I have soared through the sky seen life far below in mind
Breathed in truth, love, serene, sailed on oceans of belief
Searched and found life inside, we're not just a moment in time..."
Co mi dała wiara? Na pierwszy rzut oka, nic. W każdym razie nic namacalnego. Czy wiary można dotknąć? Czy wiarę można zbadać, zmierzyć, obliczyć? Sfotografować, wywabić za pomocą chemicznych odczynników, przepuścić przez pryzmat? Czy wiara i jej wpływ mogą zostać naukowo przeanalizowane? Czy da się jakoś zweryfikować świadectwa ludzi, którzy głoszą swoją wiarę? A może jest ona tylko luźną zbitką różnych emocji, lęków, egzystencjalnych wątpliwości? Remedium na wszelkie emocjonalne problemy? Odpowiedzią wyprzedzającą pytanie, które wszyscy boimy się zadać? Jedni dochodzili do wiary poprzez sceptycyzm i zwątpienie (Kartezjusz, Kierkegaard), inni przez prawdopodobieństwo (Pascal) lub rozpacz, a jeszcze inni poprzez mistyczne doznania (niezliczona ilość świętych). Dla mnie jedno jest pewne: wiara, ponad wszelką wątpliwość, jest kwestią indywidualną!
Wbrew pozorom, to bardzo ważne. Przez cały ten czas, gdy rozpatrywałem wiarę, jako kwestię podporządkowania się, a nie wyboru, tkwiłem w pułapce niewoli.
Bezdyskusyjnie pierwszą i kluczową rzeczą, jaką zawdzięczam wierze, jest sens. Nie tylko sens cierpienia, szczególnie podkreślany w czasie Triduum Paschalnego, ale przede wszystkim sens dziejów i świata. Może brzmieć to bardzo skomplikowanie, ale w zasadzie chodzi o to, że wytłumaczenie tego, że żyję, przez szereg zdarzeń, takiego, a nie innego ułożenia atomów, przebiegu procesów fizycznych oraz założenie absolutnej bezsensowności mojego istnienia w wymiarze wieczności nie zadowalało mnie i nie dawało mi spokoju. Szukałem czegoś więcej. Szukałem harmonii. Nie bałem się śmierci, ale obawiałem się, że żyję nadaremno. Że nie będzie wieczności. Z chwilą odkrycia Boga wszystko trafiło na swoje miejsce. Tu nie było żadnego uproszczenia. Tu było perfekcyjne dopasowanie.
Bóg nie wyjaśnił mi wszystkiego. To nie było tak, że Bóg zszedł do ciemnej jaskini, w której siedziałem i od razu wyprowadził mnie na zewnątrz, gdzie oślepił mnie nieziemski blask. On wiedział, że to by mnie zabiło. Póki co wciąż tkwię w jaskini, ale już nie w ciemnościach. Siedzę przy ognisku, którego jasny płomień pozwala mi dostrzegać coraz więcej.
Wiara dała podstawę i uzasadnienie mojej moralności. To właśnie dzięki niej odkryłem całkowicie jej nowy aspekt: miłosierdzie. Wcześniej nie do końca widziałem cel dobrego postępowania; nie starczało mi banalne uzasadnienie "bo tak trzeba". Równie naiwne zdawało mi się tłumaczenie ludzkich uczynków na zasadzie "jak będziesz dobry to pójdziesz do nieba, jak będziesz zły, do piekła". Dopiero wiara (a później także filozofia) uzmysłowiła mi, że dobro jest pojęciem szerszym, niż może wydawać się na pierwszy rzut oka. Nie inaczej jest złem; dzięki wierze zyskałem całkowicie nowy punkt widzenia w kwestiach etycznych. Teraz wiem, że moje dążenie do własnej doskonałości i cudzego szczęścia, jest o niebo lepsze niż dążenie do cudzej doskonałości i własnego szczęścia.
