sobota, 25 czerwca 2016

Gdzie kończy się wiara, a zaczyna świadectwo



Augsburg, środek czerwca 2016

Z dedykacją dla Ł.M. i A.Q.

  Powoli nadchodzi wieczór i z wolna zapada zmrok. Nieśpiesznie, leniwie, subtelnie. Z wyczuciem, tak by nas nie zniechęcić. Jeszcze nie jest chłodno, ale z całą pewnością już nie jest ciepło. Siedzimy w trójkę na jednym z głównych placów Augsburga i kończymy pałaszować nasze kebaby, jednocześnie prowadząc interesującą, choć miejscami dość dołującą, dyskusję. Wokół nas przemykają mniej lub bardziej szemrane persony, tajemniczo ukrywając swe zamiary, natomiast z pobliskich barów dochodzą dźwięki charakterystyczne dla kibicowania – to wielu autochtonów zagranicznego pochodzenia wspiera reprezentację Turcji w ich drugim meczu na Euro 2016. Wśród tej mozaiki słów, odgłosów, obrazów, myśli z pewnym trudem wyłapuję pewną całość, pewną ideę, opisującą rzeczywistość, w której się znalazłem. Zamykam oczy, biorę głębszy oddech, spoglądam na towarzyszący mi duet… i z każdą sekundą zaczynam ich rozumieć coraz bardziej.

*  *  *
  Każdy chrześcijanin mniej więcej wie, o co chodzi ze słowem świadectwo. Każdy oazowicz tym bardziej. W końcu nie bez powodu Czcigodny Sługa Boży Franciszek Blachnicki umieścił je w „10 krokach ku dojrzałości chrześcijańskiej” czyli swoistym dekalogu Ruchu Światło-Życie. Świadectwo. „Trzeba iść i dawać świadectwo!”. „Świadectwo jest warunkiem prawdziwie chrześcijańskiego życia!”, „Tylko świadectwem możemy potwierdzić swoją wiarę!” i tak dalej i tak dalej, takich zdań usłyszeć i przeczytać można całe mnóstwo w wielu chrześcijańskich środowiskach. Wszystko to brzmi bardzo dumnie i pięknie, lecz tam wtedy w Augsburgu zrozumiałem, że to wcale nie o to chodzi.

 Bo można biegać po ulicach, udzielać się, muzykować i śpiewać, jednym słowem: ewangelizować – ale to wszystko ma niewiele wspólnego z prawdziwym dawaniem świadectwa. I może teza, którą teraz postawię zabrzmi kontrowersyjnie, ale moim zdaniem trzeba to powiedzieć jasno. Poprzez wszystkie powyżej wymienione czynności ludzie wybierający je ewangelizują SIEBIE, nie INNYCH. Ewangelizują siebie, bo to oczywiste, że gdy robisz coś dużą grupą, z poczuciem misji i przekonaniem o słuszności twojej racji, nikt nie wyprowadzi Cię z błędu; siła i wpływ grupy w takich sytuacjach są nieocenione. A co do innych to można zwrócić w ten sposób na siebie uwagę, jednak ta reszta, ten ogół, ten „target”, do którego mają oni zamiar dotrzeć z przekazem – on rozpatruje ich działalność w kategoriach osobliwości, dziwadła. To go nie przekona. 

 Żeby prawdziwie ewangelizować i dawać świadectwo, potrzeba czegoś innego. W pierwszej kolejności: próby, doświadczenia, kryzysu. Ten, kto wyrusza na wojnę nie myśląc o śmierci jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza w góry bez odpowiedniego sprzętu i analizy niebezpieczeństwa jest głupcem lub szaleńcem. Ten, kto wyrusza dzielić się wiarą samemu wpierw się w niej nie zakorzeniwszy i bez doświadczenia ciężkich chwil jest… nieprzekonujący i naiwny w swym przekazie. Wtedy to zrozumiałem. Gdy opowiadali mi oni o tym, jak ciężko jest tam, w Bawarii – najbardziej katolickim landzie Niemiec być katolikiem, wtedy uświadomiłem sobie, że cały ich trud i wysiłek MUSI przynieść owoce. I że komuś takiemu, po doświadczeniach, po trudnościach, po walce, znacznie prędzej uwierzy agnostyk/ateista, niż bezmyślnie radośnie galopującym tabunom ignoranckiej młodzieży zachłyśniętej wiarą. Bo doświadczenie kryzysu uczy. Uczy wytrwałości, nadaje słowom przemawiającego ten specyficzny wydźwięk, tak przekonujący i prawdziwy. To już nie jest świergot przepojonego świętym uniesieniem nastolatka. To słowa, historia człowieka, który przez coś przeszedł, którego wiarą coś wstrząsnęło, który cierpiał. I to przemawia do wyobraźni, do duszy. Ujmuje i zjednuje ludzi. Bo nie muszą się z nami zgadzać i nie muszą wierzyć w to, w co wierzymy my. Ale muszą widzieć, że jesteśmy w swojej wierze szczerzy i nie udajemy.

  Ja, gdybym był niewierzący, pewnie kierowałbym się takim tokiem myślenia.

 Co ponadto? Świadectwo daje się w codzienności, nie jedynie przy nadarzającej się okazji. Małymi gestami, nie spektakularnymi popisami. Zbiór małych gestów przekonuje znacznie bardziej niż jeden zryw. Życzliwość, uprzejmość, szacunek, wytrwałość i cierpliwość przekonują znacznie bardziej niż płomienne przemowy, strzeliste modły na pokaz i faryzejskie wytykanie grzeszności. Bycie Chrześcijaninem przekonuje znacznie bardziej niż Pozowanie i zarozumiałe Unoszenie się własnym chrześcijaństwem. To bardzo często mnie razi. Jesteśmy chrześcijanami, ale mimo wszystko jesteśmy normalni i próbujemy to udowodnić za wszelką cenę... A może nie warto? Może po prostu Bycie Chrześcijaninem jest normalne i tyle, i niczego nie trzeba udowadniać, nie trzeba robić wbrew sobie?

* * *
 
 Taka myśl się zrodziła we mnie tam wtedy w Augsburgu. Niby ta nauka prosta i oczywista, jednak dla mnie mimo wszystko cenna. Nie nawróciłem się tam wtedy po raz drugi, ale zrozumiałem kilka mechanizmów życia duchowego i uświadomiłem sobie, że liczy się całokształt Wiary, a nie pojedyncze ewangelizacyjne wyskoki.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009