piątek, 15 maja 2015

Jak dwa moje dziecięce marzenia obróciły się w pył...


 Nie wiem, czy istnieje mężczyzna, który w dzieciństwie nie marzył o tym, żeby w przyszłości zostać żołnierzem i/lub policjantem. Jest to absolutnie naturalne i nie rozumiem, dlaczego nasze czasy starają się okiełznać tą "nieokiełznaną" część męskiej duszy, która pragnie przygód, konfrontacji i potwierdzenia własnej wartości na polu bitwy. Wszyscy dobrze wiemy, jak w przeważającej części wyglądają chłopięce zabawy: są to zacięte, krwawe bitwy (w tym wieku nawet zdarte kolano to powód do chwały i rana z prawdziwego zdarzenia), pojedynki na śmierć i życie, starcia o honor i sławę  (jeszcze nie o kobietę; to zabawne, że dopiero podczas dorastania wyłazimy ze naszej "chłopięcej enklawy" i zaczynamy walczyć także o przedstawicielki płci pięknej). Gęsto leje się krew, pot i łzy. Rycerze walczą ze smokami, policjanci łapią groźnych przestępców, żołnierze dzielnie bronią swojego kraju przed "wrogami".

 Wszystko pięknie i elegancko, ale ta wizja ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. W moim wypadku obydwa te dziecięce marzenia upadły w niezwykle spektakularny sposób; za sprawą mojego zafascynowania literaturą i krytycznego patrzenia na naszą rzeczywistość.

  W książce, o której bardziej szczegółowo piszę tutaj, jest taki moment, w którym główny bohater, atakując francuski okop, nagle staje twarzą w twarz z "wrogiem". Tylko że spoglądając mu w twarz, nie dostrzega żądzy krwi, bestialstwa i nienawiści. Widzi strach; podskórny lęk i gorące pragnienie ucieczki. Błysk szaleństwa. W jednej chwili uświadamia sobie, że po drugiej stronie barykady także są ludzie; wcześniej konieczność zwierzęcej walki o przetrwanie przesłaniała mu prawdę, ale kiedyś musiał nadejść kres iluzji. Wyuczone nawyki wzięły górę; zanim na dobre zdążył zrozumieć sytuację, w jakiej się znajdował, zasztyletował sparaliżowanego strachem francuskiego żołnierza. 

 Wojna to nie chwała, zwycięstwa i triumfy. Wojna to krew, smród gnijących ciał, ropiejące rany, amputowane kończyny, zbiorowa mogiła, nieludzka frontowa rzeczywistość, bezwzględnie dewastująca ludzką duszę, wyzuwając ją z wszelkiego człowieczeństwa. Wojna to widok zmasakrowanych kolegów, którzy jeszcze przed kilkoma godzinami kopcili papierosa, uśmiechając się ironicznie. Wojna to jeden wielki stek przekleństw dowódców, zbieranina bojowych planów, nie uwzględniających czynnika ludzkiego i nieznająca granic pycha generałów i przywódców. Wojna to nie "cudna pani, za którą idą chłopcy malowani", ale stara i wredna kostucha, obdzierająca ludzi z godności. Wojna to ból. Wojna to największe wypaczenie, jakie istnieje w naszym świecie.

 Nie piszę tego jako pacyfista; gdyby istniała taka konieczność to stanąłbym w obronie ojczyzny, tak samo jak stanąłbym w obronie mojej rodziny; jeżeli zaszła by taka konieczność, broniąc ich, nie bałbym się zabić. Piszę to z czystym sumieniem, jednocześnie mając świadomość tego wszystkiego, co kryje się po drugiej stronie takiego czynu. Nie wytłumaczę Ci, dlaczego nie boję się konsekwencji takiego postępowania; w życiu przychodzi czas, że pewne rzeczy robi się "bo tak trzeba". I nie chodzi tu o mądre, patetyczne i wzniosłe słowa przywódców, liderów politycznych czy nawet religijnych (aż mi się przypomina słynne Churchillowskie "Będziemy walczyć na plażach, na polach, na ulicach, będziemy walczyć na wzgórzach; nigdy się nie poddamy…"). Chodzi mi o sumienie. 

 A jeżeli zawiódłbym w chwili próby, sumienie prawdopodobnie nigdy by mi tego nie wybaczyło. Społeczeństwo tak. Ludzie tak. Przyjaciele tak. Rodzina też. Nawet Bóg.
 Ale na co mi ich przebaczenie, jeśli stając przed lustrem przez resztę życia widziałbym tylko tchórza i strachajłę?

 Wróćmy jednak do zasadniczego tematu tego tekstu. Z byciem żołnierzem już żeśmy się rozliczyli. Czas na rozprawienie się z mitem sprawiedliwego policjanta, obrońcy uciśnionych, wdów i żebraków. Czy w ogóle ktoś taki ma rację bytu w naszych czasach? W czasach, gdy policja nie ma służyć pomocą obywatelom, ale za wszelką cenę dąży do tego, żeby ich upokorzyć i pokazać im miejsce w szeregu? W czasach, gdzie obywatel jest petentem do obsłużenia i problemem do rozwiązania? W czasach, gdy policjant ma chodzić na smyczy władzy? 

 Dziękuję bardzo za taką policję. Zdaję sobie sprawę, że w tej organizacji są również ludzie, którzy pracują z powołania, ale nie zmienia to mojej generalnej oceny. Kiedy widzę tych wszystkich wypalonych, zmęczonych życiem, wyładowujących na oskarżonych swoje frustracje, czepialskich ignorantów, własnoręcznie gotów jestem posiekać moje dziecięce marzenia o zostaniu policjantem na drobne kawałeczki.

 Jest coś smutnego w upadku tych dziecięcych marzeń, ale jednocześnie tkwi we mnie wewnętrzne przekonanie, że było ono nieuniknione.

 Mam duszę rewolucjonisty, nie stróża porządku. Nawet jeżeli los sprawi, że stanę jako jedyny w czyjejś obronie, będę to robił z przekonania, nie z rozkazu czy dla pieniędzy.

 Dlatego właśnie w najmniejszym stopniu nie nadaję się nie tylko na żołnierza czy policjanta, ale także na prawnika.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009