piątek, 30 stycznia 2015

Ten jeden moment

"Always look on the bright side of life...

"We are not just a moment in time"...


 Każdy w życiu przeżywa kilka momentów, które w znaczącym stopniu wpływają na jego przyszłość. Może to być równie dobrze pierwsza miłość, jak i tragiczne doświadczenie śmierci kogoś bliskiego lub coś bardziej banalnego, jak np. któreś urodziny. Dzięki tej jednej chwili odkrywamy prawdy i tajemnice, wcześniej wydające się bardzo odległe. Kruchość życia. Potęga miłości. Walka tocząca się pomiędzy dobrem i złem. Wpisana w naturę świata słabość człowieka. Nieopisane pokłady wytrwałości, jakie drzemią w każdym z nas. Opcji jest wiele. Osobiście taki moment, który, posługując się terminologią filozoficzną, określiłbym "granicznym", przeżyłem jakieś dwa lata temu. Wiązało się to w pewien sposób z moim prawdziwym nawróceniem na katolicyzm, ale nie należy ograniczać tej sytuacji do wymiaru religijnego, bo tak naprawdę nic nie zaczęło się od religii. 
  Zaczęło się od prostego pytania odnośnie śmierci. Czy śmierć jest końcem? Czy istniejemy wyłącznie w wymiarze materialnym? Czy wraz ze śmiercią ciała, ginie także to, co nazywamy duszą? Czy istnieje w ogóle coś takiego jak świadomość? Zmagałem się z tymi pytaniami dobre kilkanaście tygodni i szczerze przyznam, że czas spędzony w ten sposób nie należał do najprzyjemniejszych. Prawdę powiedziawszy, nie miałem wtedy (i nadal nie mam) żadnych podstaw, aby oceniać zasadę istnienia człowieka. Nie jestem ani wielkim neurobiologiem, ani fizykiem, ani tym bardziej kosmologiem czy ewolucjonistą. W ogóle nie jestem badaczem. Wtedy nie byłem w żaden sposób związany z filozofią. Miałem do dyspozycji tylko swój beznadziejnie bezradny w konfrontacji z głębokimi problemami umysł. Musiałem się pogodzić z myślą, że odpowiedź na to, praktycznie definiujące sens życia, pytanie, nie spadnie mi z nieba. Musiałem być cierpliwy.   
  I byłem cierpliwy. Cierpiałem, toczyłem walkę w głębi siebie, tańczyłem na wysoko rozpiętej linie pomiędzy wewnętrznym dialogiem a schizofrenią. Otwierałem się na najdziwniejsze myśli. Pozwalałem, aby zapłonął we mnie ogień. Dawałem się porwać najlżejszym porywom wiatru i jak dziecko podążałem za delikatnymi dźwiękami instrumentów.
  Problem nie został rozwiązany ostatecznie. Trudno o rozwiązanie kwestii nierozwiązywalnej, nie dysponując oczywistymi dowodami. Śmierć wciąż stanowi dla mnie zagadkę. Ale już się jej nie boję. W zasadzie nigdy się jej nie bałem. Zawsze byłem przekonany, że coś musi być po drugiej stronie. I po tych kilkunastu tygodniach zmagań, zszedłem z pola bitwy z przekonaniem, że śmierć nie jest końcem. Że mam nieśmiertelną duszę, że moja świadomość nie ginie wraz z ciałem. 
  Było to fundamentalne odkrycie, które przyjąłem za jeden z niewielu pewników i na nim zbudowałem cały swój światopogląd. Niejeden raz moja wiara w nieśmiertelność duszy się chwiała, ale ostatecznie dzięki temu jednemu momentowi, kiedy zakorzeniłem w sobie przekonanie o tym, że jesteśmy wieczni i że nie jesteśmy tylko chwilą w czasie, uchroniłem się przed powolnym upadkiem w otchłań. Ocalałem od czyhających na mnie szponów cynizmu i nihilizmu. 
  A potem uwierzyłem w Boga. Ale to już zupełnie inną historia.


A tu utwory, z których pochodzą dwa cytaty początkowe:

















* * *
Mój profil na Facebooku

Inne teksty, które mogą Ci przypaść do gustu:
Dusza
Nocny postój
Męstwo i wrażliwość
W życiu chodzi o to....


3 komentarze:

niewdzialna pisze...

Zanim zrozumiałam, że śmierć nie jest końcem dwa razy obijałam się od dna, więc doskonale wiem, co masz na myśli. Cała historia zaczęła się gdy miałam 15 lat a skończyła, gdy miałam 23 lata. Wtedy to, dopiero zrozumiałam, iż wiara nie wymaga zrozumienia. Zapytasz pewnie dlaczego. Odpowiedz jest bardzo prosta, wręcz banalna. Nie byłaby wiarą. Wiara to przecież tajemnica., która poznajemy dopiero w chwili przejściem na drugą stronę. Ja wierze, gdy stanę przed obliczem Najwyższego-rozpocznę drugie życie. Życie bez ograniczeń. Ono nie będzie musiało opierać się na tym, co niezrozumiałe bo przecież zobaczę Boga. Tobie też tego życzę...

Unknown pisze...

Tak, najprostszy, a zarazem najtrudniejszy, jeśli chodzi o wiarę, jest jej irracjonalizm. Można na setki sposobów tłumaczyć i uzasadniać dlaczego się wierzy lub bardziej ogólnie, dlaczego musi istnieć Bóg, ale ja jestem zwolennikiem patrzenia na te kwestie z perspektywy osobistej. Ten kto wierzy bez dowodów, musi być przygotowany na wątpliwości i momenty zwątpienia, ale jeżeli je przezwycięży, chyba może uznać się za człowieka wygranego. Ja nie mam problemu z uwierzeniem bez dowodów, nawet sprawia mi to pewną dziwną przyjemność w tym pełnym racjonalności świecie i śmierci się nie boję pod żadnym względem. Czasem po prostu zwyczajnie, jak właśnie w tym tekście, zastanawiam się czy jest ten jeden ostateczny cel do którego zmierzamy. Czy jest Drugi Brzeg, czy jest Raj? Czy po prostu nasze życie to wędrówka z pustki w pustkę. Żeby nie popaść w otępienie i nie oszaleć zdecydowałem się na wiarę w to pierwsze i póki co nie mam powodów do obaw.

niewdzialna pisze...

Nasze wątpliwości wynikają z człowieczeństwa... Dobrze, że Bóg jest cierpliwy...

Prześlij komentarz

 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009