wtorek, 28 czerwca 2016

W obronie księżniczek i książąt

2 komentarze

 Takich metafor upraszczających i kategoryzujących ludzkie zachowania, postawy i charaktery jest wiele, można by je wymieniać bez końca. Ja na celownik w tym tekście wziąłem raptem jedną z nich, za to wzbudzającą niesamowite emocje i dyskusje.

 Księżniczki i książęta. Tak wybredni, czepialscy, drobiazgowi przy tworzeniu relacji z innymi ludźmi, że zbudowanie i utrzymanie ich nie tylko zajmuje im mnóstwo czasu, ale także samo w sobie stanowi nie lada wyczyn. Nie mówiąc już o związkach. Egocentrycy, zapatrzeni w siebie, obdarzeni narcystycznym uwielbieniem samych siebie, kąśliwie spoglądający i krytykujący każdego, kto tylko próbuje z nimi nawiązać bliższą znajomość. Jednocześnie oczekujący, rozmyślający, tęskniący, wypatrujący, a przy tym jeszcze pozbawieni inicjatywy. Czy tak to wygląda naprawdę? Czy te współczesne księżniczki są naprawdę jedynie zdolne do stawiania niemożliwych do pokonania przeszkód na drodze swoim adoratorom? Czy ci współcześni książęta to naprawdę albo życiowe niedorajdy, dla których szczytem odwagi jest przywitanie się z dziewczyną, albo zarozumiali i bezczelni konkwistadorzy, seryjni łamacze serc, przekonani o swojej wyjątkowości? 

 Śmiem twierdzić, że nie tylko. I że my posługując się tą kategorią pomijamy pewien istotny aspekt całej sprawy i tym naszym generalizowaniem krzywdzimy sporą grupę ludzi.

  Zmieńmy na chwilę perspektywę i oddzielmy ziarno od plew. Bo choć z jednej strony nie ma wątpliwości, że wśród współczesnych księżniczek i książąt znajdziemy dość liczny odsetek pustych narcyzów, to z drugiej strony znajdują się tam także ludzie porządni, wartościowi, a niejednokrotnie ośmieliłbym się nawet rzec - wyjątkowi.

  Dlaczego wyjątkowi? Paradoksalnie właśnie ze względu na tą swoją "księżniczkowatość" i "książętowatość". Moim zdaniem nie jest to wada, w każdym razie na pewni nie tylko wada. Co mam na myśli? W mojej ocenie ta tak powszechnie krytykowana i wyśmiewana cecha łączy się z głębokim pragnieniem tworzenia relacji z prawdziwego zdarzenia. Nie nijakich, nie byle jakich, nie na pół gwizdka. Nie, oni i one stawiają sprawę jasno: albo angażujesz się na maksa i jesteś szczery, albo nawet nie zaczynaj, szkoda twojego i mojego wysiłku. Co więcej: oni i one chcą, wręcz żądają, żeby te ich relacje posiadały pewien poziom. Domagają się wzajemnego szacunku, zainteresowania, pragnienia zrozumienia, wysłuchania, wsparcia, a w przypadku bardzo bliskich relacji także gotowości do wyrzeczeń. A to wszystko w dzisiejszych czasach nie jest ani łatwe, ani tak powszechnie spotykane. 

 Co z wybrednością? Jak wyżej wspomniałem - to oszczędza im czasu i niepotrzebnych nerwów i pozwala wprowadzić relacji i znajomości na konkretny, właściwy, poziom. Ale jeszcze jedna ważna rzecz. Ta wybredność, staranność w dobieraniu towarzystwa, czasami też czepialstwo nie wynika wyłącznie z wysokiego mniemania o sobie. Po części też jest ona konsekwencją tego, że księżniczki i książęta są z natury ludźmi wrażliwymi, bardzo nie lubiącymi cierpienia. A skoro nie lubią być ranionymi, to logiczne jest, że sami też nie będą chcieli ranić. Stąd też w wielu sytuacjach wynika ich wycofanie, brak inicjatywy, nieśmiałość.