Dzięki wierze wreszcie odnalazłem głębię, za którą niewypowiedzianie tęskniłem. Przyznam, że nie należę do wielkich entuzjastów naszego świata i naszej rzeczywistości. Jako idealista ledwie toleruję fakt tego, że nie mam innego wyjścia i muszę żyć wedle takich reguł, jakie narzuca mi świat. Gdybym nie odkrył Boga, prawdopodobnie miotałbym się bez końca, został rewolucjonistą, anarchistą albo innym -istą i próbował na siłę zmienić świat. Dziś wiem, że to wszystko to tylko okres przejściowy. Że tak naprawdę nikt nie będzie mnie rozliczał z tego, co zrobiłem dla świata, ale z tego, co zrobiłem dla drugiego człowieka.
Wiąże się tym kolejna ważna rzecz, czyli całkowite wywrócenie do góry nogami mojej hierarchii wartości. W zasadzie tylko wolność, której pełne zrozumienie umożliwiła mi właśnie wiara, pozostała na swoim miejscu. Miłość, przebaczenie, zrozumienie bliźniego, pogarda dla dóbr materialnych, brak lęku przed śmiercią - to wszystko doszło do głosu, a gdy zacząłem wsłuchiwać się w to, co każda z tych wartości niosła ze sobą, zrozumiałem, że wreszcie znalazłem się na dobrej ścieżce.
Aż wreszcie nie należy zapominać, że odkryłem i otworzyłem się na drugiego człowieka. Zobaczyłem dobro nie jako jakąś nierzeczywistą i odległą ideę, ale jako coś łatwo dostrzegalnego w ludzkim działaniu (całkiem dobrze jest to opisane tu). Drugi człowiek przestał być mi wrogiem, a stał się kimś bliskim, kimś dzielącym moje marzenia, pragnienia, wątpliwości. Tam, gdzie spodziewałem się zastać pustkę, bezwartościowy bezkrytycyzm i drwinę, znalazłem perłę, która opromieniła mnie swoim blaskiem. To odkrycie głębi w drugim człowieku - kimś, kogo mam przecież na wyciągnięcie ręki - zapewniło mi niezwykły spokój ducha.
Słowa piosenki, którą przytoczyłem na początku nie kłamią; rzeczywiście odnalazłem swój sposób by wznieść się ponad ograniczenia, jakie starał narzucić mi się czas; szybowałem wysoko widząc, że ziemskie życie nie jest wszystkim; wreszcie oddychałem w prawdzie, miłości, spokoju, żeglując po oceanie wiary; na koniec uzmysłowiłem sobie, że tak naprawdę nie jestem tylko chwilą w czasie.
Przeżyłem coś, czego sam nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć. Odbyłem niewyobrażalną podróż: zaczynając od poczucia osamotnienia, bezsensu, pustki i wszechogarniającej klęski, dotarłem do miejsca, gdzie Bóg wskazuje mi horyzont, uśmiecha się i mówi: tam dotrzemy.
Alleluja!
Wbrew pozorom, to bardzo ważne. Przez cały ten czas, gdy rozpatrywałem wiarę, jako kwestię podporządkowania się, a nie wyboru, tkwiłem w pułapce niewoli.
Bezdyskusyjnie pierwszą i kluczową rzeczą, jaką zawdzięczam wierze, jest sens. Nie tylko sens cierpienia, szczególnie podkreślany w czasie Triduum Paschalnego, ale przede wszystkim sens dziejów i świata. Może brzmieć to bardzo skomplikowanie, ale w zasadzie chodzi o to, że wytłumaczenie tego, że żyję, przez szereg zdarzeń, takiego, a nie innego ułożenia atomów, przebiegu procesów fizycznych oraz założenie absolutnej bezsensowności mojego istnienia w wymiarze wieczności nie zadowalało mnie i nie dawało mi spokoju. Szukałem czegoś więcej. Szukałem harmonii. Nie bałem się śmierci, ale obawiałem się, że żyję nadaremno. Że nie będzie wieczności. Z chwilą odkrycia Boga wszystko trafiło na swoje miejsce. Tu nie było żadnego uproszczenia. Tu było perfekcyjne dopasowanie.
Bóg nie wyjaśnił mi wszystkiego. To nie było tak, że Bóg zszedł do ciemnej jaskini, w której siedziałem i od razu wyprowadził mnie na zewnątrz, gdzie oślepił mnie nieziemski blask. On wiedział, że to by mnie zabiło. Póki co wciąż tkwię w jaskini, ale już nie w ciemnościach. Siedzę przy ognisku, którego jasny płomień pozwala mi dostrzegać coraz więcej.
