraz na płonącej kliszy
Tak ginie też pyłek pośrodku Drogi Mlecznej

Czy nadzieja na przetrwanie mieści się w duszy?
Czy odpowiedni podarek serce Charona skruszy?
Czy w obliczu wieczności istotne są słowa?

Nie wiemy. Pozostaje nam drżenie i lęk, czasem rozmowa
Marzenia, westchnienia, spojrzenia i uśmiechy bliskich ludzi
Oraz pragnienie, że aby ten sen nie był wiecznym; żeby ktoś nas z niego wybudził...

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne moje wiersze:

Ars Poetica (1)
Ars Poetica (3)

Read more

wtorek, 17 lutego 2015

Trzy poszukiwania

3 komentarze
"Looking outside inside, craving for something
Hoping for anything, I'll believe in anything
Who has eyes that see, who wants to believe?
In something, in anything, in one thing, in freedom"


  Każdy w życiu czegoś szuka. Jest to o prawda o tyle interesująca, że w naszych czasach promuję się ideę człowieka samowystarczalnego; takiego, który nie potrzebuje wiele do szczęścia i którego szczęście bardzo często sprowadza się do egoistycznej, hedonistycznej, czystej przyjemności. Paradoksalnie, choć specjalnie specjalnie nie przepadam za ludźmi (tak brzmi moja osobista definicja bycia introwertykiem: nie przepadać za ludźmi), to jednak nie wyobrażam sobie, aby moje życie kończyło się tylko na mnie. Wcale nie dlatego, że pałam gorącą i niepowstrzymaną miłością do innych przedstawicieli naszego gatunku. Chyba decydujące znaczenie ma tu moja osobowość: koszmarna, nieprzewidywalna, melancholijna, idealistyczna i szalenie denerwująca. Gdybym nie był zmuszony do utrzymywania kontaktu ze światem zewnętrznym i szczęśliwie nie natrafił na osoby zdecydowanie bardziej wartościowe ode mnie, z którymi obcowanie napełnia mnie zachwytem i pełną nadziei refleksją dotyczącą kondycji naszego świata, prawdopodobnie albo pogrążyłbym się w narcyzmie, albo znienawidził samego siebie,
  
 Szukanie. Na pozór wydaje się to słowo jasne, klarowne i niebudzące wątpliwości. Szukanie - proces, na końcu którego kresem jest znalezienie. Przeważnie jeżeli szukamy, to czegoś lub kogoś. I nawet jeżeli poszukujemy kogoś, czynimy to w jakimś celu. Trochę nieświadomie uprzedmiotawiamy tą osobę, postrzegając ją jako środek do mniej lub bardziej ważnego celu. Proste? Niekoniecznie. Bo szukanie, interpretowane przeze mnie szczególnie przez pryzmat cytatu z piosenki zamieszczonego na początku tekstu, to coś więcej. To pewna metafora, przenośnia, określającego nawet nie samą czynność, co jej wykonawcę.

  Czy zdarzyło Ci się kiedyś poszukiwać czegoś w głębi siebie? I nie chodzi mi tu o poetyckie lub potoczne wyrażenia mające opisać stan emocjonalny odczuwany w danym momencie ("szukam nadziei na rozwiązanie tego bolesnego dla wszystkich konfliktu" etc.). Czy dane Ci było kiedyś wyruszyć na poszukiwanie własnej tożsamości, własnej duszy, lub własnego serca? Brzmi to dość poważnie i ciężko, ale nie sądzę by któryś z tych przymiotników oddawał w pełni charakter tego typu poszukiwań. Myślę, że najlepszym określeniem poszukiwania własnej duszy, serca i tożsamości, jest słowo: rozpacz. Zastanówmy się przez moment. W jak beznadziejnym położeniu musi znajdować się osoba szukająca własnej tożsamości? Jak zagubiony musi czuć się ten, kto odkrywa po wielu latach, że to nie jego serce bije tam w środku? Jak głośno pragnie krzyczeć ten, kogo dusza gdzieś zaginęła, porwana przez zalewający nasz świat potok pustki? Szczerze przyznam, że choć w swoim krótkim życiu przezywałem wiele ciężkich chwil, to jednak jeszcze nie miałem okazji płakać w środku nocy, zastanawiając się, kim tak naprawdę jestem i snuć przesyconych rozpaczą i goryczą refleksji na temat utraconego czasu.