 No i na koniec: księżniczki i książęta to w wielu wypadkach osoby ambitne, inteligentne, znające swoją wartość. Czy może więc dziwić fakt, że szukają osób podobnych do siebie i odpowiadających ich wymaganiom? Jasne, czasami rzeczywiście przesadzają, ale z drugiej strony ludzie również przesadzają z szyderczym piętnowaniem ich postawy.

 Więc zanim następnym razem skrytykujesz swoją koleżankę/przyjaciółkę kpiąc z jej oczekiwania na księcia na białym koniu albo zwrócisz uwagę swojemu koledze/przyjacielowi, żeby nie zachowywał się jak pierwszy lepszy książę, zastanów się, czy krytykujesz jego narcyzm, czy jego ambicję.

P.S. Już dawno temu pogodziłem się z myślą, że choć powinienem się ożenić z jakąś statyczną, porządną i praktyczną kobietą, to i tak pewnie wybiorę księżniczkę. Bo tak.
Read more

sobota, 25 czerwca 2016

Gdzie kończy się wiara, a zaczyna świadectwo

0 komentarze


Augsburg, środek czerwca 2016

Z dedykacją dla Ł.M. i A.Q.

  Powoli nadchodzi wieczór i z wolna zapada zmrok. Nieśpiesznie, leniwie, subtelnie. Z wyczuciem, tak by nas nie zniechęcić. Jeszcze nie jest chłodno, ale z całą pewnością już nie jest ciepło. Siedzimy w trójkę na jednym z głównych placów Augsburga i kończymy pałaszować nasze kebaby, jednocześnie prowadząc interesującą, choć miejscami dość dołującą, dyskusję. Wokół nas przemykają mniej lub bardziej szemrane persony, tajemniczo ukrywając swe zamiary, natomiast z pobliskich barów dochodzą dźwięki charakterystyczne dla kibicowania – to wielu autochtonów zagranicznego pochodzenia wspiera reprezentację Turcji w ich drugim meczu na Euro 2016. Wśród tej mozaiki słów, odgłosów, obrazów, myśli z pewnym trudem wyłapuję pewną całość, pewną ideę, opisującą rzeczywistość, w której się znalazłem. Zamykam oczy, biorę głębszy oddech, spoglądam na towarzyszący mi duet… i z każdą sekundą zaczynam ich rozumieć coraz bardziej.

*  *  *
  Każdy chrześcijanin mniej więcej wie, o co chodzi ze słowem świadectwo. Każdy oazowicz tym bardziej. W końcu nie bez powodu Czcigodny Sługa Boży Franciszek Blachnicki umieścił je w „10 krokach ku dojrzałości chrześcijańskiej” czyli swoistym dekalogu Ruchu Światło-Życie. Świadectwo. „Trzeba iść i dawać świadectwo!”. „Świadectwo jest warunkiem prawdziwie chrześcijańskiego życia!”, „Tylko świadectwem możemy potwierdzić swoją wiarę!” i tak dalej i tak dalej, takich zdań usłyszeć i przeczytać można całe mnóstwo w wielu chrześcijańskich środowiskach. Wszystko to brzmi bardzo dumnie i pięknie, lecz tam wtedy w Augsburgu zrozumiałem, że to wcale nie o to chodzi.

 Bo można biegać po ulicach, udzielać się, muzykować i śpiewać, jednym słowem: ewangelizować – ale to wszystko ma niewiele wspólnego z prawdziwym dawaniem świadectwa. I może teza, którą teraz postawię zabrzmi kontrowersyjnie, ale moim zdaniem trzeba to powiedzieć jasno. Poprzez wszystkie powyżej wymienione czynności ludzie wybierający je ewangelizują SIEBIE, nie INNYCH. Ewangelizują siebie, bo to oczywiste, że gdy robisz coś dużą grupą, z poczuciem misji i przekonaniem o słuszności twojej racji, nikt nie wyprowadzi Cię z błędu; siła i wpływ grupy w takich sytuacjach są nieocenione. A co do innych to można zwrócić w ten sposób na siebie uwagę, jednak ta reszta, ten ogół, ten „target”, do którego mają oni zamiar dotrzeć z przekazem – on rozpatruje ich działalność w kategoriach osobliwości, dziwadła. To go nie przekona. 

