środa, 1 czerwca 2016

Co się kryje w ludzkich spojrzeniach? (cz.1)


We could’ve missed another day
Not knowing how to talk
Where to go
We could’ve missed another night
Only... For what?


* * *


 Różne rzeczy widywałem w oczach różnych ludzi. 

 Czasem chwytając ich zalęknione lub znużone spojrzenia, robiło mi się ich zwyczajnie po ludzku żal. Wydawali mi się tak bezbronni, tak zdominowani przez ciężar codziennych trosk i problemów, że nie potrafili wyjść myślą poza nie, skupić się na innych, nawet całkiem radosnych, aspektach życia. Trochę przywodzili mi na myśl wiecznych żałobników kroczących w bezgłośnej procesji - na zawsze otulonych aurą smutku i przygnębienia, czerpiących masochistyczną przyjemność z cierpienia.

 Czasem starczało jedno spojrzenie, aby mój dzień z katastrofalnego przemieniał się w dość przyjemny. Tak w życiu bywa, nawet ciężko mi wytłumaczyć ten fenomen. Niewyspany, zły na świat i na ludzi, rozdrażniony koniecznością zajmowania się błahymi sprawami, dyszący niesłuszną pogardą pod adresem wszystkiego i wszystkich niespodziewanie natrafiałem na kogoś (nie skłamię, jeżeli przyznam, że w większości przypadków były to kobiety), kto w oczach miał coś takiego - cholera, nie wiem - jakąś taką naturalność, szczerość, niezachwianą pewność tego, że będzie dobrze, nadzieję i niezrozumiałą dla mnie w pierwszej chwili życzliwość. I ten ktoś taki obdarowywał mnie tym spojrzeniem, czasami dodawał do tego słowa, niekoniecznie pełne polotu i finezji. I to, ku mojemu autentycznemu zdziwieniu, działało! 

 To był jeden z tych dni, gdy takiego spojrzenia potrzebowałem nawet bardziej niż kawy.

 Pokłóciłem się o błahostki z kilkoma kumplami, wściekły przedwcześnie opuściłem knajpę, w której umówiliśmy się na obiad i teraz bez celu błąkałem się po mieście, które znałem ledwie z kilku rozmytych wspomnień, nie aż tak dawnych, ale też nie aż tak bliskich. Nie chciało mi się do nich wracać (zarówno do kumpli, jak i do wspomnień). Oni napełniali mnie dziwnym wstrętem; one - głupią i dziecinną nostalgią za czasami, gdy wszystko było znacznie prostsze: gdy mówienie "Tak - tak, nie - nie" przychodziło mi z nadzwyczajną łatwością. Tak, to były dobre czasy.

 Wyszedłem z wąskiej i, szczerze powiedziawszy, raczej brzydkiej uliczki i znalazłem się na schludnej, zadbanej i przyjemnej dla oka starówce. Wszystko wydawało się do siebie pasować: starannie przemieszane style architektoniczne, dwie fontanny, niewielkie drzewka, kilka drewnianych ławek, okazały budynek ratusza, restauracje i bary - ta dziwna, choć raczej typowa dla Polski, mieszanka w samym centrum miasta trochę złagodziła mój pierwszy gniew. Ciężko było się nie uśmiechnąć widząc kilkuletnie dziecko próbujące naciągnąć rodziców na kupno taniego chińskiego gadżetu, który wiele nie przetrzyma i za góra dwa tygodnie się rozleci albo widząc starszego pana spacerującego wraz z żoną, wesołych i zadowolonych z życia w blasku wiosennego słońca.

  Pewnie poszedłbym dalej, nie zatrzymując się tam nawet na moment, gdyby nie niespodziewany dźwięk, który dobiegł mnie z naprzeciwka. Zmodyfikowałem swój pierwotny plan. Zatrzymałem się, rozejrzałem się dookoła i wybrałem sobie idealną kryjówkę, skąd mogłem spokojnie obserwować to, co wkrótce zaczęło się dziać. Przysiadłem na strategicznie ukrytej w cieniu ławeczce, uspokoiłem oddech i.... zacząłem słuchać.

  Tak, słuchać. Bo istotnie, było czego słuchać. Dziewczyna, której wcześniej nawet nie zdążyłem się przyjrzeć, wyjęła skrzypce z futerału, przez jakiś czas je stroiła, wciąż średnio usatysfakcjonowana z ich brzmienia, aż wreszcie uznała, że jest w porządku. Schwyciła pewniej smyczek, delikatnie podniosła instrument, wzięła głębszy oddech i... zagrała.

  Zagrała tak subtelnie, tak przeszywająco, tak pięknie, tak wdzięcznie, że w pierwszej chwili odebrało mi mowę. Doskonale zdawałem sobie sprawę z potęgi muzyki; niejeden raz odnajdywałem w niej pocieszenie, ukojenie czy zwyczajną radość - i wydawało mi się, że nic już nie może mnie zaskoczyć. Jednakże to, czego doświadczyłem tamtego popołudnia, nie można nawet porównać ze zwyczajną muzyką, jakiej słuchałem na co dzień. To było żywe. Pełne emocji. Namacalne. Głębokie. Kompletne. Noszące w sobie rys geniuszu.

  Melodia płynęła przez leniwe majowe popołudnie, opowiadając przez kilka minut samymi dźwiękami setki tysięcy, jeśli nie miliony, historii. O miłości, o bólu, o poświęceniu, o radości i o wszystkim innym. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że w tamtej chwili poczułem się całkowicie bezużyteczny zawodowo jako pisarz, ten rzekomy artysta słów. Bo przecież skoro tak cudownie można opowiadać historie bez użycia słów, za pomocą samych dźwięków, to na co komu słowa? Tak wieloznaczne, tak niepewne, tak czasami fałszywe... 

 Dźwięki i melodie nie kłamią.

 Urzeczony niesamowitym talentem młodej skrzypaczki zbliżyłem się do niej, by pogratulować jej fantastycznego występu, ale nie dane mi było wypowiedzieć nawet ułamka komplementu pod jej adresem. Kiedy znalazłem się kilka kroków od niej i spojrzałem w jej oczy, uświadomiłem sobie, że ona wcale tego nie potrzebuje; że ona w głębi duszy doskonale wie, jak cudownie gra. Lecz oprócz tej świadomości było tam coś jeszcze. Przez dłuższą chwilę trudziłem się nad rozszyfrowaniem tego, a gdy w końcu odkryłem, co to było, skapitulowałem już nie tylko przed pięknem jej muzyki, ale również - a może nawet przede wszystkim - przed pięknem jej charakteru.

  W jej spojrzeniu kryła się prawdziwa skromność i pokora. Nie uważała się za wybitną; nie uważała się za wyjątkową; nie uważała się za godną wywyższenia. Taka była jej naturalna postawa względem innych i samej siebie. Żadnej pychy. Żadnej pogardy. Żadnego egoizmu.

 I tym zdobyła moją bezgraniczną sympatię. 

 Na świstku papieru odnalezionym gdzieś w kieszeni naskrobałem pospieszne gratulacje i podziękowania, po raz ostatni spojrzałem w jej niezwykłe, uczciwe i tak prawdziwe, oczy, nieskażone wzgardą i ruszyłem dalej, uczyniwszy pierwszy krok na drodze do odzyskania wewnętrznego spokoju ducha.

C.D.N.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009