 Drugim typem poszukiwania jest poszukiwanie zewnętrzne, poszukiwanie drugiego człowieka. Każdemu z nas chyba zdarza się zagłębić w ten rodzaj szukania; ostatecznie wszyscy szukamy miłości, przyjaźni, zrozumienia, akceptacji. W praktyce ogranicza się to do osoby, która będzie nas kochała, będzie naszym przyjacielem, będzie nas rozumiała i będzie nas akceptowała. Tych rodzajów relacji międzyludzkich jest mnóstwo i nie będę się w nie szczegółowo zagłębiał - możesz to zrobić Ty, drogi czytelniku, jeżeli oczywiście masz ochotę. Ja natomiast, na swoim przykładzie, przedstawię wam kogoś, kogo szukam. Wśród rozlicznych moich pragnień, w których gąszczu już sam się gubię, znajduje się jedno absolutnie niezwykłe. Niezwykłe nie tyle ze względu na swoją naturę, co na intensywność i żarliwość, z jaką się go domagam. Nie jest to brak miłości, bo, choć czasem i on mi doskwiera, ale jestem w stanie go ścierpieć, bo ostatecznie czekam na tą jedną, jedyną, najpiękniejszą i najlepszą, z którą będę na zawsze. Nie jest to brak przyjaźni, bo przyjaciół różnej maści mam wielu i choć czasem i on mi doskwiera, to jestem w stanie go ścierpieć. Co to za pragnienie? Pragnienie znalezienia kogoś, kto będzie znał mnie lepiej niż ja sam; kto będzie znał moją duszę; kto będzie mnie rozumiał na wylot; kogoś, kto nie będzie mi szczędził gorzkich słów kiedy trzeba; kogoś, kto będzie dzielił ze mną ideały i wartości, a zarazem będzie toczyć ze mną spory i bronić swojego stanowiska. Jeśli miałbym poszukać jakiegoś odwzorowania literackiego dla tego pragnienia, pewnie byłbym  królem Dawidem, prześladowanym przez Saula, ale pozbawionym Jonatana (nawiasem mówiąc, szczerze wszystkim polecam poznanie historii niesamowitej przyjaźni Dawida i Jonatana opisanej w Księgach Samuela). I jeśli mam być szczery, to z tych trzech wyżej wymienionych pragnień, najbardziej doskwiera mi to ostatnie.

 Powyżej opisałem już to, czego szukamy wewnątrz i na zewnątrz. Jednakże jest jeszcze jedna kategoria poszukiwań. Poszukiwania metafizyczne. Poszukiwania wykraczające poza sferę naszego zrozumienia. W skrócie: poszukiwania "poza" (ang. beyond). Wydaje mi się, że zamiast wikłać się w niezrozumiałe tłumaczenia i wyjaśnienia, lepiej będzie jak wrzucę dwa cytaty, które -  w mojej opinii - bardzo dokładnie wskazują, czym są owe poszukiwania "poza".

"Człowiek jest syntezą nieskończoności i skończoności, doczesności i wieczności, wolności i konieczności" - Soren Kierkegaard

"Tragizm ludzkiej egzystencji polega na posiadaniu wewnątrz siebie dwóch skomplikowanych natur: rozumu, który wątpi oraz duszy, która rozpaczliwie pragnie i potrzebuje czegoś, w co mogłaby wierzyć". - Ja

 Poszukiwania "poza" to głęboki skok w to wszystko, co znajduje się pomiędzy skończonością, doczesnością i koniecznością a nieskończonością, wiecznością i wolnością. To żeglowanie po oceanie wiary, przypuszczeń, uczuć, wrażeń i emocji. Żeglowanie okupione niesamowitym lękiem, szczególnie jeżeli będziemy płynąć z góry przekonani o nieistnieniu ostatecznego celu naszej podróży, Wejście na ścieżkę poszukiwań "poza", może być niebezpieczne, ale to w nich wyraża się całe nasze człowieczeństwo. Owszem, dwa poprzednie, wewnętrzne i zewnętrzne, są dla nas naturalne i bez nich nie jesteśmy w stanie normalnie funkcjonować. W swoim pamiętniku zanotowałem kiedyś, że "Bardzo trudno jest kreślić swój autoportret, nie posiadając obiektywnego spojrzenia z zewnątrz". To samo tyczy się naszego życia; jeżeli spojrzymy na to kim jesteśmy, jak się zachowujemy, jakie podejmujemy decyzje, z totalnie innej perspektywy niż ziemska, z perspektywy wiecznej żeglugi, mamy szansę odnaleźć ostateczny kres wszystkich poszukiwań. W moim wypadku kresem (choć jeszcze daleko majaczącym w oddali) tych poszukiwań jest Bóg, ale doszedłem do Niego całkowicie okrężną drogą. Nie przez tradycję, nie przez wychowanie w wierze, nie przez przyzwyczajenie. Dotarłem do Niego przez zwątpienie, cierpienie i irracjonalizm. Już z samej swojej definicji taka relacja nie może być łatwa, ale staram się walczyć. Nie narzucam Ci jednak mojej wizji kresu - każdy sam poszukuje i każdy sam decyduje o tym, jak daleko zdecyduje się spojrzeć.