 Żeby prawdziwie ewangelizować i dawać świadectwo, potrzeba czegoś innego. W pierwszej kolejności: próby, doświadczenia, kryzysu. Ten, kto wyrusza na wojnę nie myśląc o śmierci jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza w góry bez odpowiedniego sprzętu i analizy niebezpieczeństwa jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza dzielić się wiarą samemu wpierw się w niej nie zakorzeniwszy i bez doświadczenia ciężkich chwil jest… nieprzekonujący i naiwny w swym przekazie. Wtedy to zrozumiałem. Gdy opowiadali mi oni o tym, jak ciężko jest tam, w Bawarii – najbardziej katolickim landzie Niemiec być katolikiem, wtedy uświadomiłem sobie, że cały ich trud i wysiłek MUSI przynieść owoce. I że komuś takiemu, po doświadczeniach, po trudnościach, po walce, znacznie prędzej uwierzy agnostyk/ateista, niż bezmyślnie radośnie galopującym tabunom ignoranckiej młodzieży zachłyśniętej wiarą. Bo doświadczenie kryzysu uczy. Uczy wytrwałości, nadaje słowom przemawiającego ten specyficzny wydźwięk, tak przekonujący i prawdziwy. To już nie jest świergot przepojonego świętym uniesieniem nastolatka. To słowa, historia człowieka, który przez coś przeszedł, którego wiarą coś wstrząsnęło, który cierpiał. I to przemawia do wyobraźni, do duszy. Ujmuje i zjednuje ludzi. Bo nie muszą się z nami zgadzać i nie muszą wierzyć w to, w co wierzymy my. Ale muszą widzieć, że jesteśmy w swojej wierze szczerzy i nie udajemy.

  Ja, gdybym był niewierzący, pewnie kierowałbym się takim tokiem myślenia.

 Co ponadto? Świadectwo daje się w codzienności, nie jedynie przy nadarzającej się okazji. Małymi gestami, nie spektakularnymi popisami. Zbiór małych gestów przekonuje znacznie bardziej niż jeden zryw. Życzliwość, uprzejmość, szacunek, wytrwałość i cierpliwość przekonują znacznie bardziej niż płomienne przemowy, strzeliste modły na pokaz i faryzejskie wytykanie grzeszności. Bycie Chrześcijaninem przekonuje znacznie bardziej niż Pozowanie i zarozumiałe Unoszenie się własnym chrześcijaństwem. To bardzo często mnie razi. Jesteśmy chrześcijanami, ale mimo wszystko jesteśmy normalni i próbujemy to udowodnić za wszelką cenę... A może nie warto? Może po prostu Bycie Chrześcijaninem jest normalne i tyle, i niczego nie trzeba udowadniać, nie trzeba robić wbrew sobie?

* * *
 
 Taka myśl się zrodziła we mnie tam wtedy w Augsburgu. Niby ta nauka prosta i oczywista, jednak dla mnie mimo wszystko cenna. Nie nawróciłem się tam wtedy po raz drugi, ale zrozumiałem kilka mechanizmów życia duchowego i uświadomiłem sobie, że liczy się całokształt Wiary, a nie pojedyncze ewangelizacyjne wyskoki.
Read more

wtorek, 7 czerwca 2016

Prawdziwe oblicze hejtu

0 komentarze

 Zanim zaczniesz czytać ten tekst, poświęć chwilę na uświadomienie sobie tego, jak jest beznadziejny i żałosny, niemal równie beznadziejny i żałosny jak jego autor. Dzięki!

* * *

 Istnieje cała masa pojęć, które ideologowie dziennikarze, politycy i spece od marketingu próbowali - i nadal próbują wprowadzić do tego, co powszechnie nazywa się "językiem debaty publicznej" albo "dyskursem społecznym". Kaczyzm, lewactwo, czy tytułowy hejt stanowią tego doskonałe przykłady; są to pojęcia tak bardzo szerokie, że aż puste. Można pod nie podciągnąć pod nie praktycznie wszystko z racji ich słabej definiowalności i oddziałać poprzez nie na oponenta w dyskusji na polu emocji. Zwolnienie dziennikarza z telewizji - kaczyzm! Popieranie legalizacji małżeństw dla osób homoseksualnych - lewactwo! Krytyczna opinia na temat czyjejś twórczości.... - hejt!

