Augsburg, środek czerwca 2016
Z dedykacją dla Ł.M. i A.Q.
Powoli nadchodzi wieczór i z wolna zapada zmrok. Nieśpiesznie, leniwie,
subtelnie. Z wyczuciem, tak by nas nie zniechęcić. Jeszcze nie jest chłodno,
ale z całą pewnością już nie jest ciepło. Siedzimy w trójkę na jednym z
głównych placów Augsburga i kończymy pałaszować nasze kebaby, jednocześnie
prowadząc interesującą, choć miejscami dość dołującą, dyskusję. Wokół nas
przemykają mniej lub bardziej szemrane persony, tajemniczo ukrywając swe
zamiary, natomiast z pobliskich barów dochodzą dźwięki charakterystyczne dla
kibicowania – to wielu autochtonów zagranicznego pochodzenia wspiera
reprezentację Turcji w ich drugim meczu na Euro 2016. Wśród tej mozaiki słów,
odgłosów, obrazów, myśli z pewnym trudem wyłapuję pewną całość, pewną ideę,
opisującą rzeczywistość, w której się znalazłem. Zamykam oczy, biorę głębszy
oddech, spoglądam na towarzyszący mi duet… i z każdą sekundą zaczynam ich
rozumieć coraz bardziej.
* * *
Każdy chrześcijanin mniej więcej wie, o co chodzi ze słowem świadectwo.
Każdy oazowicz tym bardziej. W końcu nie bez powodu Czcigodny Sługa Boży
Franciszek Blachnicki umieścił je w „10 krokach ku dojrzałości chrześcijańskiej”
czyli swoistym dekalogu Ruchu Światło-Życie. Świadectwo. „Trzeba iść i dawać świadectwo!”. „Świadectwo jest warunkiem prawdziwie
chrześcijańskiego życia!”, „Tylko świadectwem możemy potwierdzić swoją wiarę!”
i tak dalej i tak dalej, takich zdań usłyszeć i przeczytać można całe mnóstwo w
wielu chrześcijańskich środowiskach. Wszystko to brzmi bardzo dumnie i pięknie,
lecz tam wtedy w Augsburgu zrozumiałem, że to wcale nie o to chodzi.
Bo można biegać po
ulicach, udzielać się, muzykować i śpiewać, jednym słowem: ewangelizować – ale to
wszystko ma niewiele wspólnego z prawdziwym dawaniem świadectwa. I może teza, którą teraz postawię zabrzmi kontrowersyjnie, ale moim zdaniem trzeba to powiedzieć jasno. Poprzez wszystkie powyżej wymienione czynności ludzie wybierający je
ewangelizują SIEBIE, nie INNYCH. Ewangelizują siebie, bo to oczywiste, że gdy
robisz coś dużą grupą, z poczuciem misji i przekonaniem o słuszności twojej
racji, nikt nie wyprowadzi Cię z błędu; siła i wpływ grupy w takich sytuacjach
są nieocenione. A co do innych to można zwrócić w ten sposób na siebie uwagę,
jednak ta reszta, ten ogół, ten „target”, do którego mają oni zamiar dotrzeć z
przekazem – on rozpatruje ich działalność w kategoriach osobliwości, dziwadła.
To go nie przekona.

Ja, gdybym był niewierzący, pewnie kierowałbym się takim tokiem
myślenia.
Co ponadto? Świadectwo daje się w codzienności, nie jedynie przy
nadarzającej się okazji. Małymi gestami, nie spektakularnymi popisami. Zbiór
małych gestów przekonuje znacznie bardziej niż jeden zryw. Życzliwość,
uprzejmość, szacunek, wytrwałość i cierpliwość przekonują znacznie bardziej niż
płomienne przemowy, strzeliste modły na pokaz i faryzejskie wytykanie grzeszności.
Bycie Chrześcijaninem przekonuje znacznie bardziej niż Pozowanie i zarozumiałe
Unoszenie się własnym chrześcijaństwem. To bardzo często mnie razi. Jesteśmy chrześcijanami, ale mimo wszystko jesteśmy normalni i próbujemy to udowodnić za wszelką cenę... A może nie warto? Może po prostu Bycie Chrześcijaninem jest normalne i tyle, i niczego nie trzeba udowadniać, nie trzeba robić wbrew sobie?
* * *
Taka myśl się zrodziła we mnie tam wtedy w Augsburgu.
Niby ta nauka prosta i oczywista, jednak dla mnie mimo wszystko cenna. Nie nawróciłem się tam wtedy po raz drugi, ale zrozumiałem kilka mechanizmów życia duchowego i uświadomiłem sobie, że liczy się całokształt Wiary, a nie pojedyncze ewangelizacyjne wyskoki.
0 komentarze:
Prześlij komentarz