 Życzę Ci, drogi czytelniku, żebyś nigdy nie musiał wyruszać na poszukiwanie własnego serca, żebyś odnalazł w drugim człowieku to, czego tak mocno Ci brakuje i żebyś miał odwagę czasem zerknąć poza cienką materię, z jakiej zbudowana jest nasza rzeczywistość.

 A jeżeli doskwiera Ci fakt, że poszukujesz, to zapewniam Cię, że nie jesteś sam/sama. 
 Ja poszukuję. Całe mnóstwo innych ludzi poszukuje.
 Poszukujemy, nawet jeżeli wiąże się to z cierpieniem i nieszczęściem. Bo ten kto szuka, ma nadzieję i wierzy, że kiedyś odnajdzie. Ten, kto nie poszukuje albo osiągnął już szczęście, albo nie ma odwagi o nie zawalczyć.






Read more

wtorek, 10 lutego 2015

Uczuciowe metamorfozy

0 komentarze

  Miłość. Cóż to jest? Tajemnicza siła pokonująca wszystkie przeciwności? Wydobywająca przegranych z otchłani i wspierająca płaczących? Może przedziwny lek - jedyny dostępny w świecie - składający do kupy złamane serca? Kiedyś, kiedy byłem jeszcze głupcem, bałem się tego, co z ludźmi robi miłość. Poważni ludzie nauki tracący głowę dla szczebioczących trzpiotek, szanowne i dystyngowane panie zakochujące się do szaleństwa w ledwie poznanych młodzieńcach... Teraz mnie to bawi. Bo nie ma znaczenia, ile już napisano wierszy i piosenek opisujących miłość. Ile to pięknych i wzniosłych słów wypowiedziano. Ile razy Romeo wyznawał miłość Julii, a Izolda Tristanowi (i vice versa). Ile smutnych ballad wyśpiewał zachrypiały trubadur. Ile napisano romansów. To wszystko w sumie się nie liczy. Bo miłość jest zawsze o krok przed słowami, które chciałyby ją zdefiniować.

  Miałem kiedyś sen. Piękny sen. Jeden z tych, których trzymasz się ostatkami świadomości po wybudzeniu. Nie pamiętam jego okoliczności. Zresztą, to nieważne. Ważne jest to, że przez króciutką chwilę miałem możliwość uchwycenia natury miłości. Miała twarz dziewczyny, z którą biegłem przez zieloną polanę. Gnaliśmy razem z wichrem, wokół nas była z jednej strony pewna dzikość, niemożność powstrzymania tego, co w nas narasta, a zarazem cudowna harmonia. Niebiańska melodia grana na oktawę, przez najlepszego Dyrygenta na świecie. Do dziś mam przed sobą tą scenę. Gdy ją wspominam, z jednej strony nie mogę się powstrzymać od uśmiechu - bo rzeczywiście był to piękny sen, chyba najpiękniejszy spośród tych, które do tej pory śniłem. Ale gdzieś we mnie odzywa się On - nieodłączny towarzysz moich życiowych wędrówek - Głos rozsądku i przemawia do mnie: "Czy naprawdę oczekujesz miłości naiwnej?". Głos rozsądku nie musi krzyczeć. Wystarcza mu szept. Potem słowa spływają w głąb ciebie i albo cię topią, albo użyźniają. 

 Oczywiście nie chciałem miłości naiwnej, miłości sielankowej. I nie dlatego, że w jakiś sposób mnie drażni czy złości. Czasem wystarczy jedno spojrzenie na swoje życie. Czy ktoś, kto wędruje przez noc, kto przeżywa nieustanne wewnętrzne drżenia, kto patrzy na świat z melancholią, kto nie zatrzymuje się na dłużej w jednym miejscu, kogo uwaga nie spoczywa wyłącznie na jednym zagadnieniu, wreszcie, ktoś kto się miota, czy ktoś taki może w ogóle być w miłości naiwnej szczęśliwy? Ja jestem pewien, że nie. Jestem przekonany, że nigdy do końca nie uwolnię się od tego kim jestem, nie porzucę swojej natury i nie pozostawię swojego "środowiska naturalnego". Nie przemienię się w kogoś innego. Czy dla jednego chwilowego poczucia bezpieczeństwa warto pozbywać się siebie? 