Wiara dała podstawę i uzasadnienie mojej moralności. To właśnie dzięki niej odkryłem całkowicie jej nowy aspekt: miłosierdzie. Wcześniej nie do końca widziałem cel dobrego postępowania; nie starczało mi banalne uzasadnienie "bo tak trzeba". Równie naiwne zdawało mi się tłumaczenie ludzkich uczynków na zasadzie "jak będziesz dobry to pójdziesz do nieba, jak będziesz zły, do piekła". Dopiero wiara (a później także filozofia) uzmysłowiła mi, że dobro jest pojęciem szerszym, niż może wydawać się na pierwszy rzut oka. Nie inaczej jest złem; dzięki wierze zyskałem całkowicie nowy punkt widzenia w kwestiach etycznych. Teraz wiem, że moje dążenie do własnej doskonałości i cudzego szczęścia, jest o niebo lepsze niż dążenie do cudzej doskonałości i własnego szczęścia.
Dzięki wierze wreszcie odnalazłem głębię, za którą niewypowiedzianie tęskniłem. Przyznam, że nie należę do wielkich entuzjastów naszego świata i naszej rzeczywistości. Jako idealista ledwie toleruję fakt tego, że nie mam innego wyjścia i muszę żyć wedle takich reguł, jakie narzuca mi świat. Gdybym nie odkrył Boga, prawdopodobnie miotałbym się bez końca, został rewolucjonistą, anarchistą albo innym -istą i próbował na siłę zmienić świat. Dziś wiem, że to wszystko to tylko okres przejściowy. Że tak naprawdę nikt nie będzie mnie rozliczał z tego, co zrobiłem dla świata, ale z tego, co zrobiłem dla drugiego człowieka.
Wiąże się tym kolejna ważna rzecz, czyli całkowite wywrócenie do góry nogami mojej hierarchii wartości. W zasadzie tylko wolność, której pełne zrozumienie umożliwiła mi właśnie wiara, pozostała na swoim miejscu. Miłość, przebaczenie, zrozumienie bliźniego, pogarda dla dóbr materialnych, brak lęku przed śmiercią - to wszystko doszło do głosu, a gdy zacząłem wsłuchiwać się w to, co każda z tych wartości niosła ze sobą, zrozumiałem, że wreszcie znalazłem się na dobrej ścieżce.
Aż wreszcie nie należy zapominać, że odkryłem i otworzyłem się na drugiego człowieka. Zobaczyłem dobro nie jako jakąś nierzeczywistą i odległą ideę, ale jako coś łatwo dostrzegalnego w ludzkim działaniu (całkiem dobrze jest to opisane tu). Drugi człowiek przestał być mi wrogiem, a stał się kimś bliskim, kimś dzielącym moje marzenia, pragnienia, wątpliwości. Tam, gdzie spodziewałem się zastać pustkę, bezwartościowy bezkrytycyzm i drwinę, znalazłem perłę, która opromieniła mnie swoim blaskiem. To odkrycie głębi w drugim człowieku - kimś, kogo mam przecież na wyciągnięcie ręki - zapewniło mi niezwykły spokój ducha.
Słowa piosenki, którą przytoczyłem na początku nie kłamią; rzeczywiście odnalazłem swój sposób by wznieść się ponad ograniczenia, jakie starał narzucić mi się czas; szybowałem wysoko widząc, że ziemskie życie nie jest wszystkim; wreszcie oddychałem w prawdzie, miłości, spokoju, żeglując po oceanie wiary; na koniec uzmysłowiłem sobie, że tak naprawdę nie jestem tylko chwilą w czasie.
Przeżyłem coś, czego sam nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć. Odbyłem niewyobrażalną podróż: zaczynając od poczucia osamotnienia, bezsensu, pustki i wszechogarniającej klęski, dotarłem do miejsca, gdzie Bóg wskazuje mi horyzont, uśmiecha się i mówi: tam dotrzemy.
Alleluja!
0 komentarze:
Prześlij komentarz