  Czym więc tak naprawdę jest hejt? Spójrzmy na to od strony praktycznej. Hejt jest trickiem, sztuczką, strategią obronną, po którą sięgają twórcy i opiniotwórcy, kiedy natykają się na nieprzyjemne dla siebie słowa krytyki, przeważnie w mediach społecznościowych. Hejt wbrew swojej pozornej toporności i braku wyrafinowania jest w tej swojej prostocie genialny - posługując się nim można sprowadzić całą krytykę, wszystkie argumenty przeciwników i trud włożony przez nich w ich przedstawienie do irracjonalnego obrażania, wyzywania i nienawiści. Chyba nigdy w historii szeroko pojęci przedstawiciele świata mediów, kultury i sztuki nie dysponowali równie potężną bronią. Drobną krytykę zawsze można zignorować. Ale jak dać odpór zmasowanemu atakowi na to, co się stworzyło/powiedziało? Dziś wystarczy nazwać to wszystko hejtem i nie tylko obronić w ten sposób własne stanowisko, ale jeszcze zrobić z siebie ofiarę i pogrążyć oponentów w dyskusji.

 Genialne, nieprawdaż?

 Oczywiście ironizuję, jednak sprawa naprawdę jest poważna. Bo jakie są prawdziwe zamiary tych, których wymyślili i wprowadzili to pojęcie do powszechnego użytku i aktualnie promują jego użycie przy każdej nadarzającej się okazji? Odpowiedź jest prosta i napawa grozą. W tym wszystkim chodzi o stopniowe i starannie zakamuflowane odbieranie wolności, w tym konkretnym wypadku: wolności słowa. Czymże są te wszystkie przepisy i regulacje dotyczące tzw. "mowy nienawiści", jeżeli nie przykrywką? Kiedy człowiek zakazuje czegoś drugiemu człowiekowi uciekając się do instytucji państwa i prawa, jasnym staje się, że sytuacja jest niebezpieczna. Zawsze przecież można poszerzyć te przepisy, czyż nie? Wprowadzić poprawki, zmodyfikować... i nim się obejrzymy, za opowiedzenie kawału naśmiewającego się z kogoś lub czegoś będziemy lądowali w więzieniach. 
  
 Nie twierdzę, że z całą pewnością tak będzie, ale myślę, że wziąwszy pod uwagę absurdalność naszych czasów, warto mieć to smutne proroctwo na uwadze.

 Ponadto pośrednim efektem tego promowania hejtu będzie spadek jakości wytworów kultury i sztuki. No bo jak tu odnaleźć i wyróżnić naprawdę wybitne dzieło, skoro wszystkie (w obawie przed oskarżeniem o hejt) staną się nagle dobre i piękne? I jak tu sprawić, by początkujący twórcy nauczyli się wyciągać naukę z popełnionych błędów, skoro samo ich wytykanie będzie niezaprzeczalnym przejawem hejtu? I co z relacjami twórca-odbiorcy? Czy twórca i jego fani tworzyć będą jedno wielkie towarzystwo wzajemnej adoracji, nie pozostawiając tym samym miejsca na krytykę, komentarze, refleksje?

  Mając do wyboru chronienie twórców i opiniotwórców przed niepożądanymi konsekwencjami ich wypowiedzi, działań i zachowań lub otoczenie opieką wolności wypowiedzi i prawa do krytyki, bez zawahania wybieram to drugie. 

 I proszę, nie mówcie mi, że jest różnica pomiędzy hejtem a konstruktywną krytyką. W teorii może jest. W praktyce jednak wychodzi na to, że oskarżony z morza konstruktywnych argumentów wyciąga kilka najbardziej obraźliwych i najmniej treściwych, w efekcie czego reszta ląduje w tej samej kategorii.