  W takim razie może lepiej się skupić na pytaniu "Czego tak naprawdę szukam i pragnę, gdy wymawiam owo magiczne słowo?". Problem pojawia się natychmiast. Szukam wszystkiego i niczego. Szukam bezpieczeństwa i przygody. Statku i przystani. Wrażliwości i szczerości. Lukru i dziegciu. Wieczności i chwili. Czułości i ironii. Szczęścia i cierpienia. Poświęcenia i przyjemności. Wichru i bryzy. Czuję się trochę jak w tym kawale ze studentem, który kilka razy prosił o zmianę wylosowanego tematu na egzaminie, aż wreszcie zniecierpliwiony profesor postawił mu tróję, argumentując, że coś wiedział, bo szukał. Tyle, że jeżeli moja miłość ma być na tróję, to dziękuję bardzo. Nie będę ranił innych swoją nieudolnością i nie będę zmuszał ich do przebywania w moim towarzystwie. Brzmi to może niepokornie i kłótliwie, ale ja się nie poddam. I zniosę to, że miłość może mnie pochlastać i zranić do krwi. Jestem gotów zaakceptować cierpienie. Ale nie pozwolę na to by moja miłość była mierna. Przeciętna. Pozbawiona ognia i pasji. Delikatna jak łabędzi puch.

 Nie wiem czy taka postawa jest dobra i właściwa. Nie wiem, czy przyniesie coś poza rozczarowaniem i cierpieniem. Ale gorąco wierzę, że jest prawdziwa. 
 I że warto być cierpliwym.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Kim chcę dla Niej być?
Fascynacja
O przedziwnym uczuciu
Rycerze, smoki, bitwy i księżniczki uwięzione w wieżach... 

Read more

środa, 4 lutego 2015

Witamy w świecie, który właśnie dogorywa

0 komentarze

  Gdybym miał osobistego psychiatrę, psychoterapeutę lub innego lekarza duszy i zdecydował się podjąć terapię mocno ograniczającą moje krytyczne i dekadenckie spojrzenie na współczesny świat, prawdopodobnie po tym tekście zrezygnowałby on z prowadzenia mojej kuracji. Zadzwoniłby do mnie ze wzburzeniem i oznajmił, że cała jego wytężona praca idzie na marne, bo ja znowu zwracam się ku żalom i smutkom. Cóż, taki los... Nie protestowałbym jakoś szczególnie.

  Cały otaczający mnie świat (uwzględniając także mnie samego) zmusza mnie do dostrzegania wszędzie piękna, radości i cudowności. Jak na ironię, każda z tych trzech cech zdaje się specjalnie mnie unikać ostatnimi czasy. Piękno nie jest piękne. Jest chłodne i wymuskane. Radość nie jest radosna. Jest pusta i banalna. Cudowność nie jest cudowna. Jest odległa i obrzydliwa. Aż do przesady Jest marnie. Jest beznadziejnie. Jest koszmarnie. Aby jednak to moje narzekanie nabrało choćby krzty symbolicznego sensu, postaram się dać mu pewne podstawy. 

  Przede wszystkim, dlaczego "witamy"? Dlaczego każda, nawet najdrobniejsza czynność, musi być celebrowana z takim namaszczeniem a później starannie omawiana w gronie bliższych i szerszych znajomych? Dlaczego postanowiliśmy pozbyć się indywidualności (nie mylić z egoizmem!), która czyniła nas wyjątkowymi, a w zamian za swoją główną zasadę przyjęliśmy powszechną akceptację, pozorny szacunek innych i lęk przed odmiennością? Sytuacja, w której musimy uciekać przed sobą i coraz bardziej gubimy własną osobowość, starając się przystosować do cudzych i uznanych przez nas za cudze wymagań, napełnia mnie smutną ironią. Bez cienia wątpliwości jestem indywidualista i z definicji gardzę tym, co masowe, ale spoglądając na współczesny świat, mimowolnie wzbudza we mnie niechęć. Nie twierdzę, że chodzenie utartymi ścieżkami jest złe. Twierdzę, że kroczenie jakąkolwiek ścieżką w sposób nieświadomy, jest złe. Dotyczy to absolutnie wszystkiego. Większym szacunkiem jestem gotów obdarzyć ateistę, który swoją decyzję podjął po zażartej wewnętrznej walce i szanuje ludzi wierzących, aniżeli katolika, plującego jadem i wytykającego innym grzechy, którego wiara jest płytka. W dzisiejszym świecie człowiek myślący (Homo cogitantis) to gatunek na wymarciu. Z dnia na dzień rośnie rzesza bezrozumnych, bezwolnych i pozbawionych sumienia, zwierząt (tak, zwierząt; brzmi to brutalnie, ale człowieka od zwierząt odróżnia właśnie to, że myśli). Myślący są pełni wątpliwości, starają się jakoś załagodzić sytuację, wmawiają sobie, że nie jest jeszcze tak źle, że jeszcze wszystko można naprawić... Czasami nawet wkraczają do akcji. Lecz smutno się ogląda ich bój, bo trudno odbijać rapierem ciosy zadawane siekierą. Nikt jeszcze nie wynalazł lekarstwa na głupotę i fanatyzm.

