" - Czuję całą sobą, że coś jest nie w porządku, ale nie potrafię zrozumieć - co.
I Bromba się rozpłakała.
Niewiarygodne, ale jednak prawdziwe. Ona, która zawsze pomagała innym. Ona, której nie przerażały mroczne zakamarki dziury kosmicznej, Kameleon-Super i najtrudniejsze podręczniki filozofii. Nie było to oczywiście jakieś rozpaczliwe łkanie czy głośne biadolenie. Ot, po policzkach naszej bohaterki potoczyły się trzy łzy. Tyle. A jednak tych kilka kropel wywołało wstrząs wśród jej najserdeczniejszych przyjaciół.
- Czy to oznacza, że nie ma niezłomnych? - pomyślał Kajetan i spojrzał Makawitemu w oczy. - Nie ma - odpowiedział mu wzrokiem kot. - Każdego może dopaść rozpacz. W najmniej spodziewanym momencie."
Uczyńmy ten fragment punktem wyjścia dla mojego tekstu. Kto w dzieciństwie (lub w jakimkolwiek wieku) poznał mieszkańców Naszej Okolicy z kart bajek Macieja Wojtyszki, ten doskonale zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Bo jeżeli istnieje ta jedna osoba, której można bezwarunkowo zaufać, to jest nią właśnie Bromba - tytułowa bohaterka całej serii książek. Mądra, doświadczona, a jednocześnie pełna ciepła, serdeczności i cierpliwości; niezrażająca się, pomysłowa, lojalna. Niezawodna przyjaciółka i znakomita doradczyni, której sama obecność gwarantuje pomyślne rozwiązanie wszystkich spraw i kłopotów.
W gruncie rzeczy, nie łączy mnie z nią absolutnie nic. A już szczególnie charakter. Nie jestem ani doświadczony, ani mądry, ani wyrozumiały. Nie mam w sobie nawet kropli empatii z tego, co posiada ona. Nie cieszę się wśród swoich znajomych i przyjaciół reputacją człowieka, do którego można przyjść z każdą sprawą (nie mam im tego za złe; nawet w dużej części ich rozumiem). I przede wszystkim nie osiągnąłem w życiu absolutnie nic. A przynajmniej nic takiego, co sprawiłoby, że w głębi duszy odczuwałbym w każdej chwili pewność co do tego, że jestem coś wart. Poza jednym: mnie również ostatnio dopadła rozpacz w najmniej spodziewanym momencie.
Nie spodziewałem się jej; tkwiłem w pułapce fałszywej pewności siebie, przekonany o tym, że solidny fundament, na którym postawiłem swoje życie, nie ma prawa się zachwiać. Wydawało mi się, że ułożyłem sobie kilka podstawowych spraw i kilka podstawowych relacji. Na dodatek działałem prężnie i śmiało jak nigdy. Na ustach miałem piękny cytat o tym, że człowiek pełen radości może wszystko, na głowie wiele rzeczy do załatwienia (które koniec końców udało mi się załatwić), a w sercu niecierpliwe oczekiwanie - z takim podejściem przecież wszystko musi pójść po mojej myśli!
Życie pokazało mi, jak dotkliwie się pomyliłem. W czterdzieści osiem godzin moja pewność siebie, moje poczucie własnej wartości i fundament mojego życia zostały dosłownie zbombardowane. Pokłóciłem się z osobą, której zawdzięczam dosłownie wszystko. W pewnym stopniu naprawiłem swoją relację z inną osobą, po to by lada moment wrócić do dawnej wojny podjazdowej. Przeżyłem moment trwogi, przebywając w towarzystwie znajomych i przyjaciół, kiedy to uświadomiłem sobie, że choć łączy nas wiele, to jednak zawsze pozostanie ta ostatnia granica niezrozumienia, której oni nigdy nie przekroczą. Siedziałem pośród zgiełku, obserwując, słuchając, czasami coś wtrącając od siebie. Zrobiło mi się duszno i gorąco. W pewnej chwili ponownie poczułem się samotny i wyobcowany i jedyne czego pragnąłem to, wyjść na dwór i schłodzić rozgrzaną głowę.
Gdybym miał określić to uczucie jednym słowem, posłużyłbym się terminem, który swego czasu wymyśliłem i który w mojej interpretacji jest bardzo dosadny - nieprzynależenie.