 Chcę być złym prorokiem, ponieważ hejt w swojej istocie i konstrukcji bardzo mi przypomina orwellowską myślozbrodnię. Oby, naprawdę oby, się w nią nie przerodził.









Read more

środa, 1 czerwca 2016

Co się kryje w ludzich spojrzeniach? (cz.2)

0 komentarze

Night was very bright, night was very warm
Dry were leaves and soil, no sign of storm
Drowning in the crowd, suddenly I gazed deep into your eyes
And now I feel alive
...

Część 1 
*  *  *

 Inne miejsce, inna rzeczywistość.

 Wychodziłem właśnie z kina z dość słabego zagranicznego filmu reklamowanego wszem i wobec jako hit, który trzeba zobaczyć. Zwykle tego typu rekomendacje starczały mi aż nadto, bym omijał takie produkcje szerokim łukiem, jednak tym razem złamałem regułę (w końcu po cóż są reguły, jak nie po to by je łamać?) i skusiłem się na dwugodzinny seans obfitujący w słabe dialogi, mdłe i naiwne próby oddania relacji między głównymi bohaterami, przesadną zabawę efektami specjalnymi i tanimi chwytami mającymi, o ironio, chwytać za serce. Cóż, mój błąd, tak też się w życiu zdarza. Trzeba zacisnąć zęby i wyciągnąć z takich tragicznych doświadczeń wnioski na przyszłość.

  Zresztą, to nie sam film w tym wypadku był problemem. Gorzej, że ta lipna i naprędce sklecona fabuła, z nieodzownym wyświechtanym happy endem, robiła takie wrażenie na ludziach. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak małżeństwa z niewielkim i średnim stażem opuszczały salę kinową wzruszone, przejęte historią nieszczęśliwie szczęśliwej miłości (klasyk: przeciwności losu nie są w stanie powstrzymać potęgi uczucia... skąd ja to znam?), czasem nawet zalane łzami. Odnosiłem przykre wrażenie, jakobym nagle stał się niewrażliwym i zgorzkniałym starcem nie potrafiącym dać się ponieść emocjom, nieskłonnym do romantycznych uniesień i szczerych wyznań. To było głupie. Byłem jedynym, który nie dał się wpuścić w beznadziejnie banalną pułapkę reżysera i scenarzystów, a sumienie wyrzucało mi bezduszność. To było bardzo nie w porządku.

 Jakaś część mnie pragnęła wykrzyczeć całe to niezrozumienie i złość na tych wszystkich ludzi, na ich naiwność i bezmyślność, na ten przeklęty instynkt stada. Poważnie? Czy to naprawdę tak trudno przełamać wewnętrzny opór i przez moment spojrzeć z dystansu?

 - Dla niektórych na pewno trudno - odpowiedziała na moje niewypowiedziane na głos pytanie dziewczyna opuszczająca salę jako ostatnia, odczekawszy prawie do końca napisów końcowych. - Ostatecznie wszyscy boimy się reakcji innych, a w wielu sytuacjach wybieramy mniej ryzykowny wariant zachowania wcale nie dlatego, że jesteśmy tchórzami i boimy się ryzyka, tylko dlatego, że taki wybór nie grozi nieprzyjemnymi komentarzami ze strony ludzi, na których nam zależy.

  Nie zastanawiałem się, jak udało się jej rozgryźć dręczące mnie myśli. Dostrzegłem w jej spojrzeniu ten przecudowny blask zrozumienia, który każe przestać pytać i wątpić, a nakazuje zaufać. Zaufałem więc. Bez namysłu zaprosiłem ją na kolejny seans, tym razem upewniwszy się wpierw, że to, co przyjdzie nam oglądać nie będzie drogim hollywoodzkim badziewiem.

  Film był niezły. Przed nim i po nim porozmawialiśmy nie więcej niż dziesięć minut o rzeczach mało ważnych, ale zawsze stanowiących przyzwoity temat do pogawędki. Nie przedstawiliśmy się sobie. Nie przegadaliśmy tego filmu. Nie opowiedzieliśmy o własnych wrażeniach i przemyśleniach.