  Dlaczego w "świecie"? Czy naprawdę kluczową kwestią naszego życia jest to, co sądzą inni? Czy rzeczywiście warto zrzec się zdolności samodzielnego myślenia, na rzecz wydumanego "rozumu świata" (lub "opinii publicznej"), który w przeciwieństwie do antycznego logosu, zdecydowanie nie kieruje się jakąkolwiek logiką? Zresztą, po co się męczyć? Po co się wysilać? Zakuj. Zdaj. Zapomnij. Nikt od ciebie w życiu nie będzie wymagał rozumienia. Ty masz wiedzieć, ewentualnie wystarczy cierpliwe potakiwanie. Od myślenia są inni. Zgubiliśmy gdzieś prywatność i intymność. Dzisiejsza miłość nie jest osobista, prywatna, czy choćby nawet cierpliwa. Dzisiejsza miłość jest kwestią, nie dwóch ludzi, ale wszystkich ich znajomych. Dziś miłości się nie przeżywa. Dziś miłością trzeba się pochwalić.

 Dziś nikt nie składa przysiąg wierności. Wierność? Cóż, za stary i niepotrzebny frazes! Niech wraz z całą resztą zapomnianych pięknych słów spłonie w oczyszczającym ogniu postępu

  Prawdą nie jest to, co odpowiada rzeczywistości. Prawdą nie jest nawet to, co sprawia wrażenie spójnego. Prawdą jest to, co jest pożyteczne. I nawet nie próbuj dyskutować. 

 Wolność to nie jest już prawo do podejmowania irracjonalnych decyzji. Dziś wolność, to konieczność podążania za tym, co wskażą ci "autorytety". To jest wolność. Taka prawdziwa! 

 Wiesz dlaczego nasz świat dogorywa? Bo własnymi rękami sięgnęliśmy ku najgłębszym odmętom naszego człowieczeństwa i zaczęliśmy się tym bawić. Żonglować. Jakoś dziwnie ciężar bycia człowiekiem zaczął nam ciążyć. I zabraliśmy się za wyrzucanie niepotrzebnych rzeczy. Samodzielność, indywidualność, wyjątkowość, miłość, przyjaźń, więzy krwi, świadomość.... 
 
  Nie istnieje coś takiego jak społeczeństwo. Nigdy nie istniało.

  Są tylko ludzie. Ja, Ty, Ten Obok i cała reszta. 

  Tylko od Ciebie zależy, czy staniesz się zwierzęciem i czy umrzesz wraz z naszym światem.
  
 Decyzja należy do Ciebie. Nie musisz z miejsca odrzucać całego dorobku cywilizacji i zamykać się na pustkowiu. 
 Poszukuj.
 Idź tam, gdzie nie podąży za Tobą nikt.
 Bądź wierny.
 Bądź świadom.
 Patrz tam, gdzie nikt nie spogląda.
 Myśl.

 Blaise Pascal niegdyś bardzo trafnie stwierdził, że człowiek jest tylko trzciną na wietrze. Współczesny świat chyba zapomniał o swojej przemijalności, lub może celowo wypchnął ją ze swojej świadomości. W końcu tak jest łatwiej, nie?

Jednak, jeżeli mogę Cię o coś prosić, to czynię to właśnie teraz.
Bądź trzciną. Bądź świadom swojej "trzcinowatości". Czerp z niej siłę.
Człowiek mały staje się wielki, kiedy dostrzega swoją małość. 
Człowiek mały tkwi w niekończącym się śnie o swojej wielkości i nigdy nie przyzna się do małości.

Nie umieraj.

* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
O nijakości
O nieistniejącym społeczeństwie
Jak dwa moje dziecięce marzenia obróciły się w pył...
Słowa, słowa, słowa....


 

Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009