A na koniec jeszcze przeżyłem prawdopodobnie największy i najbardziej intensywny kryzys wiary od czasu mojego nawrócenia. Trudno nawet wskazać konkretne miejsce, w którym coś zaczęło szwankować; to było takie zbicie naczynia. Nie wiadomo, gdzie to się rozpoczęło i gdzie skończyło. Zacząłem wątpić praktycznie we wszystko, w moim sercu zrodziła się przedziwna gorycz i rozczarowanie, znużenie i poczucie odrzucenia. Choć może to zabrzmieć dziwnie i głupio (bo w końcu tak na serio katolikiem jestem dopiero od dwóch lat), to poczułem się tą moją wiarą zmęczony.
Dawno nie przeżyłem takiego kryzysu. Takiego kryzysu na serio, kiedy prawie wszystko wali Ci się w gruzy, a to, co uznajesz za bezdyskusyjnie pewne, nagle przestaje Cię satysfakcjonować. A wszystko z czym się identyfikujesz, bez żadnego konkretnego powodu przeobraża się na Twoich oczach w stek bzdur.
Wiesz jak to wszystko się skończyło? Nie hucznym zwycięstwem nad własną słabością. Nie triumfalnym powrotem do dawnego życia, w chwale i glorii tego, który przezwyciężył próbujące go zniewolić siły ciemności i mroku. Nie upokorzeniem i wyszydzeniem własnych wątpliwości.
Skończyło się dokładnie tym, czego wcześniej mi zabrakło. Pokorą i refleksją nad samym sobą, odnalezioną podczas klęczenia i następującego po nim spaceru. Nie przekroczyłem żadnej metafizycznej granicy. Nie rozmawiałem z Bogiem twarzą w twarz. Nie doznałem objawienia. Po prostu zacząłem się zastanawiać i zrozumiałem, że...
Nie ma sensu rozczulać i litować się nad sobą. A o tym, co należy zrobić w takiej sytuacji powie kolejny fragment:
"- Czy opowiadałem ci kiedyś, czego nas uczono w Akademii?
- Nie...
Detektyw nigdy nikomu nie opowiadał, czego go uczono w Akademii.
Nadstawili uszu.
- Mieliśmy długie bojowe marsze nocą. Każdy z nas mógł wtedy zginąć, bo las był pełen zasadzek. I to wcale nie markowanych. Czyhały węże, trujące storczyki, jadowite skorpiony. A nasz kapitan, nieodżałowanej pamięci pointer Maks, kiedy leżałem w błocie na głębokości jednego metra i miałem uczucie, że nigdy, przenigdy nie wygrzebię się z tego paskudnego rowu, stawał nade mną i spokojnie mówił: - Przestań się nad sobą rozczulać. Wstajesz, idziesz, żyjesz. Rozumiesz?"
Właśnie te ostatnie słowa niech stanowią przesłanie mojego tekstu. Jeżeli kiedykolwiek dopadnie Cię wewnętrzny kryzys, nie szukaj na siłę jego rozwiązania. Znajdź ten brakujący element, który doprowadził do kryzysu, pozwól, aby zagościł w Twoim życiu i przede wszystkim nie rozczulaj się nad sobą. Nie musisz od razu uśmiechać się od ucha do ucha dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Ale też nie pogrążaj się jeszcze bardziej w błocie.
Pamiętaj: wstajesz, idziesz, żyjesz!
----------------------------------------------------------------------------------
Obydwa cytaty pochodzą z książki Macieja Wojtyszki pt. "Bromba i Psychologia"
Tekst opatrzony zdjęciem Guillermo Carballi
Życie pokazało mi, jak dotkliwie się pomyliłem. W czterdzieści osiem godzin moja pewność siebie, moje poczucie własnej wartości i fundament mojego życia zostały dosłownie zbombardowane. Pokłóciłem się z osobą, której zawdzięczam dosłownie wszystko. W pewnym stopniu naprawiłem swoją relację z inną osobą, po to by lada moment wrócić do dawnej wojny podjazdowej. Przeżyłem moment trwogi, przebywając w towarzystwie znajomych i przyjaciół, kiedy to uświadomiłem sobie, że choć łączy nas wiele, to jednak zawsze pozostanie ta ostatnia granica niezrozumienia, której oni nigdy nie przekroczą. Siedziałem pośród zgiełku, obserwując, słuchając, czasami coś wtrącając od siebie. Zrobiło mi się duszno i gorąco. W pewnej chwili ponownie poczułem się samotny i wyobcowany i jedyne czego pragnąłem to, wyjść na dwór i schłodzić rozgrzaną głowę.