  Nawet nie odprowadziłem jej z powrotem do domu. Wyrwała mi się, puściła do mnie oko, pomachała na pożegnanie i zniknęła w dogasającym majowym wieczorze. Nie było sensu jej gonić.

  Dziś, pozostało mi tylko wspomnienie tamtego dnia, tego filmu i jej śmiałego spojrzenia, trochę bezczelnego, trochę pytającego, trochę sondującego, trochę świdrującego. I jej uśmiechu, jednego z piękniejszych, jakie dane mi było kiedykolwiek widzieć.

  Ale uśmiechy to już temat na kompletnie inną historię...

 C.D.N.
Read more

Co się kryje w ludzkich spojrzeniach? (cz.1)

0 komentarze

We could’ve missed another day
Not knowing how to talk
Where to go
We could’ve missed another night
Only... For what?


* * *


 Różne rzeczy widywałem w oczach różnych ludzi. 

 Czasem chwytając ich zalęknione lub znużone spojrzenia, robiło mi się ich zwyczajnie po ludzku żal. Wydawali mi się tak bezbronni, tak zdominowani przez ciężar codziennych trosk i problemów, że nie potrafili wyjść myślą poza nie, skupić się na innych, nawet całkiem radosnych, aspektach życia. Trochę przywodzili mi na myśl wiecznych żałobników kroczących w bezgłośnej procesji - na zawsze otulonych aurą smutku i przygnębienia, czerpiących masochistyczną przyjemność z cierpienia.

 Czasem starczało jedno spojrzenie, aby mój dzień z katastrofalnego przemieniał się w dość przyjemny. Tak w życiu bywa, nawet ciężko mi wytłumaczyć ten fenomen. Niewyspany, zły na świat i na ludzi, rozdrażniony koniecznością zajmowania się błahymi sprawami, dyszący niesłuszną pogardą pod adresem wszystkiego i wszystkich niespodziewanie natrafiałem na kogoś (nie skłamię, jeżeli przyznam, że w większości przypadków były to kobiety), kto w oczach miał coś takiego - cholera, nie wiem - jakąś taką naturalność, szczerość, niezachwianą pewność tego, że będzie dobrze, nadzieję i niezrozumiałą dla mnie w pierwszej chwili życzliwość. I ten ktoś taki obdarowywał mnie tym spojrzeniem, czasami dodawał do tego słowa, niekoniecznie pełne polotu i finezji. I to, ku mojemu autentycznemu zdziwieniu, działało! 

 To był jeden z tych dni, gdy takiego spojrzenia potrzebowałem nawet bardziej niż kawy.

 Pokłóciłem się o błahostki z kilkoma kumplami, wściekły przedwcześnie opuściłem knajpę, w której umówiliśmy się na obiad i teraz bez celu błąkałem się po mieście, które znałem ledwie z kilku rozmytych wspomnień, nie aż tak dawnych, ale też nie aż tak bliskich. Nie chciało mi się do nich wracać (zarówno do kumpli, jak i do wspomnień). Oni napełniali mnie dziwnym wstrętem; one - głupią i dziecinną nostalgią za czasami, gdy wszystko było znacznie prostsze: gdy mówienie "Tak - tak, nie - nie" przychodziło mi z nadzwyczajną łatwością. Tak, to były dobre czasy.

 Wyszedłem z wąskiej i, szczerze powiedziawszy, raczej brzydkiej uliczki i znalazłem się na schludnej, zadbanej i przyjemnej dla oka starówce. Wszystko wydawało się do siebie pasować: starannie przemieszane style architektoniczne, dwie fontanny, niewielkie drzewka, kilka drewnianych ławek, okazały budynek ratusza, restauracje i bary - ta dziwna, choć raczej typowa dla Polski, mieszanka w samym centrum miasta trochę złagodziła mój pierwszy gniew. Ciężko było się nie uśmiechnąć widząc kilkuletnie dziecko próbujące naciągnąć rodziców na kupno taniego chińskiego gadżetu, który wiele nie przetrzyma i za góra dwa tygodnie się rozleci albo widząc starszego pana spacerującego wraz z żoną, wesołych i zadowolonych z życia w blasku wiosennego słońca.

