poniedziałek, 11 stycznia 2016

Ludzie dobrej woli... także istnieją!


  Dawno temu, w czasach kiedy byłem jeszcze młody i cyniczny, nie wierzyłem w ludzi. Z niezwykłą precyzją wyłapywałem ich potknięcia, wyraziście, wręcz jaskrawo, widziałem ich wady i przywary, a ich niepowodzenia nie były dla mnie czymś zasługującym na wyrozumiałość czy choćby litość. Czasem te krytyczne obserwacje rodziły się we mnie samorzutnie, wbrew mojej woli, wzbudzając we mnie odrazę do samego siebie; czasem sam przyczyniałem się do ich powstania, czerpiąc potem z nich ten dziwny rodzaj przyjemności wynikający z cudzego niepowodzenia. Tak czy inaczej, nie mogłem od tego uciec. Ludzie po prostu nie byli dobrzy, bo jak może być dobry ktoś, kto wymaga ode mnie zrezygnowania z tego wszystkiego, co kłębi się w moim wnętrzu i potulnemu podporządkowaniu się jakiemuś abstrakcyjnemu dobru wspólnemu i ogółowi? Przez to między innymi przez długi czas cierpiałem na dwie najnieprzyjemniejsze życiowe choroby tj. samotność i niezrozumienie - najzwyczajniej w świecie nie mogłem polubić świata ludzi, którzy pozwalają mi się błąkać i choć słyszą, co próbuję im przekazać, zbywają mnie znudzeni lub pochłonięci swoimi sprawami.

 Co ciekawe, wielu ludzi mówiło o mnie dobre rzeczy - dziesiątki razy słyszałem komplementy pod adresem mojej przenikliwości, nieustępliwości (zwanej przez niektórych "cholerną upartością") czy zaangażowania w to, na czym mi zależy. Nie kryło się w tym jednak nic poza płytkim podziwem - uczuciem, na którym trudno budować coś trwalszego i które, w dalszej perspektywie przesytu, czyni życie nieznośnym i wiedzie ku autodestrukcji. 
  
  Zatem otrzymywałem od ludzi wyrazy podziwu, szacunku, niekiedy nawet udawało nam się złapać wspólny język w różnych kwestiach i łapaliśmy ten specyficzny luz, charakteryzujący większość koleżeńskich niezobowiązujących znajomości. Lecz dobra w tym nie było... Próżno go tam szukać...

  I gdyby tak się skończyła moja historia, pewnie nie zostałoby po mnie nic godnego wzmianki. Stoczyłbym się w otchłań czarnego pesymizmu, wpadł w depresję i skończył swoje życie gdzieś w pustym zaułku.

 Lecz tak się nie stało, gdyż uratowali mnie ludzie dobrej woli. Samym swoim istnieniem...

* * *
 Bez wątpienia takimi ludźmi okazali się moi (i nie tylko moi, także ponad dwudziestu tysięcy innych pielgrzymów) hiszpańscy gospodarze podczas tegorocznego spotkania Taize w Walencji. Otworzyli oni przed nami swoje domy, przyjęli nas oni do swoich wspólnot rodzinnych, daleko wykraczając poza minimalne granice gościnności wyznaczone przez organizatorów spotkania. Wspaniałe było to, jak pomimo słabej lub w ogóle znikomej znajomości języka angielskiego (i jakichkolwiek innych języków poza rodzimym) potrafili oni odnaleźć się w rozmowach ze swoimi gośćmi. Po raz kolejny udowodniono, że tak naprawdę podstawą komunikacji między ludźmi nie są słowa, pojęcia czy abstrakcyjne idee, ale uśmiech i życzliwość, przełamujące większość istniejących barier kulturowych. Tworząc swoje relacje, zwłaszcza z obcymi, na tych dwóch prostych, acz pięknych fundamentach, z całą pewnością przebrniemy szczęśliwie przez większość mielizn i nieporozumień, które prędzej czy później będą musiały się pojawić.

 Interesujące jest również to, że cała masa tych drobniejszych i większych różnic kulturowych stały się dla nas podstawą i pretekstem do wymiany doświadczeń, podzielenia się narodowymi tradycjami i zwyczajami, a także sprawiła, że ów wyjazd posiadał również walory edukacyjne, obok duchowych, kulturowo-zabytkowych i rozrywkowych.
  
 Oczywiście to Taize było dla mnie wyjątkowe również z wielu innych względów: mieliśmy piękną pogodę (powyżej dwudziestu stopni powyżej zera), otrzymałem od losu cudowną okazję do podszkolenia mojego hiszpańskiego, a ponadto sama Walencja okazała się przepiękna - harmonijna, nowoczesna, wolna, czysta i dynamiczna, wcale niezatłoczona. Ponadto na swojej drodze napotykałem samych uprzejmych, pomocnych i interesujących ludzi, bez których pomocy na pewno nie przeżyłbym tego czasu tak dobrze.

 Niemniej jednak nawet bardziej niż fakt, że było nas tam trzydzieści tysięcy chrześcijan albo nawet więcej, poruszyła mnie gościnność i serdeczność osób nas goszczących. To za sprawą ich zachowania dziś znacznie łatwiej przychodzi mi zrozumienie tego, że wszyscy ludzie stanowią jedną wielką rodzinę...
  * * *

 Lecz ludzi dobrej woli... Nie wiem czy jest więcej. Jednak dzięki takim wydarzeniom jak owo spotkanie Taize, a także dzięki wszystkim moim przyjaciołom, rodzinie i osobom życzącym mi dobrze, mam pewność, że oni istnieją...
  
 Dzięki, że jesteście.



0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Wędrując przez noc. Design by Insight © 2009