Gdybym miał określić to uczucie jednym słowem, posłużyłbym się terminem, który swego czasu wymyśliłem i który w mojej interpretacji jest bardzo dosadny - nieprzynależenie.
A na koniec jeszcze przeżyłem prawdopodobnie największy i najbardziej intensywny kryzys wiary od czasu mojego nawrócenia. Trudno nawet wskazać konkretne miejsce, w którym coś zaczęło szwankować; to było takie zbicie naczynia. Nie wiadomo, gdzie to się rozpoczęło i gdzie skończyło. Zacząłem wątpić praktycznie we wszystko, w moim sercu zrodziła się przedziwna gorycz i rozczarowanie, znużenie i poczucie odrzucenia. Choć może to zabrzmieć dziwnie i głupio (bo w końcu tak na serio katolikiem jestem dopiero od dwóch lat), to poczułem się tą moją wiarą zmęczony.
Dawno nie przeżyłem takiego kryzysu. Takiego kryzysu na serio, kiedy prawie wszystko wali Ci się w gruzy, a to, co uznajesz za bezdyskusyjnie pewne, nagle przestaje Cię satysfakcjonować. A wszystko z czym się identyfikujesz, bez żadnego konkretnego powodu przeobraża się na Twoich oczach w stek bzdur.
Wiesz jak to wszystko się skończyło? Nie hucznym zwycięstwem nad własną słabością. Nie triumfalnym powrotem do dawnego życia, w chwale i glorii tego, który przezwyciężył próbujące go zniewolić siły ciemności i mroku. Nie upokorzeniem i wyszydzeniem własnych wątpliwości.
Skończyło się dokładnie tym, czego wcześniej mi zabrakło. Pokorą i refleksją nad samym sobą, odnalezioną podczas klęczenia i następującego po nim spaceru. Nie przekroczyłem żadnej metafizycznej granicy. Nie rozmawiałem z Bogiem twarzą w twarz. Nie doznałem objawienia. Po prostu zacząłem się zastanawiać i zrozumiałem, że...
Nie ma sensu rozczulać i litować się nad sobą. A o tym, co należy zrobić w takiej sytuacji powie kolejny fragment:
"- Czy opowiadałem ci kiedyś, czego nas uczono w Akademii?
- Nie...
Detektyw nigdy nikomu nie opowiadał, czego go uczono w Akademii.
Nadstawili uszu.
- Mieliśmy długie bojowe marsze nocą. Każdy z nas mógł wtedy zginąć, bo las był pełen zasadzek. I to wcale nie markowanych. Czyhały węże, trujące storczyki, jadowite skorpiony. A nasz kapitan, nieodżałowanej pamięci pointer Maks, kiedy leżałem w błocie na głębokości jednego metra i miałem uczucie, że nigdy, przenigdy nie wygrzebię się z tego paskudnego rowu, stawał nade mną i spokojnie mówił: - Przestań się nad sobą rozczulać. Wstajesz, idziesz, żyjesz. Rozumiesz?"
Właśnie te ostatnie słowa niech stanowią przesłanie mojego tekstu. Jeżeli kiedykolwiek dopadnie Cię wewnętrzny kryzys, nie szukaj na siłę jego rozwiązania. Znajdź ten brakujący element, który doprowadził do kryzysu, pozwól, aby zagościł w Twoim życiu i przede wszystkim nie rozczulaj się nad sobą. Nie musisz od razu uśmiechać się od ucha do ucha dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Ale też nie pogrążaj się jeszcze bardziej w błocie.
Pamiętaj: wstajesz, idziesz, żyjesz!
----------------------------------------------------------------------------------
Obydwa cytaty pochodzą z książki Macieja Wojtyszki pt. "Bromba i Psychologia"
Tekst opatrzony zdjęciem Guillermo Carballi
0 komentarze:
Prześlij komentarz