  Pewnie poszedłbym dalej, nie zatrzymując się tam nawet na moment, gdyby nie niespodziewany dźwięk, który dobiegł mnie z naprzeciwka. Zmodyfikowałem swój pierwotny plan. Zatrzymałem się, rozejrzałem się dookoła i wybrałem sobie idealną kryjówkę, skąd mogłem spokojnie obserwować to, co wkrótce zaczęło się dziać. Przysiadłem na strategicznie ukrytej w cieniu ławeczce, uspokoiłem oddech i.... zacząłem słuchać.

  Tak, słuchać. Bo istotnie, było czego słuchać. Dziewczyna, której wcześniej nawet nie zdążyłem się przyjrzeć, wyjęła skrzypce z futerału, przez jakiś czas je stroiła, wciąż średnio usatysfakcjonowana z ich brzmienia, aż wreszcie uznała, że jest w porządku. Schwyciła pewniej smyczek, delikatnie podniosła instrument, wzięła głębszy oddech i... zagrała.

  Zagrała tak subtelnie, tak przeszywająco, tak pięknie, tak wdzięcznie, że w pierwszej chwili odebrało mi mowę. Doskonale zdawałem sobie sprawę z potęgi muzyki; niejeden raz odnajdywałem w niej pocieszenie, ukojenie czy zwyczajną radość - i wydawało mi się, że nic już nie może mnie zaskoczyć. Jednakże to, czego doświadczyłem tamtego popołudnia, nie można nawet porównać ze zwyczajną muzyką, jakiej słuchałem na co dzień. To było żywe. Pełne emocji. Namacalne. Głębokie. Kompletne. Noszące w sobie rys geniuszu.

  Melodia płynęła przez leniwe majowe popołudnie, opowiadając przez kilka minut samymi dźwiękami setki tysięcy, jeśli nie miliony, historii. O miłości, o bólu, o poświęceniu, o radości i o wszystkim innym. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że w tamtej chwili poczułem się całkowicie bezużyteczny zawodowo jako pisarz, ten rzekomy artysta słów. Bo przecież skoro tak cudownie można opowiadać historie bez użycia słów, za pomocą samych dźwięków, to na co komu słowa? Tak wieloznaczne, tak niepewne, tak czasami fałszywe... 

 Dźwięki i melodie nie kłamią.

 Urzeczony niesamowitym talentem młodej skrzypaczki zbliżyłem się do niej, by pogratulować jej fantastycznego występu, ale nie dane mi było wypowiedzieć nawet ułamka komplementu pod jej adresem. Kiedy znalazłem się kilka kroków od niej i spojrzałem w jej oczy, uświadomiłem sobie, że ona wcale tego nie potrzebuje; że ona w głębi duszy doskonale wie, jak cudownie gra. Lecz oprócz tej świadomości było tam coś jeszcze. Przez dłuższą chwilę trudziłem się nad rozszyfrowaniem tego, a gdy w końcu odkryłem, co to było, skapitulowałem już nie tylko przed pięknem jej muzyki, ale również - a może nawet przede wszystkim - przed pięknem jej charakteru.

  W jej spojrzeniu kryła się prawdziwa skromność i pokora. Nie uważała się za wybitną; nie uważała się za wyjątkową; nie uważała się za godną wywyższenia. Taka była jej naturalna postawa względem innych i samej siebie. Żadnej pychy. Żadnej pogardy. Żadnego egoizmu.

 I tym zdobyła moją bezgraniczną sympatię. 

 Na świstku papieru odnalezionym gdzieś w kieszeni naskrobałem pospieszne gratulacje i podziękowania, po raz ostatni spojrzałem w jej niezwykłe, uczciwe i tak prawdziwe, oczy, nieskażone wzgardą i ruszyłem dalej, uczyniwszy pierwszy krok na drodze do odzyskania wewnętrznego spokoju ducha.

C.D.N.
Read more
 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009